Mam wrażenie, że pozycja Polski w rankingu wolności prasy podniosła się częściowo z uwagi na zapowiedzi różnych działań – ustawy medialnej, dekryminalizacji zniesławienia, implementacji dyrektyw o SLAPP-ach. Rozmowa z Konradem Siemaszko, prawnikiem z Fundacji Helsińskiej
Agata Czarnacka: W Fundacji Helsińskiej koordynuje pan pracę Programu Wolność Słowa. Jak się ma wolność słowa do wolności mediów, a jedno i drugie do prawa do informacji?
Konrad Siemaszko: Myślę, że Pani nie zaskoczę. Wolność mediów rozumiem jako rodzaj podtypu wolności słowa, jej szczególnie istotny element – z uwagi na kluczową, choć nie wyłączną rolę mediów w realizowaniu i ochronie wolności słowa. Prawo do informacji jest zaś kolejnym fundamentalnym elementem wolności słowa – która obejmuje zarówno wolność rozpowszechniania, jak i pozyskiwania informacji. Media natomiast są zarówno podmiotem uprawnionym do pozyskiwania informacji, jak i instytucją, która zapewnia nam wszystkim – opinii publicznej – realizację tego prawa do informacji.
Można więc powiedzieć, że są to naczynia połączone i żadna z tych wolności nie może istnieć bez pozostałych dwóch… Powiedział pan, że nie tylko media stoją na straży wolności słowa – o kim, o jakich instytucjach jeszcze można to powiedzieć?
Media mają tu szczególne znaczenie, ale rzeczywiście tych strażników jest więcej. Warto wymienić tu aktywistów i aktywistki patrzących na ręce władzy, często lokalnej, w ramach swojej działalności strażniczej, watchdogowej. Nie są mediami, ale korzystają ze swoich praw, żeby pozyskiwać informacje publiczne i w mniej lub bardziej systematyczny sposób informują opinię publiczną o sprawach wspólnoty.
Jako strażników wolności słowa widzę też wszelkie inne grupy, które korzystają z tej wolności w swoich działaniach.
To mogą być np. działacze i działaczki związków zawodowych, którzy bez prawa do krytyki, do informowania, nie mogliby prowadzić działalności związkowej, a także członkowie wszelkich innych ruchów społecznych, czy choćby studenci i studentki stawiający często pierwsze kroki w działalności społecznej. Każda z grup aktywnie korzystających z wolności słowa jest instytucją, która na swój sposób, na swoim odcinku podtrzymuje ideę wolności słowa i realizuje ją w życiu.
Fundacja Helsińska jest częścią koalicji CASE, czyli międzynarodowej koalicji organizacji pozarządowych, które się sprzeciwiają procesom szerzej znanych pod angielskim skrótem SLAPP. Czym są SLAPP-y z prawnego punktu widzenia?
To szczególnego rodzaju działania prawne, które w swojej istocie zmierzają do ograniczenia debaty publicznej lub szykanowania za udział w debacie publicznej.
W mojej wyobraźni głównie dotyczą reporterów, którzy się biorą za niewygodne tematy.
Jest to oczywiście jedna z najbardziej narażonych na nie grup, z uwagi na znaczenie mediów zapewniających społeczeństwu dostęp do informacji o sprawach publicznych. Nietrudno wówczas nadepnąć komuś na odcisk.
Ale SLAPP-y nie dotyczą tylko reporterów. Zacznijmy od tego, że jest to forma nadużycia pewnych instrumentów prawnych, które mają służyć innym celom, na przykład – najczęściej – ochronie reputacji, jak pozew o ochronę dobrego imienia, czy oskarżenie o zniesławienie. Tyle że w istocie są wykorzystywane w zupełnie odmiennym celu – jako reakcja na to, że ktoś zabrał krytycznie głos w debacie publicznej, a osoba, której ta krytyka poszła nie w smak, sięga po tego rodzaju instrument, by zniechęcić do wypowiadania się na dany temat. Oczywiście nie jest tak, że każda sprawa sądowa dotycząca ochrony dobrego imienia, jak i nie każda groźba zainicjowania takiej sprawy jest SLAPP-em.
A jaka jest ta subtelna różnica?
Tu oczywiście jest miejsce na ulubioną odpowiedź prawników, czyli „to zależy", ale szczęśliwie istnieje szereg kryteriów, które pozwalają ustalić, czy dana sprawa ma charakter SLAPP-u. I nie jest tak, że owa sprawa musi spełnić całą listę tych czynników – raczej mówimy o pewnych elementach charakterystycznych, których wystąpienie może świadczyć, że rzeczywiście jest to SLAPP.
Jednym z kluczowych wyznaczników jest kierowanie bezpodstawnych roszczeń – widać, że dana sprawa ma niewielkie szanse na powodzenie, bo też często w inicjowaniu takiego postępowania wcale nie chodzi o wygraną. Nieraz osoba, która inicjuje takie postępowanie przeciw swojemu krytykowi czy krytyczce, po latach przegra, ale ponieważ dysponuje odpowiednio dużymi środkami, czy to prywatnymi, czy też sięga do publicznej kieszeni, może pozwolić sobie na wieloletni proces, który właśnie przez sam długi przebieg ma drenować osobę pozwaną bądź oskarżoną – z energii, z czasu czy z pieniędzy, które mogłyby być poświęcane na kontynuowanie jej działalności.
Po to, by, mówiąc kolokwialnie, kogoś „wykrwawić”?
Tak. Może to być na przykład przedkładanie jakichś zupełnie bezsensownych wniosków dowodowych. Podobny cel w postaci wykrwawienia może mieć inicjowanie wielu postępowań w zbliżonej sprawie przez ten sam podmiot czy osoby z nim związane – na przykład można zainicjować jednocześnie postępowanie cywilne i karne.
I to drenowanie ma odstraszać ją i inne osoby od krytykowania tej osoby czy instytucji, bo pokazuje, że wiąże się z tym takie, a nie inne ryzyko. Więc istotnym kryterium jest pełna lub częściowa bezpodstawność – nierzadko kończy się to wygraną osobą pozwanej, ale dojdzie do tego dopiero po wieloletnim procesie.
Kolejną typową cechą są próby nadużywania procedury w celu dłuższego trwania takiego procesu.
Innym charakterystycznym elementem jest wspomniana już nierównowaga sił: mamy do czynienia z podmiotem, który dysponuje przewagą finansową lub polityczną. Może nawet korzystać ze środków państwowych. A po drugiej stronie są osoby, które nie dysponują takimi zasobami – na przykład prasa, aktywiści.
Jeszcze jedną cechą są nieproporcjonalne roszczenia czy wnioski o zastosowanie innych nieproporcjonalnych środków – czyli np. ktoś domaga się gigantycznej kwoty po to, żeby ta sama kwota roszczeń odstraszała. To często wskazuje, że rzeczywiście chodzi o SLAPP.
Tych cech jest więcej, ale te są szczególnie częste.
Według raportu CASE z 2024 r. w 2023 r. w całej Europie wytoczono 166 pozwów SLAPP, a na załączonej mapie Polska razi czerwonym kolorem jako kraj, w którym takich pozwów odnotowano najwięcej…
Kwestia oszacowania dokładnej liczby SLAPP-ów jest trudna – niestety brakuje wyczerpujących danych. CASE rzeczywiście próbuje to zsumować, mając również dane z Polski, i są to na pewno informacje pokazujące pewną skalę. Przypuszczam jednak, że tych spraw tak naprawdę jest więcej. Wolę jednak mówić o konkretnych przypadkach, które znamy bezpośrednio, niż podawać szacunkowo ogólne liczby.
Na pewno jednak Polska jest jednym z państw, które przodowało w SLAPP-ach w Europie, i myślę, że ten stan niestety w jakimś stopniu się utrzymuje.
Nawet jeżeli obecnie obserwujemy spadek, jeśli chodzi o SLAPP-y inicjowane ze strony centralnych organów czy okolic rządu, to kultura sięgania po tego rodzaju środki niestety trzyma się mocno. Na poziomie lokalnym nie zmieniło się nic – SLAPP-y inicjują zarówno osoby prywatne, jak i podmioty publiczne.
Naciski bywają subtelne. Ich przykładem mogą być same wezwania przedsądowe – kiedy dostajemy pismo, że jeżeli nie zaprzestaniemy dalszego pisania, nie przeprosimy czy nie zapłacimy odpowiedniej kwoty, grozi nam sprawa sądowa. Sprawa może w ogóle do sądu nie trafić, ale już w tych pismach pojawiają się kwoty, które potrafią mocno mrozić.
SLAPP-y to jednak tylko część tego, co się może przydarzać dziennikarzom czy innym osobom lub organizacjom walczącym o wolność słowa. Jakie jeszcze rodzaje ataków wyodrębniają specjaliści?
Można z grubsza wyróżnić trzy duże grupy zagrożeń. Pierwsza – to właśnie postępowania, o których mówiliśmy. Drugim elementem są działania o bardziej strukturalnym charakterze, związane z rynkiem medialnym.
Kiedy instytucje straszą, że wycofają ogłoszenia?
Na przykład. Wciąż słyszymy, że borykają się z tym media lokalne, ale media centralne też mają historię tego rodzaju problemów. Znamy nawet przypadki zachęcania przez przedstawicieli władzy do wycofywania reklam. Pamiętam sprawę, w której burmistrz niewielkiego miasta wysyłał maile do reklamodawców ogłaszających się w lokalnej gazecie po tym, jak puściła krytyczny wobec niego artykuł – oczywiście tylko pytając, czy aby na pewno chcą publikować swoje reklamy w medium, które publikuje tego rodzaju teksty.
Ale takie strukturalne zagrożenia to nie tylko kwestia reklam, ale również m.in. kwestie związane ze strukturą właścicielską.
Trzeci typ możliwych problemów to zagrożenia związane z szeroko rozumianym bezpieczeństwem. Chodzi tu między innymi o ryzyko działań ze strony organów państwa typu zatrzymanie, niewłaściwe traktowanie ze strony policji w związku z wykonywaniem swojej pracy.
To się wciąż zdarza w Polsce?
Nie tak dawno, bo 31 sierpnia, zatrzymano dziennikarki z Kolektywu Dziennikarstwa Aktywistycznego, które relacjonowały akcję Ostatniego Pokolenia pod Stocznią Gdańską. Pokazały legitymacje prasowe i tylko dokumentowały ten protest – a mimo to zostały zatrzymane na ponad 30 godzin, podczas których były traktowane w uwłaczający sposób. Sąd stwierdził, że zatrzymanie było niezasadne, a ponadto przebiegało nieprawidłowo.
Jest też ryzyko związane z ochroną tajemnicy dziennikarskiej, czyi anonimowych źródeł. Wchodzą tu też kwestie ochrony poufnej komunikacji przed inwigilacją. Nie musi to być Pegasus – istnieje bardzo łatwy instrument, obwarowany w Polsce bardzo słabymi gwarancjami prawnymi, czyli pozyskiwanie tzw. bilingów – informacji, które pozwalają policji czy innym służbom dowiedzieć się, z kim rozmawiał dany dziennikarz.
Jak długo…
…i z jakiego miejsca. Często te informacje są nawet cenniejsze i ważniejsze, jeśli chodzi o identyfikację źródeł, niż sama treść rozmowy. Przykładem takiej wciąż niewyjaśnionej sprawy jest ta Mariusza Gierszewskiego – z 2014 roku! – którego dane telekomunikacyjne pozyskiwano w taki sposób.
Dziennikarki wielokrotnie częściej niż ich koledzy-mężczyźni padają ofiarą cyberprzemocy. Z jakiegoś powodu kobiety zabierające głos publicznie okazują się wystawione na szczególny rodzaj nienawiści, a internet w tym, niestety, pomaga.
Ciekawą sprawą z tego obszaru opisywaną przez media był przypadek pani redaktor Wilk-Baran z Wronek, która otrzymywała nienawistne komentarze. Jak się okazało, były one pisane z komputera rzecznika Amiki.
Koncernu, który ma swoją siedzibę we Wronkach.
I który był przedmiotem wielu artykułów pani redaktor. Nie udało się ustalić, kto je pisał – tylko tyle, że pochodziły z komputera rzecznika tej firmy.
Czasem dziennikarze spotykają się z poważnymi groźbami dotyczącymi ich bezpieczeństwa fizycznego. Porażającym przykładem, choć nie dotyczył on nie dziennikarek sensu stricto, a blogerek, była sprawa SMS-ów z groźbami skierowanych do osób zaangażowanych w prowadzenie bloga Jawny Przedbórz.
Przedbórz to miasteczko nieopodal Radomska w województwie łódzkim. Osoby te prowadziły bloga poświęconego jawności życia publicznego w swoim mieście. Przychodziły na sesje Radę Gminy, zadawały pytania, angażowały się – i w końcu zaczęły dostawać groźby, które w bardzo wulgarny sposób zniechęcały je do dalszej działalności. Sprawa zakończyła się już w prawomocnym wyrokiem sądu. Okazało się, że do wysłania tych SMS-ów podżegał burmistrz Przedborza. Warto zaznaczyć, że były to groźby karalne w sensie jak ścisłym, to znaczy groźby, które budziły realne obawy, że zostaną spełnione.
Jeśli chodzi o ataki fizyczne, to w Polsce szczęśliwie nie jest to tego rodzaju ryzyko, co w niektórych innych państwach, również w Europie, w których dochodziło już do tragedii.
Jak zabójstwo dziennikarza Jána Kuciaka wraz z narzeczoną w Słowacji w 2018 roku…
Zdarzały się jednak przypadki zagrożenia i ataków fizycznych na relacjonujących demonstrację, czy to ze strony jej uczestników, czy też nawet policji. Przykładem może być sprawa Agaty Kubis i Macieja Piaseckiego, którzy w 2019 r. relacjonowali dla OKO.press Marsz Równości w Lublinie i spotkali się z przemocą ze strony kontrmanifestantów. Zdarzają się też przypadki przemocy policyjnej wobec dziennikarzy.
Niestety, reakcje organów ścigania bywa różna. Myślę np. o sytuacji z Marszu Niepodległości w 2020 r., kiedy kilku dziennikarzy doświadczyło przemocy ze strony policji, ale sprawa została umorzona z uwagi na niewykrycie sprawców. Policjanci mieli kaski zakrywające twarze, nie mieli identyfikatorów, więc nie dało się zidentyfikować, kto zastosował pałkę służbową.
Jeszcze innym zagrożeniem dla wolności mediów jest nieuczciwa konkurencji dla prasy lokalnej ze strony tzw. gazet samorządowych.
Na czym ta konkurencja polega?
Chodzi o pisma, które udają prasę, a w istocie są wydawane bądź bezpośrednio przez gminy, bądź przez jednostki podległe gminom i które w znakomitej większości są formą tuby propagandowej burmistrza, wójta czy innego włodarza. Wychodzą za publiczne pieniądze, często są dostępne za darmo, a czasem nawet dodatkowo publikują reklamy, psując rynek reklamowy. I wypychają z rynku bardziej niezależne inicjatywy.
Opublikowany niedawno Światowego Rankingu Wolności Prasy 2025 opracowany przez Reporterów Bez Granic alarmuje, że wszędzie na świecie wolność prasy tąpnęła. Stany Zjednoczone – gdzie prezydent obraża dziennikarki, a miliarderzy kupują i cenzurują niezależne media – wylądowały na 59. miejscu daleko za Polską, która w rankingu zajmuje miejsce 31. Autorzy raportu tłumaczą to pogorszenie procesami ekonomicznymi. Jak wygląda to z perspektywy instytucji monitorującej wolność słowa?
Rzeczywiście ten indeks podskoczył, choć mam pewne wątpliwości co do skali tego skoku. Uczciwie należy opowiedzieć, że sytuacja w niektórych obszarach się poprawiła – wspomniałem choćby o postępowaniach inicjowanych w okolicy instytucji rządowych. Kiedyś wręcz standardem było, że krytyczny artykuł spotka się z sądową reakcją polityków ogólnopolskich, polityków obozu rządzącego. Teraz to już nie jest zasadą. Więc oczywiście jest pewna poprawa.
Ale dostrzegam liczne problemy, które wskazywałyby, że być może nasza pozycja jest nieco zawyżona. Warto tu wspomnieć choćby o mediach publicznych, które po dwóch latach wciąż pozostają, jeśli chodzi o prawne gwarancje niezależności, wprost podporządkowane stronie rządowej. Minister kultury może w każdej chwili odwołać likwidatora Telewizji Publicznej, czyli osobę, która obecnie – w tym stanie rzekomo tymczasowym, a trwającym już dwa lata – zarządza tak istotnym medium. Już od dawna słyszymy, że już zaraz będzie wprowadzona reforma, która ma uporządkować ten stan rzeczy.
Ale jakoś się to nie dzieje.
Obecnie jesteśmy na etapie konsultacji publicznych.
Obawiam się, że brak reformy może wynikać z tego, że taki stan rzeczy jest dla obozu rządzącego po prostu wygodny.
Część problemów, które składają się na wynik w tym światowym zestawieniu, rzeczywiście Polski nie dotyczy. Ale mówiła pani o kwestii ekonomicznej, czyli przede wszystkim o załamaniu się systemu finansowania prasy w związku z przenoszeniem się reklam gdzie indziej. Ten problem jest oczywiście widoczny również w Polsce. Dotkliwie uderza to także w media lokalne, które często są w trudnej sytuacji finansowej, a pełnią absolutnie niezastąpioną funkcję, stanowiąc swego rodzaju infrastrukturę krytyczną, umożliwiającą kontrolę życia publicznego oraz zapewnianie rzetelnych informacji na szczeblu lokalnym. A w ich przypadku obok tych zmian o charakterze globalnym pojawia się jeszcze nieuczciwa konkurencja gazet samorządowych, o której wspomniałem wcześniej. I co prawda w zapowiedziach ustawy medialnej mówi się też o ograniczeniu możliwości wydawania prasy przez samorządy, to wciąż na tę ustawę czekamy.
Mam wrażenie, że pozycja Polski w rankingu wolności prasy podniosła się też częściowo z uwagi na zapowiedzi różnych działań. Część z nich dotyczyła reformy mediów publicznych, kolejną obietnicą była zapowiedź usunięcia z kodeksu karnego przestępstwa zniesławienia, które od lat mrozi debatę publiczną w Polsce. Na początku tego roku Komisja Kodyfikacyjna Prawa Karnego, czyli ciało eksperckie działające w Ministerstwie Sprawiedliwości, przedstawiła propozycję okrojenia tego przepisu. Taka zmiana częściowo poprawiłaby sytuację, ale osoby chcące uciszyć krytykę nadal miałyby w ręku wygodne narzędzie do wciągania uczestników debaty publicznej w długie i obciążające postępowania sądowe o trudnym do przewidzenia rezultacie.
Mieliśmy też zapowiedź szybkiej implementacji dyrektywy europejskiej, która ma odpowiedzieć na problem SLAPP-ów. I rzeczywiście prace postępują dość szybko jak na polskiego ustawodawcę – który nieraz wydaje się przypominać sobie o potrzebie wdrożenia prawa unijnego dopiero w okolicach terminu implementacji. Do przyjęcia ustawy jednak jeszcze daleka droga.
Na zdjęciu: 5 stycznia 2024, Kraków, plac Matejki. Protest zwolenników PiS przeciwko zmianom w mediach publicznych. Fot. Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.pl
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze