Najpierw był szok. Świadomość, że tuż obok Polski rozpoczęła się wojna, wywołała przerażenie, bezradność, ale i potrzebę działania. Akcja pomocy umożliwiła przetrwanie uchodźcom, ale też ratowała przed własnym strachem. Jak żyliśmy, gdy świat rozbijał się w drobny mak?
Monika: Właśnie skończyłam remontować kuchnię. I nagle zobaczyłam drugą, prawie identyczną, na filmie. Znajdowała się na piętrze w bloku. Miała białe meble z drewnianym blatem. Takie same jak moje. Ale nie miała jednej ściany. Połowa mebli była zniszczona, a po pomieszczeniu rozrzucona była zastawa i garnki. Kwadratowy stół, taki jak mój, z Ikei, stał nietknięty pod drugą ścianą. Na nim owoce i jakieś puszki z herbatą. Obok w pomieszczeniu leżały ciała mieszkańców.
To był film ze wschodniej Ukrainy. Patrzyłam i bezradna milczałam. Patrzyłam też na ludzi wokół, widziałam coraz poważniejsze twarze młodych, dla których do tej pory świat nie miał granic, a teraz granice stały się śmiertelnym zagrożeniem. Nie do takiego świata rodziłam dzieci.
Wybuch wojny w Ukrainie zmienił naszą codzienność. Wywołał lęk i niepokój, zburzył poczucie bezpieczeństwa. Polacy już pierwszego dnia rosyjskiej agresji rzucili się, by pomagać ukraińskim uchodźcom. Jak dziś przyznają, jedną z motywacji była potrzeba poradzenia sobie z własnym lękiem. Pomoc innym pozwalała oswoić sytuację. Dawała poczucie sprawczości, niwelowała bezsilność. Ale niezależnie pomocowego zrywu niepokój zamieszkał w Polsce na stałe.
Po dwóch latach trwającej wojny zapytaliśmy Was, jak pamiętacie tamte dni – wybuch wojny, pierwszej jej tygodnie. Z dziesiątek historii, wspomnień i pamiętników, które nam przesłaliście (za wszystkie bardzo dziękujemy!), powstał wielogłosowy reportaż. Powstała opowieść, która nie tylko dokumentuje polskie doświadczenia, ale też daje przestrzeń na wyrażenie emocji. Także tych, o których najtrudniej mówić. Wspólnota zbudowana na poczuciu solidarności z potrzebującymi, którą wtedy stworzyliśmy, jest też wspólnotą lęku, niepewności, nadziei i odwagi. O niej jest ta opowieść.
Wawrzyniec: Im bliżej było 24 lutego, tym cała ta atmosfera była gęstsza. Uczucia? Była obawa w głowie, może nie strach, ale jednak. Zastanawialiśmy się wtedy z żoną nad kupnem większego mieszkania, wzięciem kredytu. Rosnące napięcie sprawiło, że wstrzymaliśmy się z decyzjami. Pamiętam ten nieznośny stan oczekiwania, poczucie, że coś się wydarzy. Już pod koniec chcieliśmy, aby coś się wreszcie zdarzyło.
Myślałem wtedy, pamiętam, o ostatnich dniach sierpnia 1939 roku i zastanawiałem się, czy coś takiego czuli wtedy ludzie.
Dla mnie, dla nas, dla moich bliskich i znajomych, było to nieznośne czekanie, ale to nie dotyczyło nas bezpośrednio. Nie dotyczyło mojego kraju i – nie w takim stopniu jak wtedy, w 1939 roku – naszej polskiej rzeczywistości. Był więc lęk, była niepewność. Ale i nadzieja.
Karolina Baca-Pogorzelska, dziennikarka, od marca 2022 na Ukrainie: Ukrainą zajmowałam się wcześniej, razem z Michałem Potockim napisaliśmy książkę o imporcie węgla z Donbasu. W lutym 2022 przymierzałam się do kolejnej książki. Na 28 lutego miałam kupiony bilet lotniczy do Kijowa, tam zarezerwowałam samochód, zamierzałam przez miesiąc jeździć po wszystkich obwodach Ukrainy.
Od swoich kolegów z batalionu Donbas, których poznałam dużo wcześniej, słyszałam: „Nie przyjedziesz do Ukrainy, bo będzie wojna”. Nie wierzyłam im. Do 23 lutego do wieczora z ukraińskimi znajomymi ustalałam plany spotkań.
Maks: Starałem się śledzić przekazy jak najczęściej. 23 lutego wydawało mi się, że jest dziwnie spokojnie. Przez wieczór starałem się śledzić Twittera i przekazy medialne, gdzieś w tle miałem feed z kijowskiego hotelu.
O drugiej w nocy pomyślałem sobie: „Jest już druga w nocy, w Moskwie czwarta rano, to raczej dzisiaj już nic się nie stanie”. Zgasiłem telefon i zasnąłem od razu.
Karolina Baca-Pogorzelska: Rano mój ówczesny partner otworzył drzwi do pokoju i powiedział: „Wstawaj, wszedł”. Ledwo przytomna zapytałam: „Kto wszedł gdzie?”. „Putin do Ukrainy” – usłyszałam odpowiedź. – „Rakiety lecą na Kijów”. To był kompletny szok. Na linii frontu przebywałam już wielokrotnie, ale sytuacja, gdy na cywilne obiekty lecą rakiety, była niepojęta. Zadzwoniłam do ukraińskich znajomych. „Jak Ty?”. Na szczęście odpowiadali.
Maks: Pamiętacie w ogóle, że to był tłusty czwartek? Pierwszego i jedynego pączka tego dnia zjadłem gdzieś grubo po 20:00.
Urszula: Moja synowa urodziła się w Kijowie, jeszcze przed rozpadem ZSRR. Właśnie wtedy, w lutym, rodzice synowej, Tania i Siergiej, przyjechali do Poznania. Robiłam spotkanie rodzinne z tej okazji. To był tłusty czwartek. Upiekłam chruściki i pączki. Przygotowałam stół – kremowe porcelanowe filiżanki, talerzyki do kompletu, obok serwetki z delikatnym niebieskim wzorem.
Bałam się, że to spotkanie będzie totalną katastrofą. Nie było. Było za to dużo łez, bardzo dużo łez.
Maks: Obudziłem się bez problemu przed szóstą, co jest dokładnym przeciwieństwem tego, jak zazwyczaj zaczynam dzień. Wziąłem telefon do ręki, a tam ponad dwieście powiadomień z Twittera od momentu pójścia spać. Zamiast je przeczytać, zbiegłem do pokoju z telewizorem, włączyłem TVN24. Zdziwienie, że poranek realizowany jest ze studia Faktów TVN. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie to, co było w tweetach i na belkach informacyjnych programu stacji z Wiertniczej: Rosja zaatakowała Ukrainę.
Próbowałem uspokoić matkę, która dosyć mocno spanikowała. Ja sam z siebie nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje. Chyba byłem wtedy w jakimś rodzaju szoku.
Anna: Miałam wtedy trzymiesięcznego niemowlaka, którego trzeba było karmić co 2-3 godziny, więc czysty obłęd. W trakcie karmienia wykorzystywałam czas, żeby poczytać wiadomości. Jak przeczytałam pierwsze tweety, że Rosja napadła na Ukrainę, pomyślałam, że po prostu jestem zbyt zmęczona, bo nie ogarniam sytuacji. Potem przeczytałam kolejne, a tweety mam w różnych językach. I dopiero jak moje sprawdzone źródła potwierdziły te informacje, doszłam do wniosku, że to jednak prawda. Że jest wojna.
Sylwia: Z pierwszego dniu pamiętam tylko łzy. Trochę jakbym żyła w bańce, która właśnie pękła z hukiem. Niby człowiek wie, że „gdzieś tam” są jakieś tam wojny, ale nagle okazało się, że mamy ją tak blisko, na taką skalę.
Załamała się moja wiara w ludzkość, i tak dość chwiejna.
Michał: Obudziłem się i poczułem dojmującą bezradność, lęk nie, lęk przyszedł później. Takie całkowite rozbicie i niedowierzanie. Jakby to, co się wie o świecie, historii, polityce, nagle zderzyło się z rzeczywistością, i te dwa obrazki były z sobą sprzeczne. Lęk przyszedł później.
Wawrzyniec: Sam dzień 24 lutego to był szok. Mnóstwo telefonów, mało pisania, dzielenie się z najbliższymi informacjami o tym, co się dzieje, wszystko na szybko, trochę z niewiarą. Pojawił się strach. (…) Czy traktowaliśmy poważnie wojnę jako zagrożenie dla nas? Chyba nie. Ten strach był, ale daleko, pewnie przykryty adrenaliną. Wiedzieliśmy, że nasza sytuacja jest inna. Ale zastanawialiśmy się, co by było, gdyby. Gdyby w USA był na przykład Trump zamiast Bidena. I to, pamiętam jak dziś, mroziło wtedy nasze serca potwornie.
Danuta: Natychmiast kupiłam ekstra środki higieniczne, w tym papier toaletowy, zatankowałam samochód, kupiłam kilka konserw, uzupełniłam apteczkę. Wszystko z nadzieją, że nie będą potrzebne.
Maciej: 24 lutego to dzień moich imienin i akurat miałem wolne, bo pracowałem jako funkcjonariusz policji. Byłem przygotowany, że w każdej chwili możemy być w różny sposób zaangażowani. (…) Z perspektywy jednostek zmilitaryzowanych trochę to wygląda inaczej, niż postrzegają to cywile. Zawsze byłem gotowy do pomocy, do działania i spakowany...
Marian: Bardzo się bałem o moją żonę i moje dziecko. Chciałem im zapewnić drogę ucieczki w razie czego. Bezpieczna rodzina to wolna głowa.
Miałem stałe zatankowany samochód plus 40 litów paliwa w kanistrach. Konserwy, które wtedy kupiłem, jemy do dziś.
W.: Siedziałem wtedy w więzieniu. Pamiętam, jak gadaliśmy, że na pewno zostaniemy sami zamknięci w celach, bo jakby co, to strażnicy uciekną. I pamiętam jednego Ukraińca, który też tam siedział. Pomagaliśmy mu, bo był przerażony, nie wiedział, co się dzieje z jego rodziną.
L., 24 lutego: Trzeba zacząć się przyzwyczajać do nowej rzeczywistości. Na jak długo? Świat podnosi się z pandemii i od razu musi stanąć do walki z inną, tym razem widoczną, która mierzy z karabinu.
Godzina 20:24. Bóg jeden wie, ile w ostatnich godzinach było bitew. Ile z tych bitew pojawi się na kartach historii opisywanych jako ta największa? Czy gdzieś tam jest kolejne Westerplatte? Który z obecnych przywódców będzie za kilkadziesiąt lat wymieniany w jednym szeregu z tymi, którzy decydowali o II wojnie światowej? Ilu młodych, pełnych wigoru chłopaków, takich jak ja, zginęło, nie mając szans na żadną obronę? Ile marzeń zostało zdeptanych? W Polsce lekki niepokój. Duże kolejki na stacjach benzynowych. Też uległem psychozie i zatankowałem.
25 lutego, godzina 09:45. Marzę o tym, żeby to był najkrótszy dziennik, jaki powstał. Ewa się boi. Też się boję.
Boję się, że Putin na Ukrainie się nie zatrzyma. Boję się, że rząd nie mówi nam wszystkiego.
Agnieszka: Przerażenie, bo tuż obok, tak blisko, ludzie prosto ze zwykłej codzienności wpadli w pełen ognia, bólu, strachu, śmierci i niepewności koszmar. Ogromny gniew, sprzeciw, potrzeba pomocy. Lęk. Nie strach, że jutro, za tydzień czy za rok to się wydarzy u nas, ale lęk wywołany rozbitą w drobny mak wizją moich czasów, czasów mojego pokolenia, pokolenia, które – jak to sobie dotąd powtarzałam – było pierwszym od bardzo dawna nietkniętym przez wojnę.
Brak wojen w moim bezpośrednim sąsiedztwie był dla mnie nie tylko źródłem poczucia osobistego bezpieczeństwa, ale też przekonania, że choć ze światem wiele jest nie tak, to jednak zmierza on we właściwym kierunku i popychanie go dalej ma sens, przynosi efekty. Wojna tak blisko, tak straszna i okrutna, wojenna propaganda tak podła i butna, zniszczyły tę wizję świata i człowieka.
Jeśli lęk wywołany tym zniszczeniem całkiem mnie wtedy nie zgniótł, to chyba tylko dlatego, że czułam go wyraźnie, ale gdzieś w tle – na pierwszym planie była potrzeba pomocy. Oraz codzienny, konkretny strach o to, czy kiedy się obudzę, Ukraina będzie wciąż walczyć. Przez wiele, wiele dni, pierwszym, co będę rano robić, będzie sprawdzenie wiadomości z frontu.
W.: Codziennie dojeżdżam do pracy komunikacją miejską. Przesiadam się na Dworcu Zachodnim w Warszawie. 28 lutego około godziny 6 rano wpadłem w osłupienie, kiedy na dworcu zobaczyłem masę wymęczonych ludzi, czasami z dorobkiem życia w reklamówkach. Rodziny z maluchami bez wózków dla nich, z plastikową butelką wody, w nieświeżych ubraniach, ale spokojnych i zaopatrzonych w niezbędne środki do życia. Ich liczba mnie przeraziła, było ciemno od ich ilości. Trudno było przejść na perony.
Marta: Nie bałam się. W każdym razie nie o siebie. Może też dlatego, że moje córki i wnuki są daleko w relatywnie bezpiecznych krajach (jeśli dziś w ogóle takie istnieją). Bałam się o tych, co w Kijowie, Charkowie, Lwowie. Przez pierwsze noce budziłam się co godzinę i obsesyjnie sprawdzałam wiadomości. Chwilowa ulga, że Kijów się trzyma, że Lwów niezniszczony.
Nie jestem religijna, ale wierzę w więź i opiekę moich nieżyjących krewnych. W te nieprzespane noce wołałam do mojej urodzonej w Żytomierzu prababki Julii, do moich dziadków, jednego spod Kijowa, drugiego ze Lwowa i prosiłam ich o opiekę nad swoimi sąsiadami. Przywoływałam całe pokolenia (…), by mieli w opiece swoje miasta, miasteczka, kościoły, cerkwie, domy, które stoją na miejscu tych, w których mieszkali.
Anna: Zaczęłam się zastanawiać, gdzie się ukryć i moje dzieci. Co zostawić w razie ucieczki, co i gdzie schować. Uspokoiłam się, gdy wyrobiłam rodzinie paszporty, a siostra z zagranicy obiecała przyjąć dzieci. Kupiłam też odzież termiczną.
Margaret: Założyłam konto na Twitterze, aby szybciej otrzymywać informacje. A potem zobaczyłam naszą granicę, jak ludzie idą tylko z jedną reklamówką. Otworzyłam szafę i wszystkie ubrania wrzuciłam do worów. Oddałam je uchodźcom.
Macadamia: Zadzwoniła do mnie koleżanka Litwinka z Wilna z pytaniem, czy może do nas z trójką swoich dzieci przyjechać, bo jest przekonana, że oni będą następni, a jej zdaniem Polska nie zostanie tak łatwo przełknięta, jak Litwa, Łotwa czy Estonia. To był sygnał dla mnie, że muszę coś robić, jakoś pomagać. Ale też w głowie miałam już ułożoną listę znajomych w krajach Zachodniej Europy, gdzie w razie czego moglibyśmy się przemieścić, gdyby narracja, że Rosja w ciągu siedmiu dni dotrze do naszych granic, miała się spełnić.
Monika: Nie mogłam przez dwa tygodnie spać w nocy. Od rana śledziłam informacje z Ukrainy, spakowałam pół plecaka na wypadek ewakuacji, zabezpieczyłam dokumenty. Zrobiłam listę tego, co trzeba dokupić z żywności, leków – i wszystko to kupiłam. Próbowałam zlokalizować najbliższe garaże nadające się na schrony.
Ustaliłam z rodziną, jak się zorganizujemy, kiedy trzeba będzie uciekać, oczywiście razem ze zwierzętami.
Maja Herman, psychiatrka: Doskonale pamiętam pierwsze trzy miesiące od wybuchu wojny z pracy w gabinecie. Z większością pacjentów natychmiast umawialiśmy się na wizytę, bo nastąpiło u nich pogorszenie. Potrzebowaliśmy mniej więcej 3-6 miesięcy na ustabilizowanie ich stanu psychicznego.
Żaneta Gotowalska-Wróblewska, dziennikarka: Kiedy w nocy wybuchła wojna, nie mogłam spać. Śledziłam informacje. Oglądałam, nie tylko z racji pracy, relacje na Twitterze, w telewizji. Przerażało, że możemy to śledzić „in no time”. I od tego czasu nie opuszcza mnie poczucie, że to może spotkać także nas... Piekło na ziemi, strach. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek w XXI wieku będzie wisiała nad nami groźba wojny także u nas. Że trzeba będzie tłumaczyć dzieciom, żeby się nie bały, że sobie poradzimy. Że będziemy musieli organizować zbiórki dla naszych przyjaciół Ukraińców. Mam depresję z zaburzeniami lękowymi i – mimo że biorę leki od dawna – w lutym 2022 musiałam je zmienić, zwiększyć dawkę. Lęk zaczął być moim ziomkiem na co dzień.
S.: Przez pierwsze 2 tygodnie nie spałam do trzeciej w nocy, bo bałam się, że Kijów padnie i będzie po wszystkim. Co pomogło? To, że Ukraińcy dawali radę. No i zajęło mi jakieś trzy miesiące, żeby zorientować się, że mam budowę za oknem i to stamtąd pochodzi większość warkotów, jakie słyszę. Że to nie są helikoptery.
Mikołaj: Pierwsze dni to było wiszenie na telefonie praktycznie non stop i koordynowanie pomocy. Niektórych uchodźców znajomi odbierali bezpośrednio z naszej granicy. Inni, wiedząc już, ile się u nas czeka, jechali przez Węgry, Słowację, Czechy. Tam po drodze szukanie noclegów, transportu przez znajomych z różnych organizacji. Zaczęły się zbiórki, ściąganie pomocy zwłaszcza z USA, szukanie magazynów czy osób, które wtedy już „zawodowo” zaczynały wozić na granicę pomoc humanitarną. Telefon odłożyłem i odetchnąłem dopiero po tych kilku pierwszych tygodniach.
Najbardziej zapamiętałem potężne poczucie wspólnoty i bezpieczeństwa wynikającego z tej ponadnarodowej współpracy.
Nikt o nic nie pytał, nikt się nie oglądał na pieniądze czy swój czas, każdy pomagał, ile mógł. Miałem i mam do teraz takie poczucie, że co by się dalej nie działo, nie zostaniemy z tym sami. To „pospolite ruszenie” z pomocą i hasło „Polska – humanitarne supermocarstwo” zapamiętam na zawsze.
Macadamia: Zgłosiłam się do powiatowego punktu pomocy uchodźcom jako osoba, do której można dzwonić, gdy trzeba wykupić leki w aptece. Na wezwanie stawiałam się pod daną apteką, szłam z taką osobą i płaciłam z naszego mini funduszu za wszystkie leki, na które dana osoba miała receptę.
Skontaktowałam się też z punktem, w którym zakwaterowano kobiety w zaawansowanej ciąży lub z noworodkami i zapytałam się, czego potrzebują w kwestiach takiej higieny okołoporodowej: wkładki laktacyjne, specjalna bielizna poporodowa, smoczki, kremy z lanoliną i na odparzenia, zestawy kąpielowe dla noworodków. Kupiłam wszystko, łącznie z kilkoma zestawami śpioszków i kocyków, żeby jednak takie kobiety miały coś też nowego dla swoich maluchów.
Sonia: Stworzyłam lokalną grupę na Facebooku. Grupa w kilka dni osiągnęła 7 tysięcy użytkowników (dziś liczy ona 6,874 członków) i była to jedna z dwóch najliczniejszych grup lokalnych. Chodziło głównie o to, żeby spotkali się na niej ludzie, którzy chcą oferować pomoc – zwłaszcza w postaci wolnego pokoju, mieszkania czy domu – i ci, którzy jej potrzebują.
Zostawiłam również moje dane kontaktowe na głównym dworcu kolejowo-autobusowym. Dochodziły sprzęty, ubrania i oferty pracy. Udało się nam znaleźć dom dla 49 rodzin, później było tego wszystkiego tak dużo, że nie dało się tego w jakikolwiek sposób śledzić. Na każde zapytanie o pomoc w ciągu kilku minut odpowiadało kilku chętnych. To było fantastyczne uczucie, że robię coś wielkiego.
Anna: Córka miała swojego ulubionego pluszaka, wielkiego lwa, dość szybko pojechał na Ukrainę, pod Bachmut. Tak zdecydowała. Przez moment mieliśmy kontakt z tamtą rodziną, potem się zerwał. Nie wiemy, czy żyją.
Córka ma nadzieję, że jej lew wróci do niej po wojnie, bo przecież jest bohaterem, a bohaterowie zawsze na końcu wygrywają.
Monika: Przygotowałam z przyjaciółką mieszkanie syna do bezpłatnego udostępnienia uchodźcom. Przez pół roku mieszkały w nim mama z córką spod Kijowa. Starałam się je wspierać, ile mogłam, zżyłyśmy się ze sobą. Nie zapomnę, kiedy ta młoda kobieta weszła do mieszkania z bagażami, usiadła przy stole w kuchni, rozpłakała się i zapytała mnie wprost: „Ale mąż wróci z tej wojny, prawda?”, „Tak, wróci, oczywiście…”.
Z wielką dumą patrzyłam na młodszych ode mnie, którzy codziennie pomagali na granicy i na dworcach, indywidualnie i w organizacjach, przez długie miesiące.
Byłam po raz pierwszy tak bardzo dumna ze społeczeństwa, w którym żyję.
Karolina Baca-Pogorzelska: W ogóle nie myślałam, że ta wojna może dotrzeć do Polski. Za to wiedziałam, że chcę tam pojechać. Akurat zmieniałam pracę, przechodziłam do tygodnika „Wprost”, miałam dołączyć do zespołu w kwietniu. Powiedziałam nowym szefom, że jadę na Ukrainę już teraz. Podpisaliśmy umowę szybciej i natychmiast wyjechałam. Miałam tam zostać trzy tygodnie. Ale jak wróciłam do Polski, to przepakowałam się i pojechałam z powrotem. I zostałam. To była chyba najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Dziś czuję się z nią dobrze.
Wawrzyniec: Pamiętam, że bardzo się bałem wyjazdu na granicę, tego pierwszego. Bałem się powiedzieć, zadeklarować, że pojadę. Cieszyłem się, że mogę coś zrobić tu. Była to mała, malutka, ale jednak realna pomoc, ale czyniona w moim małym, bezpiecznym świecie. Obawy miałem absurdalnie prozaiczne – czy sobie poradzę, czy nie zawiodę innych i siebie samego. Był imperatyw wewnętrzny, ale i niepewność jak będzie. I niechęć do wyjścia poza bezpieczny świat.
E.: W drugim tygodniu wojny, pojechałem na granicę być wolontariuszem, nie mogłem nic nie robić. Spędziłem dwa tygodnie w Zosinie, przyjmując ludzi zaraz za granicą.
Było zimno, ale to najlepsza rzecz, którą w życiu zrobiłem. Zrobiłem coś bezinteresownie dla potrzebujących ludzi.
Tak trzeba żyć. Mama mi powiedziała niedawno, że wszyscy są ze mnie dumni w rodzinie i opowiadali o tym wszystkim. Bycie dobrym dla innych jest też byciem dobrym dla swojego serca.
Sonia: Po trzech miesiącach pomagania przyszło załamanie. Szłam z psem na spacerze i nagle wśród bloków strasznie i głośno rozpłakałam się. Nie wiedziałam kompletnie dlaczego. Powiedziałam o tym mojej szefowej. Poradziła mi, żebym jak najszybciej skorzystała z pomocy psychologa, którą zapewniła nam firma w tym okresie. Skorzystałam. Pomogło i to bardzo. Doszłam do tego, że opieszałość zarówno naszego rządu, jak i przywódców państw UE i USA do natychmiastowej pomocy, to był moment, w którym totalnie się rozpadłam.
Dla własnego zdrowia psychicznego musiałam odłączyć się na dwa tygodnie od grupy, od informacji. Udało mi się dojść do siebie.
Karolina Baca-Pogorzelska: Pamiętam zapachy. Ten smród wojny. Widziałam spalone konie w Hostomelu i czułam, jak one śmierdzą. Rozwalony zakład przetwórstwa rybnego, trafiono w niego zamiast w leżącą obok bazę paliwową. Śmierdział jeszcze wiele miesięcy później. Byłam w spalonych domach, widziałam w nich spalone choinki. Wiele tygodni później wciąż utrzymywał się w nich smród spalenizny. Widziałam też ludzi, którzy patrzyli na swoje zniszczone domy i myślałam, że nigdy w życiu nie chciałabym, żeby moje dzieci kiedykolwiek czegoś takiego doświadczyły.
Katarzyna: Właściwie od razu zapisałyśmy się z koleżankami na kurs strzelania z broni palnej. Hasło „kobiety i dzieci” przerażało najbardziej.
Sonia: Najgorszy moment to ten, gdy mój partner obudził mnie w nocy mówiąc, że Putin wysadzi elektrownię atomową. Poszłam do łazienki. Usłyszałam, jak partner dzwoni do swojej siostry bliźniaczki z płaczem i mówi, co nam grozi. Wtedy dostałam ataku paniki. Po prostu przerosło mnie to. I o ile wcześniej byłam w stanie logicznie myśleć, tak w tym momencie nic, kompletna pustka. Nie wiedziałam, co robić.
Poczułam, że nie mam żadnego wpływu na to co się stanie. Że nie uchronię swoich bliskich. Że być może wszyscy umrzemy. To było przerażające.
Karolina Baca-Pogorzelska: Kiedy jestem w Polsce, bardziej się stresuję niż w Ukrainie. Lubię mieć poczucie kontroli. Na froncie widzę, co się dzieje, mogę to na bieżąco ocenić. A w Polsce martwię się, bo nie wiem, co na froncie.
Agnieszka: Lat i sił mam tyle, ile mam, tych drugich coraz mniej. Niewiele mogę zrobić, poza chodzeniem na demonstracje, wpłacaniem pieniędzy i przekazywaniem informacji między organizującymi pomoc a gotowymi pomagać. Na co wpłacam? Tyle jest tych sformalizowanych i niesformalizowanych zbiórek... A ja tak bardzo potrzebuję poczucia, że coś robię – i dla tych, którzy walczą, i dla tych, którzy próbują „po prostu” przetrwać w napadniętym kraju, i dla uchodźczyń; dla całej społeczności zaatakowanych sąsiadów i dla grup szczególnie potrzebujących wsparcia.
Nie pytam, czy wśród kupowanych rzeczy będą takie, które bezpośrednio służą do zabijania. Wiem, że żeby się bronić, Ukraińcy muszą zabijać.
Nie myślę z satysfakcją o umierających rosyjskich żołnierzach, ale nie mam też żadnych moralnych zahamowań przed finansowaniem zakupu broni. Wiem, że wiele osób ma, rozumiem to, ale sama nie mam oporów.
Karolina Baca-Pogorzelska: Mam świadomość, ile żyć uratowaliśmy ja i ludzie, którzy wpłacają pieniądze na moją zrzutkę. Na tym małym odcinku frontu, na którym jestem. Gdyby nie dron, który kupiliśmy, trzy osoby, które zostały ranne podczas ataku dronowego drugiej strony, nie przeżyłyby, nie zdążyłyby się ewakuować. To tylko jeden przykład. W naszym interesie jest pomaganie Ukrainie, żebyśmy za jakiś czas nie my prosili o te samochody i drony, które będą nam ratować życie. I żebyśmy nie my musieli uciekać za granicę naszego państwa, by poczuć się bezpiecznie.
Danuta: Konserwy wciąż mam w domu. Kupuję gulasz angielski, który lubimy, od czasu do czasu zjadamy na śniadanie. Wtedy dokupuję, dbając, żeby zjadać najstarsze. Specjalnie teraz sprawdziłam – mam cztery sztuki. Muszę uzupełnić do sześciu. To jest mój poziom bezpieczeństwa.
Włodek: Konserwy zjadłem, olej zużyty, makaron zjedzony. Tym niemniej pomyślałem ostatnio, że warto by zrobić zapas świec.
Madeline: W mojej małej hiszpańskiej miejscowości wielu Rosjan sprzedało swoje domy. Przybyło mnóstwo nowych właścicieli z Polski, Litwy, Łotwy i Ukrainy. Jak się z nimi rozmawia na przykład na spacerze z psem, na plaży, wszyscy mówią to samo. Kupili nieruchomość w Hiszpanii, bo się boją ataku Rosji na ich kraj.
Marta: Myślę sporo o mojej babci Zofii, która będąc mniej więcej w moim teraz wieku, wyszła w 1940 roku ze swojego ogromnego, lwowskiego mieszkania, z dostatniego, spokojnego życia, i już do niego nie wróciła. Ale dała radę i nigdy, przenigdy na nic nie narzekała. Więc, jakby coś złego się stało, to też sobie poradzę, z jej pomocą.
Monika: Nadal próbuję oswoić lęk i zinterpretować na własny użytek to, co się zaczęło, gdy Rosja napadła na Ukrainę. Próbuję też wyobrazić sobie konsekwencje tej nowej epoki dla polskiego i europejskiego społeczeństwa, dla jego organizacji, zdrowia, wartości i kultury, dla przetrwania.
Anna: Naszym największym życzeniem jest, by wojna się skończyła. Córka i syn chcieli to koniecznie zapisać w liście do Świętego Mikołaja.
Darek: Kilka dni temu kolega zapytał na Facebooku: „Co mówicie swoim dzieciom, gdy pytają o wojnę?”. Większość napisała: „Prawdę”. Ja napisałem „A co mówić dorosłym?”.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze