0:000:00

0:00

Elżbieta Podleśna została skazana za obrazę funkcjonariusza policji. Ponoć był na służbie, ale nie w mundurze i nie pokazał legitymacji. Sąd uznał, że i tak powinna się była mu podporządkować: po ciemku, w środku lasu, podczas akcji ratowania uchodźców na bagnach. Z kolei Władysław Frasyniuk ostro wyraził się o polskich żołnierzach na granicy Białoruskiej, którzy – co już kilkakrotnie potwierdziły sądy – działali wbrew prawu, czym narażali ludzi na cierpienie, chorobę i śmierć.

Przeczytaj także:

Już przyzwyczailiśmy się, że funkcjonariuszom w państwie PiS władza pozwala na brutalność i skrywanie się za anonimowością. Przyzwyczailiśmy się (choć to straszne, że można do tego przywyknąć), że prokuratura Zbigniewa Ziobry chroni funkcjonariuszy służb mundurowych przed odpowiedzialnością, odmawiając wszczynania postępowań lub je umarzając. Ale kiedy sądy zaczynają stosować zasadę, że władzy wolno więcej – to już nadto.

Sprawa znanej aktywistki Elżbiety Podleśnej wyglądała z grubsza (za portalem OKO.press) tak:

Podleśna od Grupy Granica dostała wezwanie o pomoc od trójki ludzi, którzy w przygranicznym lesie wpadli w bagno. Sprawa była pilna, bo było zimno, ciemno, a jedna z ofiar była już w hipotermii. Aktywistka wezwała na pomoc strażaków i pomagała im odnaleźć miejsce, gdzie osoby wpadły w bagno. Pojawiła się policja. Podleśna filmowała akcją telefonem komórkowym – to jeden ze sposobów zabezpieczenia uchodźców przez natychmiastową wywózką: sfilmować twarze, dowiedzieć się nazwisk i nagrać prośbę o azyl. Nieumundurowany człowiek odpychał Podleśną, mimo że stała z boku i nie przeszkadzała w akcji ratunkowej – prawdopodobnie usiłował jej udaremnić nagrywanie. Powiedział, że jest policjantem, ale odmówił okazania legitymacji. Sytuacja była pełna napięcia. Aktywistka, która – jako obywatelka – uczestniczyła w akcji ratunkowej (pokierowała strażaków na miejsce), wzburzona nazwała tego człowieka „łazęgą”, „zamordystą” i „chamem”.

I właśnie Sąd Rejonowy we Włodawie skazał ją za znieważenie funkcjonariusza na służbie na 1 tys. zł grzywny. Sąd stwierdził, że czy się to komuś podoba, czy nie, należy wykonywać polecenia policjanta na służbie.

Pierwsze pytanie, które się tu nasuwa: skąd sąd wiedział, że ten człowiek był na służbie, skoro był bez munduru? I skąd sąd wiedział, że w ogóle jest policjantem? Czy zgodnie z procedurą sąd wylegitymował tego świadka przed przesłuchaniem, czy raczej uwierzył mu na słowo: że nazywa się tak, jak podał, i że jest policjantem? Podejrzewam, że jednak nie uwierzył na sowo i wylegitymował. Elżbieta Podleśna nie ma władzy legitymowania.

Ale ów policjant miał obowiązek okazać jej legitymację służbową, gdy o to poprosiła. Taki obowiązek wynika z art. 61 ustawy o Policji: „par. 1 wykonując czynności (…)

[policjant]

obowiązany jest okazać legitymację służbową w taki sposób, aby zainteresowany miał możliwość odczytać i zanotować numer i organ, który wydał legitymację, oraz nazwisko policjanta. Par. 2 przy wykonywaniu innych czynności administracyjno-porządkowych nie umundurowany policjant obowiązany jest na żądanie obywatela okazać legitymację służbową lub znak identyfikacyjny w sposób określony w ust. 1.”

Na rozprawie wyemitowano nagranie, na którym widać, że się NIE wylegitymował. A więc sąd rozumował tak: człowiek ZAWSZE ma obowiązek podporządkować się poleceniom funkcjonariusza, ale funkcjonariusz NIE ZAWSZE MUSI dopełniać obowiązku wylegitymowania się.

Takie rozumowanie: że obywatel musi zawsze wykonywać obowiązki, a władza – niekoniecznie, jest charakterystyczny dla ustrojów autorytarnych.

I druga sprawa: sama zniewaga. Jeśli niezidentyfikowany mężczyzna w cywilu popycha samotną kobietę i pokrzykuje na nią, a rzecz cała dzieje się po ciemku, w lesie, to nazwanie takiego mężczyzny „chamem”, „łazęgą” i „zamordystą” nie wydaje się reakcją nadmiarową. Przeciwnie: można uznać, że było usprawiedliwione okolicznościami. I to dodatkowo stresującymi, bo chodziło o życie trojga ludzi. A Elżbieta Podleśna uczestniczyła w ich ratowaniu.

To wyrok nieprawomocny, ale niepokojący.

Tym bardziej że kilka miesięcy wcześniej sąd – tym razem we Wrocławiu – uznał Władysława Frasyniuka winnym tego samego przestępstwa: znieważenia.

Tym razem chodziło o jego wypowiedź w TVN24, gdzie o działających na granicy białoruskiej żołnierzach powiedział: „słowo »żołnierz« jest upokarzające dla tych wszystkich, którzy byli na misjach polskich poza granicami, bo ja mam wrażenie, że to jest wataha. Wataha psów, która otoczyła biednych słabych ludzi. Tak nie postępują żołnierze. Śmieci po prostu. To nie są ludzkie zachowania – trzeba to mówić wprost. To antypolskie zachowanie. Ci żołnierze nie służą państwu polskiemu, przeciwnie – plują na te wszystkie wartości, o które walczyli pewnie ich rodzice albo dziadkowie”.

Sąd uznał, że było to znieważenie żołnierzy. Tylko których? Nikogo nie wymienił z nazwiska, a sądy konsekwentnie umarzają postępowania o znieważenie np. społeczności LGBT+, uznając, że jeśli zniewaga nie jest skierowana do kogoś konkretnie, tylko do całej klasy osób, to nie podpada pod przepis 212 kk. Jest, owszem, przepis na temat znieważania „konstytucyjnego organu”, ale grupa żołnierzy działających na granicy z Białorusią nie jest „konstytucyjnym organem”. Sąd działał więc – jak w sprawie Elżbiety Podleśnej – wbrew zasadzie równości wobec prawa, domniemując winę i rozstrzygając wątpliwości na niekorzyść oskarżonego.

I kolejna sprawa: nie znieważa się złodzieja, mówiąc, że jest złodziejem. Władysław Frasyniuk odnosił się do sytuacji, gdy żołnierze porzucali w lesie dzieci i osoby chore. Albo przepychali przez druty na stronę białoruską. Albo przerzucali, jak ciężarną Kongijkę, niczym worek kartofli przez druty (poroniła). W dodatku są orzeczenia sądów, że działali nielegalnie. I żaden nie odpowiada za swoje czyny. Czy w tej sytuacji takie słowa weterana podziemnej opozycji pod adresem tych żołnierzy, jak: „wataha” czy „śmieci”, nie są usprawiedliwioną krytyką funkcjonariuszy? Sąd nie wziął pod uwagę kontekstu, skupił się – jak w sprawie Podleśnej – na tym, czy wypowiedziane słowa są obiektywnie obraźliwe. Pominął to, co robili żołnierze na granicy, łamiąc prawo i standardy humanitarne. W dodatku – przynajmniej w motywach ustnych – nie wyjaśnił, dlaczego nie wziął tego pod uwagę.

I dlaczego nie wziął pod uwagę standardów wolności słowa przez lata wypracowanych przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, że dopuszczalna jest nawet bardzo ostra krytyka, jeśli tylko nie jest to mowa nienawiści. Kilka dni temu przypomniał to w sprawie skargi piosenkarki Dody na skazanie jej za obrazę uczuć religijnych wypowiedzią, że bardziej wierzy w badania naukowe niż w Biblię, którą napisali „faceci napruci winem i upaleni ziołem”. ETPCz uznał, że nie była to mowa nienawiści, a wypowiedź nie miała na celu nikogo obrazić. Dlaczego emocjonalna, wywołana konkretnymi zdarzeniami wypowiedź człowieka znanego z obrony praw człowieka i patriotycznej motywacji została przez polski sąd uznana za nienawistną?

Znowu: żołnierzom „wolno” łamać prawo, człowiekowi nie wolno tego dosadnie skrytykować.

Puentą wyroku na Frasyniuka (sąd odstąpił warunkowo od ukarania) było nazwanie go publicznie „śmieciem” przez samego Prokuratora Generalnego. Władzy wolno lżyć obywatela, obywatelowi wara od władzy.

W obu sprawach: Elżbiety Podleśnej i Władysława Frasyniuka – sądy orzekły w myśl zasady, że obywatele mają obowiązki, a władza – prawa. Gdyby miał to być nowy-stary standard, znaczyłoby to, że władza wygrała jednak walkę o wymiar sprawiedliwości.

Ewa Siedlecka jest publicystką „Polityki”. Ten tekst ukazał się na jej Blogu Konserwatywnym

;

Udostępnij:

Ewa Siedlecka

Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.

Komentarze