Osoby nie zajmujące się profesjonalnie amerykańskim konstytucjonalizmem pewnie się trochę dziwią, dlaczego Amerykanie zdecydowali się na tak złożony system głosowania i obliczania ostatecznego wyniku w wyborach prezydenckich.
Trwają w niepewności i wątpliwościach nie tylko dlatego, że, tak jak w ostatnim pojedynku Biden-Trump, sytuacja potrafi zmieniać się jak kalejdoskopie w zależności od wyników głosowania napływających z poszczególnych stanów.
Źródłem szczególnej konsternacji może być również fakt, że kandydat potencjalnie uzyskuje większość głosów w liczbach bezwzględnych w skali całego kraju, a zwycięzcą wyborów i tak zostanie jego konkurent, ponieważ zapewnił sobie większość w kolegium elektorów, które podejmuje ostateczną decyzję.
Szalona droga wybierania prezydenta
W historii Stanów Zjednoczonych tak sytuacja miała miejsce już kilkakrotnie i to zarówno w dosyć odległej przeszłości (w latach 1824, 1876, 1888 i prawdopodobnie pośrednio, chociaż z nieco innego powodu także już wcześniej w 1800 roku), jak i w czasach nam najbliższych (w latach 2000 i 2016).
Współczesny amerykański historyk prawa Paul Finkelman stawia w tym kontekście dosyć radykalne pytanie i dosyć radykalną tezę: „Jak Stany Zjednoczone wymyśliły tak szaloną drogę wybierania prezydenta? System kolegium elektorów wydaje się być nonsensem. Jest całkowicie antydemokratyczny. Jest też osobliwy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ponieważ stosowany tylko wobec wyborów prezydenta, ale i osobliwy dla Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie ma go w żadnej innej zachodniej demokracji”.
Szczególne emocje budzą zwłaszcza te dwa ostatnie przypadki z lat 2000 i 2016, ponieważ w amerykańskiej nauce prawa konstytucyjnego i publicystyce politycznej wywołały one (a właściwie – odnowiły) burzliwą dyskusję nie tylko w odniesieniu do krytycznej, pozytywnej bądź negatywnej oceny racjonalności elektoralnego systemu wyborczego, lecz także w odniesieniu do jego historycznych źródeł.
Przypadek pierwszy. Przypomnijmy, że w 2000 roku chodziło o rywalizację Bush-Gore, którą z uwagi na perturbacje z liczeniem głosów musiał rozstrzygnąć ostatecznie Sąd Najwyższy, i że języczkiem uwagi okazała się Floryda, gdzie Bush zwyciężył przewagą zaledwie kilkuset głosów, chociaż większość Amerykanów głosowała na Gore’a.
Przypadek drugi. Z kolei w 2016 roku Hillary Clinton uzyskała wprawdzie w skali całego kraju o trzy miliony głosów więcej niż Donald Trump, ale system elektorski to właśnie Trumpowi zapewnił ostateczne zwycięstwo.
Wprawdzie wszystko wskazuje na to, że ta sytuacja nie powtórzy się tym razem w pojedynku Bidena z Trumpem, ale z drugiej strony postawa Trumpa, dosyć bezceremonialnie kontestującego wynik wyborów, może spowodować, że wspomniana dyskusja wokół systemu elektoralnego powróci ze zdwojoną energią zarówno w amerykańskiej nauce prawa, jak i w publicystyce politycznej.
Skonsternowani są bowiem nie tylko obserwujący z zewnątrz te wybory Polacy, skonsternowani są także zaangażowani w nie bezpośrednio Amerykanie. Nie zastanawiają się wprawdzie specjalnie, skąd wziął się ten dziwny system i jakie są jego historyczne źródła, ale koncentrują się raczej na jego współczesnych skutkach.
Niektórzy byliby pewnie jednak mocno zdziwieni, gdyby poznali odpowiedź, jakiej w tej sprawie udziela współczesna nauka, zwłaszcza większość amerykańskich historyków i konstytucjonalistów.
Rozwiązania z 1787 roku kładą się cieniem na amerykańskiej demokracji
Przez długie lata uważano, że kolegium elektorów to wyłącznie – z jednej strony – efekt amerykańskiego systemu federalnego, z drugiej zaś tradycyjna elitarna niechęć do uzależnienia ostatecznego wyboru od kapryśnej i zmiennej woli większości ludu.
Po wyborach z 2000 roku, a zwłaszcza z 2016 roku, dyskusja poszła w nieco innym kierunku. Nawet jeśli tu i ówdzie pojawiają się głosy odmienne, to w przeważającej opinii za podstawowe historyczne źródło elektoralnego systemu wyboru prezydenta uznawane jest… niewolnictwo. Historia powstania amerykańskiej konstytucji zdaje się niestety potwierdzać tę tezę.
Wprawdzie problem wydaje się dzisiaj z pozoru kompletnie nieaktualny, skoro już dawno temu, po wojnie secesyjnej zakończonej w 1865 roku, 13. poprawka do konstytucji zniosła niewolnictwo, ale zdaniem wielu uczonych tamte pierwotne proniewolnicze rozwiązania, przyjęte w 1787 roku przez twórców amerykańskiej ustawy zasadniczej, po dzień dzisiejszy kładą się cieniem na amerykańskiej demokracji.
By zrozumieć prawdziwy sens tej tezy, trzeba oczywiście, na ile w tym krótkim felietonie jest to w ogóle możliwe, sięgnąć do historii i zobaczyć, jak to właściwie było z uchwaleniem amerykańskiej konstytucji. Szybko zauważymy dosyć zasadniczy dysonans etyczny, polityczny i prawny.
Przypominamy sobie bowiem wszyscy piękne słowa rozpoczynające Deklarację Niepodległości z 1776 roku: „Uważamy za oczywiste następujące prawdy: że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że do praw tych należy życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście”.
Tymczasem w Konstytucji z 1787 roku pojawiły się rozwiązania, które w sposób fundamentalny abstrahowały od tego etosu. Unikano wprawdzie eufemistycznie słowa „niewolnictwo”, ale jednocześnie w tekście zawarto pięć ustępów, które wprost i kolejnych kilkanaście, które pośrednio sankcjonowały system niewolniczy.
Ustrojowo – a więc także w odniesieniu do wyborów prezydenta – najbardziej brzemienny w skutki był ten, który pozwalał na zaliczanie niewolników do ogólnej liczby mieszkańców poszczególnych stanów, chociaż nie w całości, lecz jedynie w trzech piątych części, i oczywiście bez przyznania praw wyborczych samym niewolnikom.
W tym sensie konstytucja była od samego początku pewnym kompromisem pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami niewolnictwa – dodajmy, że był to kompromis konieczny, ponieważ bez niego ustawy zasadniczej by z pewnością nie uchwalono i być może Stany Zjednoczone w ogóle by nie powstały.
Jednak było to jednocześnie porozumienie niosące poważne konsekwencje. Cała późniejsza historia polityczna Stanów Zjednoczonych do wybuchu wojny secesyjnej była w gruncie rzeczy jednym wielkim sporem o problem niewolnictwa, a jej kamienie milowe wyznaczają kolejno zawierane, jak się później okazało – dosyć kruche i nietrwałe – następne kompromisy.
Najpierw tzw. kompromis Missouri z 1820 roku, następnie jeszcze bardziej skomplikowany tzw. kompromis 1850 roku, wreszcie tzw. kompromis Kansas-Nebraska Act z 1854 roku, po którym nastąpiły pierwsze starcia zbrojne prowadzące ostatecznie do wybuchu wojny domowej.
Niewolnictwo jako źródło systemu elektorskiego
Wspomniany historyk Paul Finkelman i podzielający jego opinię konstytucjonaliści, jak np. Akhil Reed Amar czy Juan F. Perea, nie mają wątpliwości, że istotnym elementem wspomnianego proniewolniczego kompromisu konstytucyjnego były również te postanowienia, które stworzyły elektoralny system wyboru prezydenta.
Ich zdaniem przekonuje o tym dyskusja, jaka miała miejsce wśród twórców Konstytucji z 1787 roku. Padały bardzo różne propozycje – od wyboru prezydenta w wyborach powszechnych, przez wybór w legislaturach stanowych, aż po wybór na poziomie federalnym przez Kongres. Ostatecznie zwyciężyła propozycja specjalnego kolegium elektorów sformułowana przez Jamesa Madisona.
Z protokołów konwencji konstytucyjnej wynika jednoznacznie, że Madisonowi chodziło o zabezpieczenie interesów właścicieli niewolników ze stanów południowych. Miał bowiem świadomość, że wyborach powszechnych stany Południa są skazane na porażkę w konfrontacji ze stanami Północy.
Miał rację, a wyniki wyborów prezydenckich do momentu wyboru Abrahama Lincolna (był 16. prezydentem) potwierdziła skuteczność jego taktyki – zdecydowana większość wybranych prezydentów to nie tylko zwolennicy niewolnictwa, to także właściciele niewolników.
Dzisiaj sytuacja wygląda już oczywiście inaczej, ale nie zmienia to faktu, że na elektoralnym systemem ciągle unosi się grzech pierworodny i dziedzictwo proniewolniczego kompromisu konstytucyjnego z 1787 roku.
Perturbacje towarzyszące ostatnim wyborom prezydenckim pewnie spowodują, że w Ameryce powróci dyskusja nad racjonalnością tworzenia i funkcjonowania kolegium elektorów. Trudno oczywiście oczekiwać jakichś radykalnych zmian, tradycja robi swoje.
*Jerzy Zajadło – prof. dr hab., filozof prawa, kierownik Katedry Teorii Filozofii Państwa i Prawa Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, Laureat nagrody im. Edwarda J. Wende (2017), członek Rady Programowej Archiwum Osiatyńskiego.
Myślę że za naszego życia stany się rozpadną i powstanie 2 lub więcej mniejszych państw. W tej formie z takimi napięciami między tymi dwoma plemionami do niczego dobrego tam nie dojdą, to jak polaryzują politycy i media w USA społeczeństwo ( zresztą jak i w Polsce ) nie doprowadzi do żadnego zwycięstwa którejś ze strona. Jedynie do większej rozróby na ulicach, jakich jesteśmy światkami tydzień w tydzień….
Przetrwali napięcia społeczne lat '30. Wykazali jedność w latach '40, mimo że wielu z nich pochodzi z rodzin o korzeniach niemieckich. Eisenhower – nazwisko mówi za siebie. Lata '50 i '60: z jednej strony emancypujący się czarni, z drugiej biali suprematyści. Kraj wytrzymał. Lata '60 i '70 rozdarcie międzypokoleniowe. Kraj wytrzymał. Teraz też dadzą radę.
Obyś miał rację, jednak ten przypadek dzisiejszy jest zupełnie inny. Tutaj w gre wchodzą socialmedia i propaganda na całego w TV, z taką siłą człowiek jeszcze się nie mierzył i ciężko stwierdzić co z tego będzie. Fala się nasila a dzieciaki bombardowane tym wychodza na ulicę i są wstanie zrobić prawie wszystko. Dorosłych ludzi tam jest garstka, czy to w USA czy w Polsce ostatnio….
Zapewne do kompromisu przyczyniły się też techniczne możliwości ówczesnej komunikacji. Pamiętajmy, że są to czasy, gdy elekcje w Polsce odbywały się przez wykrzykiwanie imienia kandydata przez szlachtę przybyłą na pole elekcyjne. Szlachta była pogrupowana według województw. Komisja wyborcza jeździła od grupy do grupy i słuchała, czyje imię było wykrzykiwane najgłośniej. Każdy szlachcic miał prawo wziąć udział w elekcji, ale zapewne nie każdego było stać na taką wycieczkę. Nawet gdyby chłopi mieli prawa wyborcze i tak nie byłoby ich stać na udział w sejmie elekcyjnym.
Inny przykład z epoki, gdy wyboru na pojedyncze ważne stanowisko dokonywano w imieniu dużej grupy ludzi zasiedlającej duże terytorium to konklawe. Ktoś zna lepsze przykłady, na których mogli się wzorować "Ojcowie Założyciele"?
Zliczenie głosów w komisjach wyborczych rozsianych po całym wielkim kraju, było w tych czasach wielkim wyzwaniem. Zliczenie w ramach stanu już trochę mniejszym. Ewentualne awantury o oszustwa wyborcze (a pewnie takich Trumpów było wtedy na pęczki) odbywały się też dzięki temu nie na poziomie całego kraju ale poszczególnych stanów. W razie, gdy jakiś pojedynczy stan zwlekał z wynikami jak obecnie Alaska lub Nevada (przyczyny nieco różne ale zwłoka podobna) można było zebrać kolegium elektorskie, i istniała szansa, że będzie w nim wystarczająca większość, by powiedzieć powolnym stanom: wypchajcie się, mamy i tak 270 elektorów za kandydatem X, możecie już nie liczyć swoich głosów.
Tak więc zgoda: głównym problemem wczesnych Stanów Zjednoczonych było niewolnictwo stanów południowych i korupcja moralna i polityczna jaką wprowadzało ono na poziom federalny. Ale wiele rozwiązań przyjętych by zakonserwować ten system było możliwych, ponieważ inteligentnie adresowało też inne ważne kwestie.
Za dwieście lat historycy będą pewnie twierdzić, że "niedemokratyczny" sposób wyłaniania przywództwa w UE w czasach obecnych wynikał z chęci zatrzymania w UE krajów mających problemy z praworządnością i równością. A sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana.
Nie jestem prawnikiem, ale osobiście widzę pewien problem – bo ten rzeczywiście kuriozalny system wyborczy jest zapisany wprost w konstytucji USA – art. II, par. 1. Nie wiem, czy można to zmienić w trybie poprawki do konstytucji, bo akty prawne zwane po polsku "poprawkami" (co jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego słowa "amendment") tak naprawdę nie są żadnymi poprawkami, bo jak do tej pory żadna z nich nie zmieniła ani jednego akapitu w artykułach samej konstytucji. De facto poprawki są uzupełnieniami i rozszerzeniem konstytucji USA – co ciekawe, dobrze rozpoznali to Niemcy, bo w języku niemieckim poprawki do konstytucji nazywają się "Zusatzartikel", czyli "artykuł dodatkowy" albo "uzupełniający". Obawiam się, że Ameryka jest skazana na ten archaiczny system wyborczy jeszcze na długie lata… Chyba że znajdą się odważni, którzy podjęliby się napisania całej konstytucji na nowo. Wygląda jednak na to, że m. in. na skutek polityki wewnętrznej Trumpa nieprędko się tego doczekamy.
Jan Helak "Obawiam się, że Ameryka jest skazana na ten archaiczny system wyborczy jeszcze na długie lata…"
Europejczycy powinni się raczej martwić czy ich nowo upieczona liberalna demokracja przetrwa schyłek USA.
Elektorzy mogą zagłosować na kogokolwiek; jest już propozycja żeby stany zobowiązywały wybranych przez siebie elektorów do głosowania na zwycięzcę sumarycznego głosowania; wystarczy że to tego ruchu dołączą stany na 270 elektorów i obecny system zostanie funkcjonalnie wymazany bez zmiany konstytucji.
Bzdurny i anachroniczny artykuł. Porównuje amerykańską XVIII-wieczną konstrukcję federalnej republiki z Europą XXI wieku.
Stabilną konstrukcję trudno zmienić, obalenie niewolnictwa sto lat później wymagało wojny domowej, zniesienie pańszczyzny w Polsce wymagało przymusu ze strony zaborców.
Powszechne prawo wyborcze w Europie było wywalczone z wielkim trudem i ofiarami. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym większość państw europejskich była opresywnymi dykaturami. Demokracja zatriumfowała w Zachodniej Europie dzięki Amerykanom, we Wschodniej też dzięki Amerykanom, tylko później.
Aż dziwi że pan Zajadło jest profesorem.
Konserwatywny Socjalisto – proponuję, by zaczął Pan od czytania tekstów ze zrozumieniem. W żadnym miejscu mojego felietonu i wbrew temu co Pan pisze nie porównywałem amerykańskiego systemu z Europą XXI wieku. Opisałem tylko, w jaki sposób historycznie doszło do przyjęcia w amerykańskiej Konstytucji takiego a nie innego rozwiązania systemu wyboru prezydenta. Nota bene – twórca tej propozycji James Madison początkowo optował zdecydowanie za wyborami powszechnymi; dopiero kiedy zorientował się, jakie to będzie miało skutki dla stanów niewolniczych, zmienił zdanie. A co do Pańskiego zdziwienia – rozumiem, że dziwi się Pan również, iż profesorami są Paul Finkelman, Akhil Reed Amar i wielu innych amerykańskich historyków i prawników – to na ich analizach oraz na protokołach amerykańskiej konwencji konstytucyjnej opieram swoje tezy.
