0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sebastien BERGER / AFPFot. Sebastien BERGE...

Pył dołącza do nas na długo przed dotarciem do Mujnaku, niegdysiejszego miasta portowego w zachodnim Uzbekistanie. Przedostaje się przez szpary w drzwiach, wpada oknami, pokrywa cienką warstwą oparcia siedzeń, leżące na podłodze worki pełne warzyw oraz samych podróżnych. W tym regionie nie ma od niego ucieczki, trzeba się po prostu przyzwyczaić. Będzie nam towarzyszyć do końca pobytu w Mujnaku. Przenoszą go wiatry hulające nad najmłodszą pustynią świata, Aral-kum, która powstała, gdy w latach 60. zaczęło wysychać Morze Aralskie.

To tylko historia sprzed zaledwie kilku dekad, więc w Mujnaku wciąż widać ślady dawnej obecności wielkiej wody. Tak naprawdę Uzbekistan nigdy nie miał dostępu do morza – w rzeczywistości, podobnie jak Morze Martwe czy Kaspijskie, Morze Aralskie było gigantycznym jeziorem, jeszcze kilkadziesiąt lat temu zajmującym powierzchnię większą niż terytorium dzisiejszej Litwy. Mieszkańcy regionu wciąż jednak mówią właśnie o morzu, nie jeziorze.

Oprócz samych ludzi przypomina o nim również latarnia, dziś przerobiona na kafejkę, brama prowadząca niegdyś do przetwórni rybnej oraz niewielka flota statków i kutrów zagrzebanych w piasku na skraju miasta. Te ostatnie stanowią zresztą jedyny powód, dla którego w sezonie turystycznym do Mujnaku każdego dnia zjeżdżają turyści. Maszyny to żadne piękności – wystawione przez dekady na pastwę żywiołów zaczęły gdzieniegdzie odsłaniać szkielety i pokryły się grubą warstwą rdzy. Ale ich widok na obrzeżach pustyni rozciągającej się daleko za horyzont to surrealistyczne przypomnienie o katastrofie, jaka spotkała ten region.

dwa zdjęcia statelitarne - na lewym Morze Aralskie jest wielkim zbiornikiem, na prawym wyschło w 80%
NASA - zdjęcia satelitarne Morza Aralskiego z 2008 (po lewej) i 2013 roku

Praca znika razem z wodą

Pył niesie się równą czteropasmową drogą, powoli, niemal niezauważalnie, wysusza gardło i śluzówkę nosa. Po paru godzinach trudno jest odetchnąć pełną piersią. Ale parę godzin w zupełności wystarczy, by zobaczyć wraki na pustyni. Gdy mówię właścicielowi hostelu, że przyjechałem na nieco dłużej, nie kryje zdziwienia. „Większość turystów zostaje tutaj na jedną noc albo wyjeżdża tego samego dnia. Przyjeżdżają rano z Nukus, biorą taksówkę do cmentarzyska statków i wracają po południu, chyba że chcą zobaczyć samo Morze Aralskie”, wyjaśnia.

Praktycznie każdy hotel, hostel czy prywatna kwatera oferują możliwość takiej wycieczki: około 200 dolarów za parę godzin niewygodnej jazdy przez pustynię Aral-kum, w trzęsącym się jeepie, aż do brzegów jeziora, pozostałości po jednej z największych katastrof ekologicznych w historii. To ponury rodzaj turystyki, ale bez niego trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie Mujnaku.

Gdy bowiem odeszła woda, zabrała ze sobą pracę.

Starszy mężczyzna, który wskazuje mi drogę do starej fabryki, otwarcie przyznaje: „Pracy tutaj nie ma. Kiedyś był zakład, ale dawno temu przestał działać. Wcześniej ja też tam pracowałem. Mieliśmy tutaj taaakie ryby” – mówi z nieukrywaną dumą i rozkłada szeroko ręce, by pokazać rozmiary tutejszych okazów. „Potem wysyłano je od nas do Gruzji, do Moskwy, po całym Sojuzie”.

Przetwórnia rybna przez dekady była największym pracodawcą w okolicy. W szczytowym okresie placówka produkowała rocznie ponad 20 milionów puszek z przetworami. W Mujnaku przerabiano na konserwy makrele, sandacze, leszcze i karpie. Połowy z Morza Aralskiego były jedną z podstaw gospodarki całego regionu, lecz od lat 60. zaczęły znikać razem z wodą; błyskawicznie zwiększający się poziom zasolenia (dziś wynoszący powyżej 200g/l) zabił większość fauny. W 1990 roku, ostatnim roku działania fabryki, trzeba było dostarczać do Mujnaku ryby z Bałtyku.

Bez jeziora zakład stracił rację bytu.

„Ludzie nie zostają w mieście. Jeżeli ktoś może, to jedzie do Taszkentu albo za granicę, do Kazachstanu albo Rosji” – twierdzi mój rozmówca. Większość osób, które napotyka się na ulicy w Mujnaku, to albo ludzie starsi, albo młodzież w wieku szkolnym. Dorośli pracują w dziesiątkach minimarketów rozrzuconych wzdłuż głównej ulicy, oferują turystom zakwaterowanie oraz możliwość wycieczki nad resztki Morza Aralskiego albo serwują jedzenie w nielicznych knajpkach.

Dopytuję jeszcze, czy pracy nie dają teraz odwierty gazu naturalnego, którego złoża odsłoniło wysychające jezioro. Wtedy mężczyzna, który był dumny z mujnackich ryb, z rozgoryczeniem kiwa głową i mówi: „Praca przy gazie jest, ale nie dla nas. Do tego zatrudnia się Uzbeków”.

Przeczytaj także:

Między Taszkentem i Karakałpacją

Pył miesza się z czarnym dymem uciekającym z wież wiertniczych, które rozsypane są na obrzeżach Aral-kum. W ostatnich kilkunastu latach odkryto tutaj spore złoża gazu, eksploatowane przez firmy z Uzbekistanu – państwową spółkę Uzbekneftegaz, uzbecko-koreański Uz-Kor Gas czy Eriell. A te, jeśli wierzyć powtarzającym się opiniom mieszkańców Mujnaku, niechętnie zatrudniają lokalną ludność, która w dużej mierze składa się z Karakałpaków.

Ta mniejszość etniczna jest traktowana w pewnym sensie jak obce ciało wewnątrz Uzbekistanu. Zamieszkiwana przez nich republika Karakałpacji, obejmująca około jednej trzeciej powierzchni całego kraju, posiada bowiem autonomię, prawo weta w parlamencie w sprawach jej dotyczących, a także uznawaną odrębność językową i kulturową.

Sami Karakałpacy czują większe pokrewieństwo z Kazachstanem i nieszczególnie ufają oddalonemu o ponad tysiąc kilometrów rządowi w Taszkencie, któremu po upadku Związku Radzieckiego nie udało się zniwelować gospodarczych konsekwencji wysychania Jeziora Aralskiego. Gdy więc latem ubiegłego roku prezydent Uzbekistanu Shavkat Mirziyoyev zaproponował szereg konstytucyjnych poprawek – wśród nich usunięcie zapisów o autonomii Karakałpacji i prawie do secesji na drodze referendum – ludność regionu odpowiedziała masowymi protestami. W zamieszkach zginęło co najmniej 21 osób (opozycyjne wobec władz źródła mówią, że to znacznie zaniżona liczba), wprowadzony został trzytygodniowy stan wyjątkowy.

Ostatecznie rząd centralny wycofał się z tych zmian i republika Karakałpacji, przynajmniej tymczasowo, zachowa swoją względną niezależność. Ale sprowadzanie etnicznych Uzbeków do prac przy wydobyciu gazu oraz niechęć do dzielenia się inwestycjami z lokalnymi firmami może być równie dobrze częścią długofalowego planu, który zniweluje odrębność tej części Uzbekistanu na tyle, by następnym razem definitywnie skończyć z autonomią. Już teraz w Karakałpacji Uzbecy stanowią około 40 proc. lokalnej populacji. Jest ich tym samym nieco więcej od Karakałpaków (w regionie żyją także Kazachowie i Turkmeni). A biorąc pod uwagę problemy zdrowotne, z jakimi zmagają się osoby żyjące w pobliżu wyschniętego Morza Aralskiego, w przyszłych dekadach ten procent jeszcze wzrośnie.

statki rdzewiejące na pustyni
Statki w Mujnaku, fot. Jakub Mirowski

Toksyczne dno

Pył wysusza gardła i nosy przyjezdnych, ale na krótką metę jest nieszkodliwy. Nawet po paru dniach spędzonych w Mujnaku najgorszym, co nas czeka, to poczucie, jakby oddychało się przez słomkę. Ale dla ludzi mieszkających tutaj na stałe osady z dna umierającego jeziora są znacznie poważniejszym problemem. Pył niesie bowiem ze sobą także sól oraz związki chemiczne wykorzystywane w pestycydach i nawozach. Ich śladowe ilości znajdują się w ciałach miejscowych zwierząt, w pożywieniu sprzedawanym na bazarach, w mleku karmiących matek. Silne wiatry przetaczające się przez ten region unoszą w atmosferę 75 milionów ton pyłu rocznie i rozrzucają je na tysiące kilometrów.

Zanieczyszczenia z Aral-kum znaleziono nawet na biegunie północnym.

Wdychanie mieszaniny zawierającej w sobie całe laboratorium chemiczne nie pozostaje oczywiście bez wpływu na zdrowie mieszkańców okolic Morza Aralskiego, zarówno w Uzbekistanie, jak i w Kazachstanie. W tym drugim kraju pod koniec lat 90. przeprowadzono badania na dzieciach, które mogły ucierpieć na skutek wystawienia na działanie pyłu z dna wysychającego jeziora. Stwierdzono u nich między innymi częstsze ryzyko występowania zaburzeń wzrostu i dojrzewania płciowego, chorób skóry, nerek i serca, a także przewlekłego kaszlu i mniejszej objętości oddechowej. Inne analizy wykazały także powszechniejsze występowanie nowotworów płuc, żołądka, wątroby i przełyku oraz obniżoną płodność u dorosłych zamieszkujących tereny najmocniej dotknięte katastrofą ekologiczną.

Dodatkowo odcięcie Morza Aralskiego od jego dopływów negatywnie wpłynęło na bezpieczeństwo wodne. Znacznie wyższe jest tutaj ryzyko zachorowań na biegunkę czy zarażenia pasożytami. Gdy wchodzę do kabiny prysznicowej, w nos uderza zapach morskiej soli. Gdy nalewam z kranu wodę do czajnika, właściciel hostelu przestrzega mnie: „Nawet jeśli ją przegotujesz, smak zostaje. Nalej z butelki. Chyba że lubisz słoną”.

Poza chemikaliami zanieczyszczającymi powietrze oraz ograniczonym dostępem do wody pitnej, aż do początku tego wieku nad ludnością regionu wisiało jeszcze widmo broni biologicznej. Na Wyspie Odrodzenia, przed katastrofą będącej niewielkim skrawkiem lądu na Morzu Aralskim, Sowieci stworzyli bowiem obiekt testowy dla szczepów wąglika, ospy czy tularemii. Został on jednak w pośpiechu opuszczony po upadku Związku Radzieckiego, a przechowywanej tam broni biologicznej nie zabezpieczono w odpowiedni sposób. W 1999 roku w rozmowie z CNN Jonathan Tucker z Instytutu Studiów Międzynarodowych w Monterey określił Wyspę Odrodzenia „potencjalną tykającą bombą”, jako że ptaki (a wraz z wysychaniem jeziora, także zwierzęta lądowe) mogły przenieść zabójcze choroby do pobliskich miast.

Nie byłaby to pierwsza epidemia, którą wywołałoby sowieckie laboratorium – gdy w 1971 roku statek badawczy stracił we mgle orientację i podpłynął blisko brzegu, jedna z pasażerek została zakażona ospą, który następnie przeniosła do Aralska – portu po kazachskiej granicy. Zanim sytuację udało się opanować, w wyniku rozprzestrzenienia się wirusa zmarły trzy osoby. Aby nie dopuścić do kolejnej tragedii, w 2002 roku amerykańsko-uzbecka ekspedycja dotarła na niegdysiejszą wyspę i zabezpieczyła zbiorniki z wąglikiem.

Gorączka białego złota

Pył zatruwa mieszkańców okolicy, ale to niezbędny efekt uboczny upraw rośliny będącej jednym z fundamentów tutejszej gospodarki. W trakcie mojej wizyty w Uzbekistanie widzę jej pola z okien pociągów i autobusów, obserwuję ugiętych przy zbiorach rolników i mijam ciężarówki wypchane po brzegi miękkim puchem. Trafiłem na okres żniw oq oltin, „białego złota”. Powszechności bawełny ciężko jest nie zauważyć. Zapłacono za nią zniszczeniem Morza Aralskiego. Zniszczeniem, bo jego wyschnięcie było wliczone w koszta. Równie dobrze, zamiast o katastrofie ekologicznej można mówić o ekobójstwie.

W największym możliwym skrócie: jezioro wyschło, by Uzbekistan mógł się stać globalnym potentatem w eksporcie bawełny. Roślina ta występowała na dzisiejszych terenach kraju jeszcze w starożytności, ale jej uprawy na wielką skalę rozpoczęto dopiero za czasów sowieckich. Był tylko jeden problem: bawełna to roślina wymagająca wiele wody, a w kraju, którego ponad połowę zajmują pustynie i gdzie przeciętne opady atmosferyczne to około 200 mm rocznie, jej źródła są bardzo ograniczone. Dlatego zdecydowano się na budowę sieci kanałów irygacyjnych, korzystając z dwóch wielkich rzek: Amu-Darii i Syr-Darii. Planiści ze Związku Radzieckiego zdawali sobie sprawę, że to wyrok śmierci na jezioro, ale mało kto się tym przejmował; niektórzy podobno określali jego istnienie mianem „bezużytecznego” i „pomyłką natury”.

Gigantyczne hydrotechniczne przedsięwzięcie rozpoczęło się jeszcze w latach 30. XX wieku, ale dopiero budowa Kanału Karakumskiego w 1954 roku na terytorium dzisiejszego Turkmenistanu przypieczętowała los Morza Aralskiego. System przemieszczał na pola bawełny znaczne ilości wody, która w normalnych warunkach trafiałaby do jeziora. W dodatku ze względu na wady konstrukcyjne spora jej część parowała lub uciekała w ziemię. W ostatecznym rozrachunku Morzu Aralskiemu odbierano co najmniej 20 kilometrów sześciennych wody dopływowej rocznie. Efekty były błyskawiczne.

Od lat 60. jezioro zaczęło znikać w zastraszającym tempie.

Rok po roku poziom wód spadał o kilkadziesiąt centymetrów, zmieniając się w pustynię na oczach mieszkańców przybrzeżnych miast. Do roku 2000, w ciągu zaledwie czterech dekad, zbiornik o rozmiarze Litwy skurczył się o 60 proc., ostatecznie dzieląc się na dwie części – uzbecką i kazachską. Jego zasolenie wzrosło kilkukrotnie, zabijając większość tamtejszych ryb. Nawet gdyby mujnaccy rybacy chcieli kontynuować połowy dojazdowo, nie mieliby czego łapać.

Po upadku Związku Radzieckiego katastrofa bynajmniej się nie skończyła, bo Islom Karimov, który sprawował autorytarną władzę w Uzbekistanie od uzyskania niepodległości aż do swojej śmierci w 2016 roku, nie miał zamiaru rezygnować z lukratywnych upraw bawełny. Wręcz przeciwnie: uczyniono z nich fundament gospodarki świeżo niezależnego kraju. Tekstylia do dziś stanowią około ćwierć uzbeckiego eksportu, a wartość samej przędzy bawełnianej sprzedawanej za granicę wynosi ponad 1,5 miliarda dolarów rocznie. Nikt nie ma zamiaru ratować jeziora zamieniającego się w pustynię, jeśli oznaczałoby to koniec gorączki białego złota.

O związku pomiędzy uprawami bawełny a katastrofą Morza Aralskiego w Uzbekistanie wspomina się rzadko. Wydaje się, że to kwestia strachu przed krytykowaniem rządów Karimova, którego nowa władza otoczyła kultem wybitnego przywódcy, albo może powstrzymywanie się przed krytyką kluczowego elementu gospodarki w i tak biednym państwie.

Bawełna pozostaje więc wielkim nieobecnym moich rozmów w Mujnaku.

„Wyschły rzeki, Amu-Daria zaczęła doprowadzać mniej wody. Dlaczego wyschły? Tego nie wiem” – mówi mężczyzna napotkany przed hostelem.

„To wszystko przez Karakum. Zbudowali kanał w Turkmenistanie i wtedy Morze Aralskie zaczęło znikać” – wyjaśnia Karakałpak siedzący na gruzowisku pozostałym po zakładzie przetwórstwa rybnego, ale nie wspomina, czego uprawy umożliwia ten kanał.

„Nie wiem, czemu nie ma wody. Może zagarnia ją dla siebie Afganistan?” – zastanawia się młoda kobieta z Kungradu, z którą dzielę przedział w pociągu.

O bawełnie nie usłyszę również w muzeum w Mujnaku ani nie przeczytam o niej przy pomniku upamiętniającym katastrofę postawionym w pobliżu cmentarzyska statków.

Przyznanie, że uprawy białego złota spowodowały klęskę ekologiczną w zachodnim Uzbekistanie, oznaczałoby także, że do wyschnięcia Morza Aralskiego przyłożył (mimowolnie) rękę niemal cały naród, bowiem jeszcze do niedawna powszechną praktyką były przymusowe prace przy zbiorach. Do robót na polach zobowiązani byli uczniowie, studenci oraz pracownicy instytucji rządowych (którzy często opłacali lokalną ludność jako zastępstwo w żniwach).

Działalność aktywistów walczących o prawa człowieka sprawiła, że na proceder zwrócono uwagę za granicą, co rozpoczęło bojkoty uzbeckiej bawełny i zmusiło władze najpierw do zaprzestania wykorzystywania pracy nieletnich, a w 2018 roku – do wprowadzenia oficjalnego zakazu pracy przymusowej. Nie zmienia to jednak faktu, że ogromna część populacji kraju doświadczyła zbiorów na bawełnianych polach.

Bojkot uzbeckiej bawełny, który trwał przez ponad dekadę i w którym udział wzięło ponad 300 światowych marek, ostatecznie zakończył się w ubiegłym roku. Koalicja Cotton Campaign uznała, że pod rządami prezydenta Shavkata Mirziyoyeva sytuacja związana z pracami przymusowymi i wykorzystaniem nieletnich przy zbiorach poprawiła się na tyle, że nie można już mówić o „systemowych czy systematycznych, wymuszanych przez władze” nadużyciach. I o ile trudno nie cieszyć się z reform w Uzbekistanie, tamtejsza bawełna jest także bezdyskusyjnie splamiona skazą ekobójstwa.

Termin ten określa ciężkie zbrodnie przeciwko środowisku, jednak pomimo starań aktywistów nie jest uznawany na poziomie międzynarodowym. Zresztą dziś, ponad trzy dekady od upadku Związku Radzieckiego, za zniszczenie Morza Aralskiego trudno byłoby kogokolwiek pociągnąć do odpowiedzialności. Współczesny Uzbekistan bogaci się na owocach ekobójczego planu Sowietów, ale nie on odpowiada za jego wymyślenie. Rządowi w Taszkencie można za to zarzucić, że nie robi nic, by powstrzymać wysychanie jeziora. O tym, że coś w ogóle zrobić się da, najlepiej świadczy przykład sąsiada z północy, który podejmował uporczywe próby uratowania swojej części. Tuż po uzyskaniu niepodległości Kazachstan zbudował tamę, mającą oddzielić kazachski zbiornik od uzbeckiego i zapobiec traceniu dopływów z Syr-Darii. Tama została zniszczona przez napór wód dwukrotnie, w 1993 i 1999 roku, jednak jej trzecia wersja, ukończona w 2005 roku, stoi po dziś dzień. Zwiększyła się powierzchnia i głębokość północnej części Morza Aralskiego, zaczęła się w nim odradzać bioróżnorodność, mieszkańcy pobliskiego Aralska powoli wracają do rybołówstwa, a lokalny klimat stał się nieco łagodniejszy.

Ale uratowanie jeziora w Kazachstanie poprzez odcięcie wód Syr-Darii od południowego zbiornika miało swoją cenę. Było nim przypieczętowanie i przyspieszenie zagłady Morza Aralskiego w Uzbekistanie. Zasilane wyłącznie przez wody podziemne, minimalne opady i roztopy śniegu oraz wystawione na dodatkową presję globalnego trendu wzrostu temperatur, zniknie w najbliższych latach.

obraz przedstawiający rybaków patrzących na morze
Aralscy rybacy, obraz Oʻrola Tansiqboyeva. Muzeum Sztuki im. I. W. Sawickiego w Nukus, stolicy autonomicznej republiki Karakałpacji, posiada sekcję z obrazami mającymi przypominać o tragedii Morza Aralskiego. Fot. Jakub Mirowski

Tropiąc brzeg

Pył wpada przez otwarte okna jeepa wraz z każdym silniejszym podmuchem wiatru i z każdym samochodem przejeżdżającym obok. Tych jest na drodze do Morza Aralskiego zaskakująco dużo. Jeżdżą maszyny ustawiające gazociągi, motocykle z wózkami bocznymi, którymi do wież wiertniczych docierają ich pracownicy, jeżdżą też turyści, chcący na własne oczy zobaczyć rezultat jednej z największych katastrof ekologicznych w historii. Trasa jest długa – wybrzeże uzbeckiego zbiornika jest teraz oddalone od Mujnaku o ponad 150 kilometrów pustkowia wypełnionego piaskiem, kurzem i niewielkimi słonolubnymi krzakami. Pokonanie tej odległości to kwestia około czterech godzin w jedną stronę autem rzucającym na wertepach w górę i w dół. Gdy kierowca zatrzymuje się na chwilę, by porozmawiać z ludźmi pracującymi przy kładzeniu gazociągów, mam wrażenie, że od bezustannego telepania żaden z moich organów nie jest tam, gdzie być powinien.

Brak porządnie działającego amortyzatora to oczywiście niejedyny powód dyskomfortu. Aral-kum nie jest jedną z tych pięknych pustyń z wydmami o kolorze złota i głębokiej pomarańczy. Jest płaska, szaro-brązowa i monotonna, nie ma na niej ucieczki ani od szalejącego wiatru, ani od słońca, które nawet pod koniec września grzeje bezlitośnie. Z płaskowyżu Ustyurt aż po horyzont rozciąga się księżycowy krajobraz, niebo goreje bielą. Trudno sobie wyobrazić, że kiedyś było tutaj jezioro: gleba, rośliny, skały wyglądają sypko, jakby można było je zetrzeć w palcach.

Samo Morze Aralskie – w zasadzie tylko jego południowa część – nadal jest wielkie, z zachodniego brzegu nie widać końca wody. Ale nawet w obliczu jego rozmiaru czuć, że to martwe miejsce. Wybrzeże, oprócz piasku, pokryte jest szarym, zapadającym się, gliniastym mułem, a między nim a wodą jest jeszcze warstwa kryształów soli. Nie widać ptaków, o zwierzętach lądowych nie wspominając, choć jeden z napotkanych turystów stwierdził, że obserwował nad jeziorem tysiące flamingów, które zatrzymują się tam w trakcie swoich wędrówek. W powietrzu unosi się nieprzyjemny słony odór. Ci, których nie odstraszy zapach, mogą zanurzyć się w Morzu Aralskim, ale organizatorzy wyjazdów uprzedzają, by mieć ze sobą przynajmniej kilka litrów czystej wody i natychmiast zmyć z siebie sól, aby zapobiec swędzeniu skóry.

W naszej grupie nikt nie decyduje się na wejście do wody. Zamiast tego stoimy w ciszy na wybrzeżu, słuchamy odgłosów niewielkich fal rozbijających się o brzeg, wdychamy intensywny, słony smród umierającego jeziora. Obserwujemy je, zanim cofnie się jeszcze dalej i dalej, zanim gołym okiem będzie można dostrzec jego drugi brzeg, zanim być może zniknie całkowicie w trakcie któregoś upalnego lata i odrodzi się na wiosnę, i przetrwa tak kilka lat, a później wyschnie po raz kolejny i tym razem nie wróci. Zrośnie się z pustynią Aral-kum i na dobre pozostanie ponurym pustkowiem, które bez Morza przestanie przyciągać turystów, i gdzie królować będzie żar, wiatr i pył.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Jakub Mirowski
Jakub Mirowski

magister filologii tureckiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, niezależny dziennikarz, którego artykuły ukazywały się m.in. na łamach OKO.Press, Nowej Europy Wschodniej czy Krytyki Politycznej. Zainteresowany przede wszystkim wpływem globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności, w tym uchodźców i mniejszości, a także sytuacją w Afganistanie po przejęciu władzy przez talibów.

Komentarze