0:000:00

0:00

Grecka wyspa Lesbos leży bliżej Turcji, niż Europy. Więc łatwiej odwrócić od niej uwagę opinii publicznej. Dawniej była perłą Morza Egejskiego - popularną turystyczną atrakcją. Teraz to miejsce, w którym przebywa 20 tysięcy uchodźców i migrantów, którzy dotarli tam przez wąską cieśninę ryzykując życie.

Tylko w ostatnich miesiącach w przepełnionej Morii, największym obozie dla uchodźców w Europie, zamieszkało dodatkowe siedem tysięcy ludzi. Podczas gdy ten był zaplanowany z myślą o niespełna 3 000 uchodźcach.

Mimo że personel medyczny i organizacje międzyrządowe od lat biją na alarm z powodu nieludzkich warunków, w jakich przetrzymywani są uchodźcy, od 2015 roku nikt nie zaproponował żadnego sensownego rozwiązania. Zarówno rząd grecki, jak i Unia Europejska chowa głowę w piasek.

Media ponownie zainteresowały się zapomnianą wyspą na początku tego roku. W styczniu i lutym wybuchły tam protesty, brutalnie stłumione przez specjalne jednostki policji. Na ulicę wyszli zarówno mieszkańcy Lesbos, którzy „chcą odzyskać swoją wyspę”, jak i mieszkańcy Morii, którzy latami żyją w niebezpiecznych warunkach.

Oliwy do ognia dolał prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan, który pod koniec lutego otworzył granice grecko-turecką. Tysiące ludzi próbowało się wówczas wydostać z Turcji: zarówno drogą lądową, jak i morską.

Ula Idzikowska dotarła na Lesbos, aby przekonać się, jak bardzo zagmatwana jest rzeczywistość i relacje na wyspie, która na przestrzeni wydarzeń ostatnich lat stała się archipelagiem jeszcze mniejszych odseparowanych wysp. Oto jej reportaż.

Wiatr. Palące słońce. Przyjemna, ciepła bryza. Pogoda na greckiej wyspie Lesbos zmienia się bez przerwy. Podobnie jak panująca sytuacja.

Styczeń i luty minął pod znakiem protestów. Na ulice wyszli zarówno uchodźcy i migranci, którzy żyją w urągających ludzkiej godności i do tego niebezpiecznych warunkach, jak i mieszkańcy Lesbos, którzy „chcą odzyskać wyspę”. Rząd zareagował siłą, nie oferując przy tym żadnego długoterminowego rozwiązania.

Pierwszy tydzień marca był naznaczony szczególną przemocą. Pobicia dziennikarzy, zastraszanie wolontariuszy organizacji pozarządowych, pokiereszowane samochody obcokrajowców – dzień powszedni. Drugiego marca grupka zamaskowanych osób zmusiła załogę łodzi Mare Liberum do opuszczenia portu w Mytilinie, stolicy Lesbos.

„Wykrzykiwali do nas po grecku, więc nie byliśmy ich w stanie zrozumieć. Ale przekaz był jasny - chcieli, abyśmy natychmiast opuścili wyspę”, opowiada Flo Strass, członek załogi. „Nieśli kanister. Ktoś polał pokład benzyną. Ale w porcie było też kilka osób, które pomogły nam się szybko zwinąć.”

Symboliczny powrót

Statek Mare Liberum należy do berlińskiej organizacji pozarządowej o tej samej nazwie. Od dwóch lat mała załoga monitoruje przestrzeganie praw człowieka w cieśninach morskich między Turcją a Grecją. Po incydencie na początku marca przez 10 dni błąkali się po morzu – nie udało im się odebrać zamówionego paliwa ani zaopatrzenia.

Przeczytaj także:

Władze portowe z różnych miejsc na wyspie przekazały Mare Liberum, że nie są w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Więc członkowie załogi zarzucili kotwicę tam, gdzie nie rzucali się w oczy i zastanawiali się co robić dalej. Dopiero 11 marca mogli wrócić do Mytilene – w porcie znalazł się strzeżony zakątek.

Ten powrót był symboliczny. Mare Liberum wygrało „swoją bitwę z faszystami”, twierdzi Strass. „To walka o terytorium. Dosłownie i przenośnie. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że przecież potrzebujemy bezpiecznego portu. Więc dlaczego nie mielibyśmy go dostać? Sytuacja na wyspie jest napięta od dawna. Ale to nie usprawiedliwia używania przemocy”.

Na zdjęciu Flo Strass z Mare Liberum. Autor: Douglas F. Herman/ ReFOCUS Media Labs

Niekończąca się historia

Zdaniem Strass ostatnie ataki na organizacje pozarządowe to zaledwie przejaw niepokoju, który ogarnął wyspę ze względu na przedłużającą się w nieskończoność sytuację. Eskalacja nastąpiła w lutym, po ogłoszeniu budowy nowych zamkniętych ośrodków detencyjnych na wyspach Morza Egejskiego. Rząd chce w ten sposób rozwiązać problem poważnego przeludnienia w obozach.

„Ale mieszkańcy Lesbos nie wierzą, że postawienie budynku dla 5 tysięcy osób to rozwiązanie problemu”, mówi Michael Bakas, lider partii Zielonych na Lesbos. „Uchodźcy powinni zostać przesiedleni na kontynent, albo do krajów trzecich. Ta sytuacja jest męcząca dla obu stron: mieszkańcy wyspy chcą, żeby uchodźcy wyjechali. A uchodźcy wcale nie chcą tu być.”

W Morii, największym na terenie Europy obozie dla uchodźców przebywa obecnie 20 tysięcy osób, choć ośrodek został pierwotnie stworzony dla niecałych 3 tysięcy. W zeszłym roku region Morza Egejskiego przyjął 62 proc. wszystkich osób, które przybyły do Grecji. We wrześniu 2019 roku w Morii mieszkało 13 tysięcy ludzi, w styczniu 2020 już siedem tysięcy więcej.

Polityczna kalkulacja

Wyspy Morza Egejskiego, zwłaszcza Lesbos, są już od dawna pozostawione same sobie. „To polityczna kalkulacja,” stwierdza Douglas Herman, współzałożyciel organizacji ReFOCUS Media Labs, która pomaga uchodźcom w rozwijaniu umiejętności multimedialnych. - „Chodzi o głosy wyborców- łatwiej dać sobie spokój z małą wyspą, niż ryzykować utratę głosów na kontynencie.”

Z powodu niewygodnego tematu uchodźców, czy migrantów – jak nazywa ich nowy konserwatywny rząd Nowej Demokracji, który doszedł do władzy w lipcu tamtego roku. Zastąpił lewicową Syrizę i przyjął znacznie twardsze stanowisko w sprawie migracji niż poprzednia partia rządząca.

„W pewnym momencie słowo uchodźca zniknęło z politycznej debaty”, mówi Jacob. „Spójrzmy prawdzie w oczy: nazywanie uchodźców migrantami jest celowe, bo sugeruje, że ci ludzie nie mają prawa do azylu. A o to rządowi dokładnie chodzi.”

Dziennikarz Stavros Malichudis doszedł w zeszłym roku do tego samego wniosku. Rząd grecki manipuluje opinią publiczną poprzez podawanie błędnych danych na temat liczby osób przybywających każdego dnia do Grecji. Narodowości też nie zawsze się zgadzają.

Ta dezinformacja ma utwierdzić Greków w przekonaniu, że ludzie przebywający na wyspach powinni zostać jak najszybciej deportowani, ponieważ tak naprawdę nie mają prawa do azylu. Rząd gra przy tym na emocjach.

„A zastosowanie sensacyjnego języka zamiast fachowych terminów opisujących problem daje pole do powrotu narracji, która w ostatnich latach wydawała się podupadać”, pisze Malichudis. „Ultranacjonalistyczny, skrajnie prawicowy Złoty Świt nie zasiada już w parlamencie, ale termin «nielegalny imigrant» wciąż pojawia się w mediach i powraca do debaty politycznej”.

Ożywiły się również skrajnie prawicowe grupy, które w ostatnim tygodniu terroryzowały obcokrajowców na wyspie. Strass z Mare Liberum zaznacza, że faszyzujące struktury istniały od dawna. To napięta sytuacja sprawiła, że się ożywiły i przekrzyczały umiarkowane głosy. „Ich jest stosunkowo niewiele. Mowa o mniej więcej 50 osobach. Ale za to bardzo głośnych”, stwierdza Sonia Nandzik z ReFOCUS Media Labs.

Umyślne podpalenie

Nandzik od roku mieszka na stałe w Mitylene i patrzy na ostatnie wydarzenia ze smutkiem i bezradnością. Zwłaszcza po incydencie 7 marca, kiedy płonęły dwa budynki na terenie One Happy Family Community Center - „oazie spokoju” dla uchodźców, 5 kilometrów od Morii. Różne organizacje pozarządowe organizowały tam zajęcia. Był też ogród i specjalna strefa dla kobiet.

„Ten teren powinien zostać ogrodzony. Nie powinno nas tu w ogóle być. To przecież prawdopodobnie miejsce popełnienia przestępstwa”, stwierdza Herman. „Tymczasem dziennikarze urządzają tu sobie wycieczki. Wcześniej każdy musiał się trzymać procedur. Teraz każdy może tu wejść. A przecież śledztwo jest jeszcze w toku.” Wczoraj, 20go marca, policja wydała oświadczenie, że budynki One Happy Family i International School of Peace zostały umyślnie podpalone.

Zgliszcza siedziby One Happy Family. Zdjęcie: Douglas F. Herman/ ReFOCUS Media Labs

Nandzik jest tu po raz pierwszy od pożaru. Patrzy na miejsce, gdzie jeszcze do niedawna odbywały się zajęcia ReFOCUS z filmu i fotografii. Zgliszcza, czarny pył i wciąż unoszący się w powietrzu zapach spalenizny. To jedyne miejsce, gdzie można było na chwilę zapomnieć o Morii.

„Tu wydawano posiłki – 1 200 porcji dziennie”, Nandzik spaceruje po pustym teraz terenie. „Niektórzy przychodzili głównie na jedzenie, ale część zostawała na zajęcia”. Żeby się na przykład czegoś nauczyć, jak na przykład w „low tech” punkcie, gdzie powstawały power banki własnej roboty. Ostatnio warsztat częściowo przemienił się w salon rowerowy. „Jakaś niemiecka organizacja przekazała 400 rowerów. Są teraz absolutnym hitem na wyspie – uchodźcy mogą się swobodniej przemieszczać.”

Pod filmikami płonących budynków na Facebooku pojawiły się posty ludzi, którzy chcą pomóc w odbudowie, zorganizować trening przetwarzania traumy, albo przekazać darowiznę. „Na wyspie jest nadal sporo ludzi, którzy pozostają solidarni z uchodźcami i migrantami”, przypomina Strass.

Zdjęcie: Douglas F. Herman/ ReFOCUS Media Labs

W dzień pożaru zorganizowano koncert pokoju na rzecz Lesbos. „We Shall Overcome” – słowa Martina Luthera Kinga unosiły się w porcie. Na chwilę pojawiła się nadzieja, że sytuacja na wyspie wróci do normalności. Nandzik liczy na to, że przyjdą zmiany. „Ale do tego potrzebny jest dialog. Którego teraz brakuje, bo ludzie tkwią w swoich przekonaniach. Na wyspie ścierają się ekstrema: zwolennicy deportacji i ci, którzy otworzyliby wszystkie granice nie usiądą przy wspólnym stole, żeby wypracować kompromis. Poza tym propozycja dialogu powinien wyjść od burmistrza, a nie od organizacji pozarządowych.”

Oczernianie NGO’s

NGO’s nie cieszą się poza tym popularnością wśród wszystkich mieszkańców Lesbos. Niektórzy winią organizacje za to, że przyciągają migrantów: pojawiają się głosy, że gdyby nie było pomocy, to nie byłoby też tylu uchodźców. Niektórzy są oskarżani o szmuglowanie migrantów, tak jak Herman, który został opisany jako przemytnik „nielegalnych migrantów” przez polskich skrajnych prawicowców. W hejterskim artykule ReFOCUS jest przedstawiana jako organizacja przestępcza.

Politycy nie pozostają bez winy, stwierdza Jacob. „Niechęć do organizacji pozarządowych jest częściowo następstwem retoryki partii rządzącej”. Grecki rząd w lutym oskarżał ngo’s o podsycanie niepokojów między mieszkańcami wyspy a uchodźcami.

Burmistrz Mytilene nie pozostawił też suchej nitki na uchodźcach. Mówił otwarcie, że to oni „zniszczyli” wyspę i nawoływał, że czas „odzyskać nasze życie, nasze domy i naszą własność.”

Lesbos jest niezwykle malowniczą wyspą, ale teraz część turystów omija ją szerokim łukiem. W 2017 roku zanotowano 40 procentowy spadek liczby noclegów, 43 procentowy spadek liczby turystów i spadek dochodów z turystyki o 35 procent. Manos Konsolas, szef turystyki z partii Nowa Demokracja twierdził w 2017 roku, że Lesbos zapłaciła wysoką cenę za przyjmowanie „nielegalnych imigrantów” i uchodźców. Podczas, gdy przetrzymywanie uchodźców na wyspę nigdy nie było decyzją lokalnej społeczności. „Migranci przybywali tu od zawsze, ze względu na niewielką odległość od Turcji. Ale nikt tu nie zostawał – zarówno Lesbos, jak i reszta Grecji były miejscem tranzytowym,” przypomina Bakas.

Mimo włożonych wysiłków Lesbos – podobnie jak pozostałe wyspy Morza Egejskiego – nie pozbyła się łatki problematycznego celu wakacyjnego. Przesądził negatywny rozgłos medialny, stwierdzają greccy naukowcy. Historie o solidarności mieszkańców nie przebiły się na tyle, żeby przekonać wczasowiczów. Trwa kampania mająca na celu poprawienie wizerunku wyspy: wymarzonego miejsca na ślub i raju dla lesbijek. Ale w związku z pandemią koronawirusa jest raczej skazana na niepowodzenie.

„Na Lesbos jest pięknie, ale cóż – to nie to samo miejsce, co kiedyś”, opowiada właścicielka jednego z Airbnb w Mytilene. Jej małe studio w wąskiej, krętej uliczce w centrum miasta jest wynajęte praktycznie non stop. Turystyka w Mytilene ucierpiała z resztą mniej niż na reszcie wyspy. W końcu pracownicy organizacji pozarządowych muszą gdzieś mieszkać i coś jeść. Ale nawet wolontariusze zaczynają powoli opuszczać Lesbos. Obawiają się, że utkną na wyspie na dłużej.

Piekło w raju

„Lesbos nie ma w sobie nic z piekła, o jakim pieprzą media od czerwonych pasków i histerii. NIC. Jest święty spokój i mediterranean way of life. Ludzie siedzą w knajpach. Migranci siedzą w obozie”, pisał Ziemowit Szczerek w poście na Facebooku podczas swojego pobytu na wyspie. Tak jest dzisiaj. Ale czy tak powinno być? W końcu to żadne rozwiązanie. A Moria to piekło w raju.

W poniedziałkowe popołudnie wybuchł tam kolejny już pożar. Prawie dwieście osób straciło schronienie. Zginęła sześcioletnia dziewczynka. Jacob dowiedział się, co się stało: “Matka poszła wykąpać drugie dziecko. Zamknęła kontener mieszkalny na klucz w obawie przed złodziejami. Gdy wybuchł pożar sąsiedzi próbowali otworzyć drzwi, ale gdy się zorientowali, że były zamknięte stwierdzili, że nie było nikogo w domu i odeszli. Nie słyszeli krzyków dziecka. Miejsce ogarnęła panika”.

;

Udostępnij:

Ula Idzikowska

Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.

Komentarze