0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Piotr Augustyniak / Agencja GazetaPiotr Augustyniak / ...

Dziennikarze OKO.press dołożyli nie tylko wymaganej, ale najwyższej staranności i rzetelności przy zbieraniu materiału i jego analizie oraz formułowaniu treści artykułu, a przygotowany przez nich materiał ma charakter wyważony - uznał Sąd Okręgowy w Warszawie, a teraz potwierdził w drugiej instancji Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Proces dotyczył przede wszystkim artykułu „Śmierdzący biznes za unijne pieniądze”, który opublikowaliśmy 24 kwietnia 2018 roku. Był on częścią śledztwa dziennikarzy z ośmiu państw UE, którzy chcieli sprawdzić, czy unijne dopłaty zapewniają racjonalny rozwój produkcji rolnej i poprawiają poziom ochrony środowiska. Okazało się, że jest odwrotnie.

W Polsce jedne z największych dopłat dostają przemysłowi hodowcy drobiu i trzody chlewnej, którzy są także największymi trucicielami środowiska. Produkują rocznie setki ton amoniaku, który zatruwa glebę, rzeki i powoduje upiorny smród w okolicy ferm.

W artykule pisaliśmy m.in. o wielkopowierzchniowych fermach drobiarskich Mirosława Koźlakiewicza, który wraz z rodziną stworzył imperium w tej branży i od lat nazywany jest w mediach „królem drobiu”. Kiedyś Koźlakiewicz był posłem PO, a od kilku lat stworzona przez niego spółka Cedrob jest jednym z głównych prywatnych reklamodawców prawicowych mediów (m.in. tygodnika „Sieci”, należącego do spółki senatora Grzegorza Biereckiego i do braci Karnowskich) i sponsoruje prawicowe imprezy.

Biznesmen domagał się, by redakcja OKO.press

  • przeprosiła go za publikację o unijnych dopłatach dla trucicieli środowiska oraz dwa artykuły, w których relacjonowaliśmy jego prawną batalię przeciwko naszej redakcji („Duszenie wolności słowa...”, „Wygraliśmy rundę z »królem drobiu«...”),
  • a także, by usunęła wszystkie te teksty ze strony internetowej i mediów społecznościowych.

Sąd Apelacyjny w Warszawie prawomocnie potwierdził, że nie musimy spełniać żadnego z tych żądań, bo działalność ferm Koźlakiewicza i kroki prawne podejmowane przez niego wobec naszej redakcji opisaliśmy zgodnie z prawdą.

Przeczytaj także:

Certyfikat jakości

Pierwszy wyrok w tej sprawie zapadł jesienią ubiegłego roku, przed Sądem Okręgowym w Warszawie. W całości oddalał żądania Koźlakiewicza. 15 października 2021 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał to rozstrzygnięcie. Teraz otrzymaliśmy uzasadnienie tej decyzji. Jest ono swego rodzaju "certyfikatem jakości" pracy dziennikarzy OKO.press.

Sądy obu instancji stwierdziły, że autorzy publikacji, która była częścią międzynarodowego śledztwa, pracując nad nią,

  • "dołożyli najwyższej staranności i rzetelności",
  • korzystali z danych, których źródła "nie budziły wątpliwości"
  • i dodatkowo zweryfikowali te dane w terenie, poprzez rozmowy z mieszkańcami, przedstawicielami organizacji pozarządowej oraz lokalnych władz.
  • W rezultacie ich materiał "w sposób wyważony prezentuje kwestie uciążliwości ferm dla mieszkańców gminy Wiśniewo, brak możliwości działań ochronnych i kontrolnych ze względu na szereg luk prawnych na różnych poziomach – samorządowym, krajowym i międzynarodowym (unijnym)".

Określenie "truciciel" dopuszczalne

Według Mirosława Koźlakiewicza artykuły OKO.press naruszały jego godność. Pełnomocnik biznesmena przekonywał, że nie było uzasadnienia, by w tekście podawać jego nazwisko. Według niego, dziennikarze zrobili to tylko po to, by kreować sensację i zwiększyć poczytność tekstu.

Sądy obu instancji uznały jednak, że opisanie ferm Koźlakiewicza w kontekście zanieczyszczania środowiska i unijnych dopłat było uzasadnione. A jego nazwisko "pojawia się w uzasadnionych przypadkach".

Sąd Okręgowy w Warszawie potwierdził, że:

  • Koźlakiewicz jest założycielem i przewodniczącym rady nadzorczej spółki Cedrob, największego polskiego producenta drobiu. On i członkowie jego rodziny mają też przemysłowe fermy drobiu (do 24 kurników w jednej fermie) w kilku miejscowościach gminy Wiśniewo.
  • Biznesmen otrzymuje unijne dotacje w związku z posiadaniem nieruchomości rolnych.
  • A nieruchomości są mu potrzebne do wywożenia tzw. kurzaka, czyli kurzego obornika, który powstaje w czasie przemysłowej produkcji drobiarskiej i powoduje zakwaszanie ziemi.
  • Za niezaprzeczalne sąd uznał także, że w sąsiedztwie kurników panuje fetor.

Sąd II instancji wskazał również, że dziennikarze podali nazwiska właścicieli ferm, m.in. by opisać "praktykę formalnego rozdrabniania działalności i rozpraszania ferm między oficjalnie różnych właścicieli, w celu unikania niektórych obowiązków informacyjnych i raportowania zagrożeń dla środowiska do centralnych ewidencji".

Według Ministerstwa Środowiska w latach 2007-2016 co najmniej 113 dużych ferm wymagających pozwolenia zintegrowanego skorzystało z patentu, który pozwala ominąć ten obowiązek. Podzieliły się na mniejsze podmioty – niewymagające pozwolenia. Dzisiaj tych 113 dawniej wielkich ferm funkcjonuje jako 245 małych. (...)

Jak ten “patent” działa w praktyce? Jeśli na jednym terenie zarejestrowanych jest pięć ferm, należących do różnych właścicieli (np. członków tej samej rodziny), nawet jeśli te fermy są bardzo blisko siebie, mają wspólną infrastrukturę, a czasami i wspólnych pracowników – to każda z nich jest kontrolowana osobno. Wpływ na środowisko oblicza się oddzielnie dla każdej z nich, choć przecież faktycznie np. wydzielany przez nie odór jest jeden (nie rozkłada się na pięć różnych obszarów, lecz kumuluje w jednym miejscu).

Efekt? Żadna z pięciu ferm nie musi zdobywać pozwolenia zintegrowanego i żadna na papierze nie przekracza progu zanieczyszczeń, który kwalifikowałby ją do zgłoszenia do bazy European Pollutant Release and Transfer Register.

"Tak podzielone fermy często zaś sąsiadują ze sobą, są wspólnie zarządzane i zajmują razem znaczne powierzchnie. W ten sposób w istocie przedstawia się sytuacja ferm powoda [Mirosława Koźlakiewicza] i jego rodziny w gminie Wiśniewo, co potwierdzili ich pracownicy, zeznający w tej sprawie jako świadkowie. Nazwisko powoda nie zostało więc przywołane arbitralnie i w celu jego poniżenia. Nawet jeśli artykuł zawiera w tym miejscu wnioski dla powoda negatywne, to jest to częścią szerszego dyskursu na ważny społecznie temat" - pisze w uzasadnieniu wyroku Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Pełnomocnik Koźlakiewicza twierdził, że jego dobra osobiste narusza także użyte w tekście, w odniesieniu do hodowców drobiu, określenie "truciciele". Wskazywał, że biznesmen przestrzega obowiązującego prawa.

Sąd I instancji wskazał, że „truciciele środowiska” nie muszą wcale prowadzić działalności niezgodnej z prawem. Wręcz przeciwnie - z artykułu OKO.press można wysnuć jednoznaczną tezę, iż producenci drobiarscy „trują” zgodnie z przepisami prawa.

Sąd apelacyjny uznał, że celem publikacji było właśnie "zakwestionowanie aktualnego systemu prawnego, który umożliwia ekspansję tej działalności, z której korzyści dla lokalnych społeczności są – zdaniem autorów – dalece niewystarczające, a szkody dla środowiska znaczące. Sprzeciw autorów artykułu budzi także czerpanie korzyści przez właścicieli ferm z systemu unijnych dopłat bezpośrednich.

Te ostatnie powinny służyć innym celom i innym beneficjentom, a nie właścicielom takich podmiotów, które nieuchronnie produkują ogromne ilości substancji niekorzystnie działających na środowisko naturalne".

Sąd Apelacyjny w Warszawie stwierdził także, że Koźlakiewicz sam przyznał, że działalność ferm zawsze wiąże się z odprowadzaniem do środowiska szkodliwych substancji. I że "nie może oczekiwać, aby w takim razie branża lub jej poszczególni przedstawiciele nie mogli być w ogóle krytykowani".

Pełnomocnik Koźlakiewicza podważał również prawdziwość kilku szczegółowych informacji zawartych w tekście. Ale oba sądy uznały, że zostały one przedstawione zgodnie z prawdą i rzetelnie.

Sąd każe usunąć, sąd pozwala przywrócić

Jeszcze zanim Koźlakiewicz złożył pozew o ochronę dóbr osobistych, wystąpił do Sądu Okręgowego w Warszawie o zabezpieczenie przyszłego roszczenia. Domagał się, by sąd nakazał nam usunięcie artykułu z portalu.

22 maja 2018 roku sąd przychylił się do jego żądania. A w lipcu nadał postanowieniu klauzulę wykonalności. Prowadząca nasz portal Fundacja Ośrodek Kontroli Obywatelskiej zaskarżyła postanowienie o zabezpieczeniu.

Pisaliśmy wówczas na OKO.press, że usuwanie publikacji ze stron internetowych, przed stwierdzeniem sądu czy faktycznie naruszają one czyjeś dobra, uznawane jest przez organizacje stojące na straży wolności mediów i wolności słowa za jeden z przejawów prewencyjnej cenzury.

Wykorzystując takie zabezpieczenie, każda osoba opisana w publikacji w negatywnym świetle, może domagać się jej usunięcia na czas procesu, nie wykazując, że napisano o niej nieprawdę. Procesy o ochronę dóbr osobistych trwają zaś w Polsce po kilka lat. W tym czasie opinia publiczna może być więc pozbawiona dostępu do ważnych społecznie informacji.

By przyspieszyć usunięcie tekstu, Koźlakiewicz – za pośrednictwem swego pełnomocnika – poskarżył się Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które nadzoruje Fundację OKO, że redakcja OKO.press nie zastosowała się do postanowienia sądu i nie usunęła artykułu. I wystąpił z wnioskiem o „podjęcie czynności w ramach nadzoru sprawowanego nad Fundacją”.

Resort zwrócił się do Fundacji OKO o wyjaśnienie sytuacji. Zgodnie z przepisami, gdyby minister uznał, że zarząd fundacji „w istotny sposób narusza przepisy prawa”, mógłby nawet wystąpić do sądu o jego zawieszenie i wyznaczenie zarządu przymusowego.

Redakcja OKO.press zrealizowała już jednak w międzyczasie postanowienie sądu i usunęła artykuł ze strony internetowej. W październiku 2018 ponownie go przywróciliśmy - zgodnie z decyzją Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który przychylił się do argumentów zawartych w naszym odwołaniu.

Mieliśmy prawo pisać o duszeniu wolności słowa

O wszystkich tych perturbacjach napisaliśmy w artykułach „Duszenie wolności słowa...” i „Wygraliśmy rundę z »królem drobiu«...”).

Koźlakiewicz także te teksty uznał za godzące w jego dobra osobiste. Jego pełnomocnik twierdził, że napisaliśmy je, by dokuczyć biznesmenowi i odegrać się na nim za to, że zwrócił się do organów sprawujących nadzór nad Fundacją OKO.

Według niego, niedopuszczalne było

  • użycie w odniesieniu do wniosku Koźlakiewicza o usunięcie tekstów z Internetu, sformułowania „duszenie wolności słowa”
  • i stwierdzenie, że biznesmen "zmusza" OKO.press do usunięcia tekstu.

Sądy obu instancji uznały jednak, że nic nie wskazuje na to, że publikacje "podyktowane były złośliwością czy odwetem pozwanej Fundacji" i że nie zawierają one "treści krzywdzących dla powoda". Poza dwiema spornymi frazami są po prostu "dziennikarską relacją" ze sporu sądowego z Koźlakiewiczem.

Według obu sądów użycie sformułowań o duszeniu wolności słowa i zmuszaniu do usunięcia tekstu, było dopuszczalne. Sąd Okręgowy w Warszawie w uzasadnieniu pisał, że zabezpieczenie powództwa poprzez usuwanie artykułów z Internetu było wskazywane "w szeregu orzeczeń sądów krajowych jak i międzynarodowych, jako zbyt daleko wkraczające w wolność słowa".

A Sąd Apelacyjny w Warszawie dodał, że "faktem jest, że postanowienie sądowe o udzieleniu zabezpieczenia roszczenia, jak w niniejszej sprawie, jest narzędziem przymuszającym do określonego w nim zachowania".

"Wybrany przez powoda środek cechuje się (...) szczególnym charakterem, ze względu na typowe dla cenzury działanie i sam w sobie bywa kontrowersyjny.

Redakcja, dotknięta środkiem przymusu prowadzącym do ograniczenia jej działalności (usunięcia artykułu), była zatem uprawniona podnieść swój głos w debacie publicznej na temat prewencyjnych środków przedprocesowej ochrony dóbr osobistych w kontekście wolności słowa" - napisał w uzasadnieniu.

;
Na zdjęciu Bianka Mikołajewska
Bianka Mikołajewska

Od wiosny 2016 do wiosny 2022 roku wicenaczelna i szefowa zespołu śledczego OKO.press. Wcześniej dziennikarka „Polityki” (2000-13) i krótko „GW”. W konkursie Grand Press 2016 wybrana Dziennikarzem Roku. W 2019 otrzymała Nagrodę Specjalną Radia Zet - Dziennikarz Dekady. Laureatka kilkunastu innych nagród dziennikarskich. Z łódzkich Bałut.

Komentarze