"rozumiem, że dziwi się Pan również, iż profesorami są Paul Finkelman, Akhil Reed Amar i wielu innych amerykańskich historyków i prawników – to na ich analizach oraz na protokołach amerykańskiej konwencji konstytucyjnej opieram swoje tezy"
Mnoży Pan liczbę "autorytetów" profesorów, prawników aby się wesprzec. Ja interesowałem się historią Stanów i Europy, czytałem Ojców Założycieli i chociaż nie jestem tytułowany lepiej te sprawy od Finkelmanów i Amarów rozumiem. (nie czas na fałszywą skromość)
Radzę Panu przeczytać mój komentarz jeszcze raz, i się zastanowić opierając na własnym rozumie.
To nie znaczy, że uważam amerykański czy europejski system za idealny. Po prostu mam uczulenie na demagogię.
"Ja interesowałem się historią Stanów i Europy, czytałem Ojców Założycieli i chociaż nie jestem tytułowany lepiej te sprawy od Finkelmanów i Amarów rozumiem. (nie czas na fałszywą skromość)". No co i tutaj jeszcze można dodać do tego pseudouczonego kołtuństwa.
Może włożę kij w mrowisko, ale muszę zadać pytanie: Czy nasz system wyboru prezydenta czy też posłów i senatorów nie przypomina w swej istocie tego amerykańskiego? Przecież patrząc realnie głosujemy na kandydatów już wybranych przez partie polityczne, a te mają szansę która najwięcej dostaną kasy publicznej za którą, obok obietnic socjalnych mogą kupować głosy wyborców….
Ale głos z Suwałk nie liczy się jak 5 z Warszawy, bo to powoduje system elektorski (każdy stan dostaje elektorów proporcjonalnie do populacji + 2 za sam fakt bycia stanem, więc głos w mało zaludnionym stanie jest warty więcej). Dwupartyjność to osobny problem.
A niby dlaczego ktoś nazywa ten system *dziwacznym?
USA to państwo federalne (u swych początków właściwie była to dość luźna konfederacja). Po polsku utarło się mówić i pisać: "Stany Zjednoczone", ale właściwie równie uprawnione byłoby pisanie" "Zjednoczone Państwa Ameryki". Bo jest to pięćdziesiąt (dzisiaj) państw. Tyle, iż każde z owych państw dobrowolnie scedowało część swych suwerennych uprawnień na poziom Unii.
Otóż nie dostrzegam nic dziwacznego w tym, iż przy różnych okazjach te wchodzące w skład Unii państwa pragną podkreślić swą podmiotowość. Stąd na przykład relatywna nadreprezentacja państw mniejszych, mniej ludnych w kolegium elektorów.
Jak się ratuje jedność złożonego organizmu? Najlepiej za pomocą zawierania różnych kompromisów. Takich jak ten kompromis pomiędzy postulatem reprezentacji państw (stanów) proporcjonalnej do liczby ludności a postulatem równego statusu każdego państwa (stanu).
Trafił Pan w sedno. Chociaż nie jest Pan profesorem 🙂
Istnieje szansa, że dojdzie do zmiany w systemie w ramach obecnego systemu. Konstytucja Stanów Zjednoczonych daje prawo każdemu stanowi rozdzielać swoje głosy elektorskie tak, jak ten stan uważa za słuszne, w szczególności nie ma wymogu, żeby głosy elektorskie były przekazywane na rzecz kandydata, który wygrał wybory w danym stanie. I tutaj do akcji wkracza porozumienie między stanami, zwane National Popular Vote Interstate Compact. Jeśli wejdzie ono w życie, a stanie się do, jeśli stany, które to wdrożą będą miały większość w kolegium elektorskim, to stany te będą oddawać swoje głosy elektorskie na rzecz kandydata, który zdobył większość głosów w całym kraju. W ten sposób można ominąć konieczność zmiany konstytucji w celu zmiany systemu.
Prawda, nie jest to wymóg konstytucyjny. To po prostu element silnie zakorzenionej anglosaskiej tradycji: 'The winner takes all'.
Ale ponieważ współcześnie nie wszystkie państwa anglosaskie kultywują tę tradycję w swoich systemach wyborczych – zmiany również amerykańskiego systemu wyborczego w przyszłości . . . nie są tak do końca wykluczone.
Ech, naczelne założenie tego artykułu jest oparte na tak magicznym wnioskowaniu, że pozostaje tylko czekać na artykuł, w którym będzie dowodzone, że posiadanie niewolników w południowych stanach odpowiada również za obecne rządy Jarosława Kaczyńskiego.