Gruzińska opozycja organizuje się do coraz większych protestów w Tbilisi. Wyborcy władzy widzą w nich zdrajców/ „Przemoc policji?” – „Wszędzie się zdarza”. A władza chce dobrze: żeby anioły w bajkach dla dzieci nie chodziły na szpilkach. Do tego prowadzi propaganda LGBT
Dwunastej nocy protestów pod gruzińskim parlamentem stanęła trumna. Przynieśli ją młodzi ludzie, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Zanim postawili ją na ziemi, zgodnie z gruzińskim obrządkiem, okręcili się z nią trzy razy. To prewencja. Jak się obróci trzy razy, to nieboszczyk nie wróci do domu jako upiór. W środku leżała kukła z uśmiechniętą twarzą Bidziny Iwaniszwilego. Otoczyli ją sztucznymi kwiatami, polali benzyną i podpalili.
Staliśmy nad nią z kamerami i komórkami. Nikomu nie było smutno, nikt nie był nawet przerażony. Kilka kroków dalej władza ustawiła noworoczną choinkę (na zdjęciu na górze). Wielką na piętnaście metrów, ozdobioną olbrzymimi srebrnymi bombkami. Burmistrz stolicy, Kacha Kaladze, uprzedził protestujących, by jej nie ruszali. „Dotknięcie drzewka będzie traktowane jak zamach na dzieci”, powiedział. Bo świąteczne drzewko stanęło tam z myślą o nich. Nieważne, że nikt go tam nie chciał. Że to miejsce brutalnego tłumienia buntu. Nieważne, że stoi na tle parlamentu, który po dwóch tygodniach protestów wygląda jakby przetrwał wojnę: obity, pokaleczony, okopcony, ciemny i smutny.
Choinka też jest smutna. Protestujący powiesili na niej zdjęcia pobitych i torturowanych przez służby osób. I tych, których aresztowano w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Trochę się nazbierało. Władze zatrzymały ponad 400 osób, 300 z nich zgłosiło brutalne traktowanie w areszcie, a ponad 70 przedstawicieli mediów zostało dotkliwie pobitych podczas wykonywania obowiązków służbowych.
Mimo to, na ulicach Tbilisi trochę się uspokoiło. Nie ma już fajerwerków ani barykad. Armatki wodne stoją gotowe do użycia, a robokopy i specnaz siedzą w rzędem poustawianych autobusach. Jest ich wielu. Ludzie mówią, że jakieś 4 tysiące. Czekają na rozkazy. Tylko protestujących na ulicach codziennie przybywa. Nadal mają gwizdki, transparenty, lasery i determinację. Bo to walka o wszystko. I ostatnia nadzieja.
Teraz zapowiedział zmiany w prawie. Mają wejść szybko, do końca tego roku. I są związane z protestami.
To dla bezpieczeństwa. Premier, Irakli Kobachidze, ogłosił pomysł po nocy, podczas której na ulice wyszły tituszki. Brutalni, zamaskowani cywile, którzy tłukli ofiary w ciemnych zaułkach. Rzucali się przede wszystkim na dziennikarzy opozycyjnych mediów. Ludzie są pewni, że wypuściła ich władza. Demonstranci szybko się zorganizowali. Zawiązali grupę ochrony przed tituszkami i ruszyli na łowy. Byli w maskach i bejsbolami. Ale chyba nikogo nie dorwali.
Od przyszłego tygodnia nie będzie można nosić ani większych szalików, ani kominiarek, ani masek przeciwgazowych, by „zapobiegać tego typu przemocy”.
Zresztą, jak powiedział premier: „nie będą wam potrzebne. Jeśli nie użyjecie przemocy, nie będzie gazu łzawiącego, ani wody”.
Nie wiadomo jednak czy zakaz będzie dotyczył tylko demonstrantów, czy też obejmie zamaskowanych i pozbawionych numerów identyfikacyjnych pracowników ministerstwa spraw wewnętrznych. Ich też ciężko zidentyfikować i wyciągnąć konsekwencje z powodu nadużycia władzy. Znamienne, że po ponad dwóch tygodniach protestów, nie ukarano ani jednego pracownika służb, który przekroczył swoje uprawnienia.
Będą na niej obok borni palnej i materiałów wybuchowych. Żeby je sprowadzić, produkować albo sprzedawać, trzeba będzie mieć specjalne zezwolenie. Kupować i używać też będą mogli wybrani. Tylko ci, którzy posiadają certyfikat i „specjalistyczną wiedzę”, cokolwiek to znaczy.
Przyjęcie w jej szeregi teraz będzie dużo łatwiejsze i dużo szybsze. No i zdecydowali się na „uproszczoną reorganizację sektora publicznego”, co burmistrz Kaladze nazywa „procesem samooczyszczenia”. „W ostatnich dniach agenci zagraniczni i ich szefowie wykorzystali ostatnie dostępne im zasoby, w tym te związane ze służbą publiczną”. Nazwał to „próbą sabotażu”, która „nie pozostanie bez odpowiedzi”. To reakcja na petycję pracowników m.in. Urzędu Miasta Tbilisi, którą podpisało 200 osób. Nie zgadzają się z polityką Gruzińskiego Marzenia, które zdeklarowało zatrzymanie rozmów akcesyjnych z UE i przyjmowanie unijnych pieniędzy do końca 2028 roku.
Nie ma kontaktu z politykami Gruzińskiego Marzenia i nie da się poprosić ich o komentarz, ale można porozmawiać z ich wyborcami. Nie chodzą na protesty. Tych, którzy biorą w nich udział, uważają za zdrajców narodu.
Trafiam na dwudziestoczteroletnią Nino i jej rodziców, Nestane i Zuriko. Wszyscy boją się wojny i tego, co dzieje się na ulicach gruzińskich miast.
- To robota sabotażystów i zagranicznych agentów – mówi Zuriko. I razem z córką przyklaskują idei optymalizacji w strukturach administracyjnych.
- To najlepszy moment na wyczyszczenie państwa ze zdrajców – mówi Nino. – Żeby kraj mógł działać, trzeba to zrobić.
Dla nich sprawa jest jasna. Gruzińskie Marzenie jest partią, która chce wprowadzić ich kraj do Europy i za wszelką cenę uniknąć wojny. Nie ma też nic wspólnego z Rosją. Nie rozumieją także, dlaczego Europa nie chce Gruzji. ,
- Robiliśmy przecież wszystko, by nas do siebie wzięła! – mówi Zuriko.
Nie rozumieją, że zaraz po otrzymaniu statusu kandydata w grudniu 2023 roku Gruzja wprowadziła dwa antydemokratyczne prawa, przeklejone prosto z rosyjskiego ustawodawstwa:
Dwudziestoczteroletnia Nino popiera je oba. Nie rozumie, jaki Europa ma kłopot z transparentnością oraz wyłapywaniem agentów obcego wpływu, i nie chce, by ktoś karmił gruzińskie dzieci propagandą LGBT.
Widziała ją w amerykańskich bajkach. W jednej z nich występował ubrany w sukienkę anioł o czarnym kolorze skóry, który na stopach miał szpilki.
„To już przesada. Nie chcemy tego u siebie. Naród oczekiwał, że partia wprowadzi to prawo. Niech homoseksualiści sobie żyją, nikomu nie przeszkadzają, ale nie chcemy, by ktoś kazał nam karmić tą propagandą nasze dzieci. Nie chcemy ich parad ani tego, by się afiszowali ze swoim LGBT”.
Nie wierzą też w masowe protesty. Oglądają je na rządowych kanałach telewizyjnych. A te pokazują niewielu ludzi na ulicach, za to bardzo agresywnych. Widzieli przemoc ze strony służb, bo te zdjęcia szybko obiegły internet, ale „wypadki się przecież zdarzają”. Tak samo jak błędy.
Tymczasem aleję Rustawelego w Tbilisi ludzie blokują co noc już od 28 listopada. A media opozycyjne mówią, że największe protesty jeszcze przed nimi.
W sobotę, 14 grudnia, kiedy mają się odbyć w parlamencie pierwsze niepubliczne wybory prezydenckie. W poniedziałek, 16 grudnia, kiedy na Radzie do spraw zagranicznych Unii Europejskiej będą omawiać kwestię Gruzji – zawieszenia ruchu bezwizowego oraz nałożenia sankcji na polityków Gruzińskiego Marzenia. I w niedzielę 29 grudnia, w dzień inauguracji nowego prezydenta.
Służba Bezpieczeństwa Państwowego Gruzji już podała, że organizatorzy „niszczycielskich i przestępczych działań” planują zakłócić wybory prezydenckie oraz chcą zaostrzyć sytuację, w której „powinno zginąć kilka osób”, co potem zrzucą na władzę. Działają, ich zdaniem, według scenariusza „kolorowej rewolucji”, które koordynują „zagraniczne służby wywiadowcze”. Całą akcję nazywają „przestępczym spiskiem”.
I nie wierzą, że to, co dzieje się na ulicach miast, to oddolna inicjatywa. Szukają organizatorów, winnych, „liberalnych faszystów”, jak określa ich premier. Tylko że nie mogą ich znaleźć. Zamykają ludzi do aresztu, ale protest nadal trwa.
Gaz, fajerwerki i laserowe wiązki stają się powoli symbolami tego buntu. Symbolami Gruzińskiego Marzenia, które dla wielu okazało się iluzją. I samego Bidziny Iwaniszwilego, do którego u wielu ludzi została już tylko nienawiść.
Są jeszcze tacy, którzy niezmiennie wierzą w jego szlachetność, dobroć i szczodrość. Jak Nestane, której koleżanka pracowała jako opiekunka matki Iwaniszwilego. Opowiadała, że starsza pani często prosiła syna, by ten nie pomagał ludziom bezinteresownie. Nie docenią. Pewnego dnia poprosiła o szklankę wody. Usłyszał to Bidzina. Nalał jej tyle, że się ulało. Zapytała więc: dlaczego przelewasz, synu? Odpowiedział: Mam tak dużo, że mi się przelewa, mamo. Dlatego chcę się podzielić.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze