Za chwilę sędziowie i dublerzy Trybunału Konstytucyjnego mogą skazać społeczeństwo na jeszcze bardziej restrykcyjną ustawę aborcyjną. Działacze antyaborcyjni twierdzą, że embrion i płód są równe moralnie osobom dorosłym. Większość z nich sama w to nie wierzy. Oto dlaczego
Dziś, 22 października, sędziowie i dublerzy Trybunału Konstytucyjnego mają zdecydować, czy embriopatologiczna przesłanka legalnego przerywania ciąży jest zgodna z polską konstytucją.
Jeżeli czeka nas dalsze zaostrzenie prawa, to między innymi z powodu założenia, że embrion i płód są równe moralnie osobom dorosłym. To w Polsce dość rozpowszechniony pogląd. Zgodnie z nim każda zygota, morula, blastocysta, gastrula – a ogólniej: każdy zarodek i każdy płód – to człowiek w pełnym znaczeniu tego słowa. Czyli nie tylko organizm z gatunku homo sapiens, ale również osoba, mająca taki sam status moralny, jak czytelniczki i czytelnicy tego tekstu.
Przykłady?
Z takim poglądem wiąże się cały szereg konsekwencji, z którymi “obrońcy życia” najwyraźniej nie chcą się mierzyć.
Rozpatrzmy przypadek, w którym czyjś mózg przestaje działać, lecz nadal funkcjonują inne narządy. Zaczynamy mieć wówczas do czynienia z „człowiekiem” i „nieczłowiekiem” naraz. Nie jest to już osoba, ale nie jest to też po prostu trup (trudno znaleźć jeden wyraz, który dobrze opisywałby ten stan). Na tym przykładzie widać, że „człowiek-organizm” i „człowiek-osoba” to dwa różne pojęcia. A jeżeli o statusie osobowym decyduje aktywność mózgu, to w pełni człowiekiem nie może być również embrion bądź płód, którego układ nerwowy nie rozwinął się jeszcze w takim stopniu, by umożliwić odczuwanie bólu lub jakąkolwiek inną formę świadomości. To zaś ma miejsce dopiero w trzecim trymestrze ciąży, ewentualnie w końcówce drugiego.
Stwierdzenia, że „zarodek to człowiek” lub „płód to człowiek”, bardzo często ignorują to podstawowe rozróżnienie. W takim przypadku ich autorzy i autorki popełniają tzw. błąd ekwiwokacji, na zmianę stosując wyraz „człowiek” w różnych znaczeniach i z góry wykluczając możliwość ich rozdzielenia. Dzięki uproszczeniom, przeoczeniom lub manipulacjom mogą ukazywać przerywanie ciąży jako oczywiste „zabijanie ludzi”, ze wszystkimi stosownymi skojarzeniami.
Tymczasem całkowicie zasadnym stanowiskiem jest uznawanie embrionu bądź płodu – przynajmniej w dwóch pierwszych trymestrach ciąży – za organizm, ale nie osobę. Implikuje to pewien zakres ochrony prawnej (na przykład zakaz handlu zarodkami, przypominający zakaz sprzedawania ludzkich organów), lecz nie takiej, jakiej chcieliby zwolennicy ostrego prawa antyaborcyjnego.
Ustawę o przerywaniu ciąży należy zliberalizować również z innych ważnych przyczyn, do których jeszcze na chwilę wrócimy. Na razie jednak podążmy za kimś, kto z jakichś powodów odrzuca argument śmierci mózgowej i obstaje przy stanowisku, że każdy płód i embrion jest człowiekiem w sensie ścisłym (ewentualnie – że jest nim z niezwykle dużym prawdopodobieństwem). W Polsce ten pogląd powiela się zwykle bez zastrzeżeń, tak jakby był oczywistością. Nic bardziej mylnego.
Przyjmijmy na moment, że każdy embrion i płód rzeczywiście ma pełny status moralny. Co z tego wynika?
Po pierwsze – że przeszczepianie narządów jest problematyczne i że np. Jan Paweł II raczej nie miał racji, deklarując, iż „całkowite i nieodwracalne ustanie wszelkiej aktywności mózgowej, jeśli jest rygorystycznie stosowane, nie wydaje się pozostawać w sprzeczności z istotnymi założeniami rzetelnej antropologii”. Skoro bowiem aktywność mózgu nie ma znaczenia dla człowieczeństwa, to dlaczego jej ustanie miałoby być kryterium śmierci? Dlaczego miałoby być momentem, po którym można wyciąć z ciała serce bądź płuca, aby uratować życie osobie czekającej na przeszczep?
Po drugie – że wszelkie rodzicielstwo jest podejrzane. Współczesna wiedza medyczna wskazuje, iż znaczna część ciąż kończy się poronieniem (w literaturze naukowej nazywanym też „spontaniczną aborcją”). Szacowane odsetki są różne: około 30 procent, 30-40 procent, około 40-60 procent… W każdym razie wiedzę o dużej częstości takich wydarzeń da się znaleźć nawet w pierwszych akapitach hasła „poronienie” w anglojęzycznej Wikipedii, trudno więc, by rodzice – zwłaszcza ci wykształceni – zasłaniali się nieświadomością problemu. A skoro na każdą trójkę żywych maluchów przypada jeden lub dwa, które umierają w całkowicie przewidywalny sposób, to czy staranie się o dzieci nie jest moralnie wątpliwe? Czy nie powinno wymagać co najmniej dogłębnych przemyśleń i znalezienia poważnych racji?
Po trzecie – że nasz gatunek trwa dzięki nieustannemu godzeniu się na śmierć dzieci. I że nie robimy kompletnie nic, by to zmienić, a wręcz odwrotnie: wypieramy ten ponury fakt ze świadomości. Nie zdobywamy się nawet na to, by milionom umierających stawiać krzyże i by zamienić niemałą część naszej kultury w ponury, fatalistyczny kult ich pamięci. Według wstępnych danych GUS w samym 2019 roku w samej Polsce mieliśmy 375 tysięcy żywych urodzeń, a więc w uproszczeniu około 100 tysięcy poronień. Łącznie w III RP – jakieś trzy miliony. Jeśli przyjmiemy założenie o pełnym statusie moralnym każdego embrionu, będzie to z grubsza taka sama sytuacja, jak gdyby co roku na naszych oczach umierało np. sto tysięcy ośmiolatków. Czy można ignorować katastrofę tych rozmiarów?
Po czwarte (tylko w przypadku osób religijnych) – że Bóg albo masowo zabija niezliczone rzesze niewinnych dzieci, albo akceptuje ich śmierć. Jak to pogodzić z obrazem Boga miłosiernego dominującym choćby we współczesnym chrześcijaństwie? Trudno powiedzieć. Niemniej jest to z pewnością kwestia nader istotna dla problemu teodycei.
Po piąte – że w przypadku, gdy można uratować albo kilkuletnie dziecko, albo zarodek, wybór jest co najmniej nieoczywisty. Michael Sandel ujmuje to tak: „Rozważmy następującą hipotetyczną sytuację. W klinice leczenia niepłodności wybucha pożar. Masz czas, by uratować albo pięcioletnią dziewczynkę, albo tacę z dziesięcioma embrionami. Czy uratowanie dziewczynki będzie czymś złym?”. Ale nawet gdyby chodziło o jeden zamrożony embrion, to osoba wierząca w pełne człowieczeństwo zarodków miałaby przed sobą trudną decyzję.
Po szóste – że jeśli stawką jest ochrona życia embrionów, to skupienie się na próbie zaostrzenia polskich przepisów aborcyjnych świadczy o pomieszaniu priorytetów. Według danych Ministerstwa Zdrowia w 2019 roku w naszych szpitalach zarejestrowano 1110 aborcji, czyli blisko sto razy mniej, niż wynosi liczba poronień. Jest przy tym jasne, że ewentualna delegalizacja głównej przyczyny tych zabiegów, czyli przesłanki embriopatologicznej (tj. ustawowej możliwości przerwania ciąży z uwagi na „duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu”), nie zapobiegnie wszystkim dokonywanym z jej powodu aborcjom. Część z nich zamiast tego zostanie przeprowadzona za granicą, część – potajemnie przez polskich lekarzy i lekarki, część – samodzielnie przez kobiety (tym bardziej że polskie prawo nie pozwala karać osób przerywających własną ciążę). Trudno powiedzieć, czemu ktoś miałby poświęcać tyle sił na domknięcie zakazu szpitalnej aborcji, a zarazem w ogóle nie interesować się problemem, który ma ponad stukrotnie większą skalę.
Czy w Polsce w ogóle istnieją ludzie – z reguły katolicy i katoliczki – którzy na serio mierzyliby się z tymi problemami? Być może parę takich osób dałoby się wskazać (a za granicą, kto wie, nawet parędziesiąt!). Niewiele by to jednak zmieniło.
Wiara w osobowy status każdego zarodka i płodu jest więc wiarą w dużym stopniu bezobjawową.
A skoro najzagorzalsi głosiciele tego stanowiska nie wyciągają z niego jakichkolwiek konsekwencji poza próbami jak najdalszej delegalizacji przerywania ciąży, to dlaczego ktoś miałby ich brać na serio? Dlaczego prawo państwowe miałoby się opierać na ideach, w które nikt do końca nie wierzy? Dlaczego dotkliwe skutki tej deklaratywnej wiary miałyby brać na siebie polskie kobiety (lub szerzej: osoby zachodzące w ciążę, w tym część osób transpłciowych), a nie jej domniemani wyznawcy?
Argumentacja zbliżona do ukazanej w tym tekście nie jest niczym nowym w bioetyce. Pojawiała się m.in. już w artykule Timothy’ego F. Murphy’ego z 1985 roku zatytułowanym „The moral significance of spontaneous abortion” („Znaczenie moralne spontanicznej aborcji”). W roku 2007 Toby Ord opublikował wielokrotnie cytowany tekst „The Scourge: Moral Implications of Natural Embryo Loss” („Plaga: implikacje moralne naturalnej utraty embrionów”). Istnieją też oczywiście polemiki, takie jak zeszłoroczny artykuł Bruce’a P. Blackshawa i Daniela Rodgera „The Problem of Spontaneous Abortion: Is the Pro-Life Position Morally Monstrous?” („Problem spontanicznej aborcji: czy stanowisko pro-life jest potworne moralnie?”) albo nieznacznie wcześniejszy tekst Roberta P. George’a i Christophera O. Tollefsena „Embryos and Five-Year-Olds: Whom to Rescue” („Embriony i pięciolatki. Kogo ratować”). Niekoniecznie przekonujące, aczkolwiek słusznie zwracające uwagę choćby na to, że istotna część embrionów obumierających wskutek poronień jest od początku głęboko uszkodzona i nigdy nie mogłaby się rozwinąć.
W polskiej przestrzeni publicznej na powyższe argumenty nie ma jednak miejsca. Do wyjątków należą głosy takie jak artykuł Tomasza Żuradzkiego „Nikt z nas nie był embrionem”, zamieszczony w 2012 roku w „Gazecie Wyborczej”. Być może również dlatego próby odpowiedzi, z którymi można się spotkać np. w mediach społecznościowych, są tak pretekstowe. W odniesieniu do poronień niejednokrotnie pada replika: „I tak każdy kiedyś umrze”. W żaden sposób nie tłumaczy ona nonszalancji, z jaką jej autorzy i autorki traktują zjawisko będące – wedle deklarowanego przez nich światopoglądu – tragedią milionów niewinnych ludzi. Czy ktoś taki, żyjąc w czasach pandemii grypy hiszpanki (która zabiła więcej ludzi niż cała pierwsza wojna światowa), tłumaczyłby rodzinom ofiar: „Wasi bliscy i tak by kiedyś umarli, nie ma się czym przejmować”?
Co więcej, liczbę poronień można ograniczyć. Dla przykładu, istnieje wiele publikacji naukowych (oto przykłady: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty) analizujących zagrożenia związane z zanieczyszczeniem powietrza. Z jednej z nich wynika, że nadmiar dwutlenku azotu w otoczeniu przynosi podobne skutki jak palenie papierosów w pierwszym trymestrze ciąży.
Takich czynników z pewnością jest więcej, ale osoby określające się jako „pro-life” w swojej publicznej aktywności nie są zainteresowane ani redukcją skali już rozpoznanych zagrożeń (która zapobiegałaby śmierci zarodków i płodów znacznie skuteczniej niż zaostrzanie polskiego prawa aborcyjnego), ani np. finansowaniem badań mogących przynieść nową wiedzę i nowe sposoby powstrzymywania poronień. To trochę tak, jakbyśmy stali przed płonącym domem, w którym są ludzie, i zamiast zadzwonić po straż pożarną powtarzali „każdy kiedyś umrze”.
Podkreślmy przy tym: żadne z nas nie zdałoby testu na absolutną spójność deklarowanych poglądów ani też pełną ich zgodność z własnym życiem. Od nikogo nie ma sensu tego wymagać. Niniejszy tekst nie jest wymierzony w ludzi, którzy wierzą w osobowy status embrionów, lecz przyjmują do wiadomości, że ich stanowisko ma swoje ograniczenia – i nie próbują go przedstawiać jako jedynego możliwego ani też zmuszać innych, aby brali jego konsekwencje na własne barki. Ale jeśli przeciwnicy legalnej aborcji sami mówią, że jest to kwestia fundamentalna, bo chodzi o życie, i chcą wpisywać swój światopogląd w prawo stanowione, to niespójność między ich deklaracjami i działaniami staje się wyjątkowo jaskrawa.
To jeden powód, by nie zaostrzać obowiązującego w Polsce – i tak niezwykle restrykcyjnego – prawa o przerywaniu ciąży. A niestety już 22 października decyzja ciała uznawanego przez władzę za Trybunał Konstytucyjny może ten proces rozpocząć. Możemy doczekać się prawa aborcyjnego zbudowanego w jeszcze większym stopniu na założeniach rzymskiego katolicyzmu – uchodzących za oczywiste jedynie z powodu jego monopolistycznej nieomal pozycji w polskiej sferze publicznej, jeśli chodzi o bioetykę.
Drugim powodem jest to, że prawo państwowe nie może w sposób tak drastyczny naruszać autonomii cielesnej kobiet i stwarzać poważnego zagrożenia dla ich zdrowia, szczególnie wtedy, kiedy w innych sytuacjach to właśnie zasada autonomii okazuje się ważniejsza od ochrony życia (np. nawet sprawcy wypadku nie można zmusić do oddania krwi jego ofiarom, a ojca paroletniego dziecka, które potrzebuje szpiku – do zgody na transplantację). Ta linia argumentacyjna, zapoczątkowana wpływowym tekstem Judith Jarvis Thomson „A Defense of Abortion” („Obrona aborcji”), również nie uzyskała dotychczas w Polsce należnej uwagi.
Te dwa powody uzasadniają nie tylko sprzeciw wobec zaostrzania przepisów. Uzasadniają też dążenie do ich liberalizacji.
Socjolog, badacz literatury i kultury popularnej (fantastyki, gier wideo), a także publicysta społeczny.
Socjolog, badacz literatury i kultury popularnej (fantastyki, gier wideo), a także publicysta społeczny.
Komentarze