Zdaniem ministerstwa środowiska Jana Szyszki - łosi jest w Polsce tak dużo, że można rozważyć zniesienie moratorium na odstrzał i rozpoczęcie polowań. Tymczasem naukowcy mówią, że w Polsce, owszem, łosi jest coraz więcej, ale liczy się je błędnie. Tak naprawdę nie wiadomo, ile ich jest. A nawet gdyby było ich 28 tysięcy to wcale nie jest to "za dużo"
"Łoś wchodzi w konflikt z człowiekiem, z gospodarką, zapewnieniem bezpieczeństwa, a władze publiczne zobowiązane są do tego, żeby bezpieczeństwo zapewnić" - powiedział 9 czerwca 2017 roku w Białymstoku wiceminister środowiska Andrzej Konieczny. Dodał, że "założenia ochrony łosia zostały wypełnione". I należy rozważyć, czy nie możnaby ponownie na ten gatunek polować.
Ewentualna decyzja o wprowadzeniu odstrzału oznaczałaby koniec moratorium na polowania na łosie, które obowiązuje w całej Polsce od 2001 roku.
"Ta populacja na przestrzeni tego okresu ochronnego nam bardzo wzrosła. Szacuje się, że sięga na terenie kraju 28 tysięcy sztuk, z tego jedna trzecia w naszym województwie" - dodał wojewoda podlaski Bohdan Paszkowski.
Wskazał na dwa główne konflikty na linii człowiek - łoś. Pierwszy - to wypadki drogowe, wśród których zdarzają się ofiary śmiertelne wśród ludzi (o ofiarach śmiertelnych wśród łosi nie wspomniał). Druga - to szkody gospodarcze w lasach i na terenach rolniczych.
Jednak naukowcy mają poważne zastrzeżenia do sposobu, w jaki w Polsce liczy się łosie. Ich zdaniem wyniki są zafałszowane. Tak naprawdę nikt nie wie ile jest w Polsce tych zwierząt.
"Z pewnością populacja tego zwierzęcia rośnie, a łosie pojawiają się na obszarach, na których ich wcześniej nie było" - mówi OKO.press dr hab. Rafał Kowalczyk z Instytutu Biologii Ssaków PAN. "Ale czy jest ich 28 tysięcy, 22 tysiace, czy może 32 tysiące - tego nie wiadomo".
A jeśli tak, to pomysł zniesienia moratorium na odstrzał łosi nie ma racjonalnych podstaw.
"Nawet jeśli łosi, jak mówi ministerstwo środowiska, jest 28 tysięcy, to nie jest to dużo" - mówi OKO.press dr hab. Przemysław Chylarecki z Muzeum i Instytutu Zoologii PAN i Fundacji Greenmind.
"Jeśli weźmiemy pod uwagę to, że jeleni jest w Polsce ponad 200 tysięcy a saren 900 tysięcy, to okaże się, że łosie to naprawdę nie jest wielka populacja".
Pomysł resortu środowiska już wzbudził zaniepokojenie środowisk ekologicznych. Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze przygotowała apel do Ministerstwa Środowiska i Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych.
Dane o ogólnej liczebności łosi podano w prezentacji "Problemy z nadmierną liczebnością łosi na obszarze Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Białymstoku". Zdaniem resortu środowiska i Lasów Państwowych w Polsce jest między 20 a 28 tysięcy łosi (wojewoda podlaski na konferencji podał już tylko tę drugą liczbę).
"Dane nt. liczebności łosia w kraju pochodzą z inwentaryzacji łosia, która odbyła się w pierwszym kwartale 2015 roku w sześciu regionalnych dyrekcjach LP" - poinformowało OKO.press Ministerstwo Środowiska. W całości inwentaryzowano obszary podlegające pod dyrekcję lubelską, białostocką i olsztyńską. Natomiast w dyrekcjach warszawskiej, toruńskiej i gdańskiej zwierzęta liczono tylko na terenach położonych na wschód od Wisły.
Najpierw uwaga ogólna: łosie policzyć jest trudno. Wynika to z trybu życia tych zwierząt.
W odróżnieniu od - na przykład - sarny, łoś żyje w stosunkowo małych zagęszczeniach i jest w środowisku rozmieszczony - jak mówią specjaliści - skupiskowo. "W jednym miejscu może być go więcej, a w innym wcale" - tłumaczy dr hab. Kowalczyk. "W szczególności zimą, gdy łosie z obszarów bagiennych migrują do lasów" - dodaje. A właśnie w tym okresie liczy się łosie.
Jak dowiedziało się OKO.press w Regionalnej Dyrekcji LP w Białymstoku, łosie w 2015 roku liczono za pomocą tzw. pędzeń próbnych. Metoda ta polega na tym, że określony obszar - zwykle ok. 100 hektarów - obstawia się z trzech stron, a środkiem ławą idą naganiacze. Wypłaszają oni łosie, które następnie są liczone przez obstawiających granicę inwentaryzowanego obszaru.
"Pędzenia próbne nie są najgorszą metodą" - mówi dr hab. Chylarecki.
"Ten sposób jest skuteczny wtedy, gdy dobór terenów, na których liczy się populację, jest losowy. I tu jest pies pogrzebany, bo dotychczasowe liczenia opierały się na doborze celowym, a nie losowym".
Oznacza to, że wybór miejsc liczenia na obszarach podlegających Dyrekcjom Generalnym został dokonany niezgodnie z regułami naukowymi.
Ponadto, w opinii naukowców, z którymi rozmawiało OKO.press, wybrane powierzchnie znajdowały się w zbyt małych odległościach od siebie. A to stwarzało ryzyko, że łosie wypłoszone i policzone w jednym miejscu przejdą w miejsce, w którym mogą zostać zliczone po raz kolejny. Pojawia się ryzyko, że ich liczba zostanie zawyżona.
"Pokusa wyboru celowego jest duża. No bo jeśli posłużymy się doborem losowym, to większość trafień będzie ślepa. Ludzie przeczeszą teren, w którym łosia nie będzie" - tłumaczy dr hab. Chylarecki.
"Ale jeśli ulegniemy pokusie doboru celowego - a więc arbitralnego wyboru obszaru, który chcemy badać - to zebrane dane o liczebności łosia będą niereprezentatywne".
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden problem, jakim jest ekstrapolacja danych liczbowych z powierzchni próbnych na całość np. nadleśnictwa. Takie obliczenia są również - z zasady - obciążone ryzykiem błędów. Szczególnie, gdy - jak to miało miejsce - stosuje się niewłaściwe modele statystyczne. "Dlatego uważam, że liczba 28 tysięcy łosi w Polsce jest zawyżona" - konkluduje dr hab. Chylarecki.
Co ciekawe, naukowiec z PAN w 2015 roku przekonał Lasy Państwowe, by na terenie lublińskiej Dyrekcji Regionalnej przeprowadzić pędzenia próbne zgodnie ze sztuką, tj. stosując dobór losowy i właściwe modele statystyczne.
"Efekt był taki, że oszacowano o jedną czwartą mniej zwierząt niż z użyciem metod stosowanych zwykle przez Lasy Państwowe" - mówi dr hab. Chylarecki.
Dr hab. Kowalczyk stoi na radykalniejszym stanowisku, zgodnie z którym pędzenia próbne w ogóle nie są dobrą metodą liczenia populacji łosi. Właśnie z tego powodu, że w okresie zimowym te kopytne są rozmieszczone skupiskowo. "W przeszłości sugerowałem inne metody liczenia, które są bardziej skuteczne. Na przykład metoda distance sampling".
Przed rokiem 2012, według informacji przekazanych OKO.press przez RDLP Białystok, łosie liczono za pomocą innych, również budzących zastrzeżenia, metod. Na przykład przy użyciu tzw. obserwacji całorocznej. "Polega to na tym, że myśliwy - albo leśnik - raz do roku przypomina sobie, ile zwierząt danego gatunku widział w tym roku przy różnych okazjach" - mówi dr hab. Chylarecki. "To już jest "sufitologia" kompletna" - dodaje.
Metoda obserwacji całorocznej pomija kluczowy element - wykrywalność tych zwierząt. "Przecież jeśli w lesie ktoś nie zobaczył zwierzęcia w zupełnie przypadkowych okolicznościach, to nie znaczy, że go tam nie ma. Ponadto to samo zwierzę może zostać policzone dwa lub więcej razy" - mówi dr hab. Chylarecki.
Według informacji przekazanych przez resort środowiska OKO.press, od kilku ostatnich lat rośnie liczba wypadków z udziałem łosi. "Wiarygodne dane dotyczące śmiertelności poszczególnych gatunków zwierząt, ale tylko w zakresie dróg krajowych, posiada Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA)" - poinformowało nas MŚ. "W latach 2014-16 (stan na 26 października 2016) na drogach zarządzanych przez GDDKiA zginęło 459 łosi, z czego 93 proc. na drogach niegrodzonych".
Zdaniem dr. hab. Chylareckiego zniesienie moratorium nie musi być jedyną odpowiedzią na wypadki.
I podaje przykład Biebrzańskiego Parku Narodowego, w którym udało się ograniczyć liczbę kolizji z łosiami.
"Na odcinku, gdzie dochodziło do wypadków, w odległości kilkudziesięciu metrów od krawędzi drogi usunięto drzewa i krzewy. W efekcie łoś pozostaje widoczny, nie wychodzi nagle z krzaków wprost na szosę. Wprowadzono jeszcze ograniczenie prędkości" .
Jeśli zaś chodzi o szkody powodowane przez łosie, to ministerstwo środowiska poinformowało OKO.press, że grodzenia oraz stosowane obecnie inne metody "ochrony upraw rolnych i leśnych [...] nie przynoszą oczekiwanych efektów w postaci ograniczenia wielkości tych szkód i ograniczenia wysokości wypłacanych odszkodowań".
"Grodzenia upraw leśnych rzeczywiście niewiele dają, bo łoś jest zwierzęciem bardzo skocznym" - potwierdza dr hab. Chylarecki. Ale wskazuje na inne rozwiązanie, które również wypracowano w Biebrzańskim Parku Narodowym.
Ścinano określoną liczbę sosen i zostawiano je zwierzętom do zjedzenia. A to odciągało łosie od młodników, które tak lubią zgryzać - tłumaczy Chylarecki.
Z kolei dr hab. Kowalczyk zauważa, że to, czy będziemy łosia tolerować, zależy przede wszystkim od naszego nastawienia. I podkreśla, że duże zwierzęta - takie jak właśnie łoś - są niejako z natury "konfliktowe". A to dlatego, że mają duże potrzeby przestrzenne i żywieniowe.
"Leśnicy powinni więc tak gospodarować lasami, by wkalkulowywać obecność tych zwierząt. Bo przecież one też są elementem środowiska i muszą coś jeść".
Pomysł resortu środowiska, że czas zrezygnować z moratorium na polowania na łosie poruszył już organizacje pozarządowe zajmujące się ochroną środowiska. "Niepokoją nas zapowiedzi obecnego resortu środowiska i przedstawicieli Lasów Państwowych oraz sposób, w jaki próbuje się wykreować sztuczny problem" – mówi Radosław Michalski z Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze.
Organizacja uruchomiła akcję "Jestem z łosiem", w ramach której przygotowano apel do Ministerstwa Środowiska i Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych .
"Polowania na łosie doprowadziły w przeszłości do drastycznego spadku jego liczebności, co poskutkowało wprowadzeniem obowiązującego do dziś moratorium".
Można podpisywać petycję w obronie łosi.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze