0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: 25.10.2022 Czestochowa , ulica Zabia 1 . Szkola Podstawowa numer 22 imienia Gabriela Narutowicza . Mural Gabriela Narutowicza autorstwa Michala Blacha . Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.pl25.10.2022 Czestocho...

„Nie szukam władzy. Osobiście życzyłem zwycięstwa memu współzawodnikowi, dla którego mam wysokie poważanie. Początek mej władzy nie dał mi wysokiego wyobrażenia o satysfakcjach, jakie mnie czekają. Ale uważam władzę, do której mnie powołano, za obowiązek wobec ojczyzny, który podjąłem i wypełnię do końca.

Rola Prezydenta Rzeczypospolitej, tak jak ja ją rozumiem, polega na doprowadzeniu do porozumienia.

Prezydent musi być ponad partiami. Sytuacja polityczna Polski jest skomplikowana. Dwa wielkie obozy stoją naprzeciwko siebie w parlamencie z siłami niemal równymi, zarażone gorączką wyborczą, co utrudnia jasne patrzenie na rzeczy, zrozumienie konieczności wzajemnych ustępstw”

- zdążył nakreślić swoją wizję prezydentury Gabriel Narutowicz w jedynym wywiadzie, udzielonym redaktorowi Fredericowi Delagneau z pisma „Journal de Pologne”.

W nieoficjalnych rozmowach wyrażał niepokój o własne bezpieczeństwo. „Pamiętaj, panie Leopoldzie, w razie nieszczęścia proszę zaopiekować się moimi dziećmi” - mówił swojemu przyjacielowi Skulskiemu – politykowi i badaczowi wykształconemu w Szwajcarii, jak on sam.

Twórca elektrowni wodnych i „telefon Belwederu”

Narutowicz, rocznik 1865, pochodził z patriotycznej polskiej rodziny ze Żmudzi, lecz większość dorosłego życia spędził na szwajcarskiej ziemi. Zrobił tam karierę jako inżynier hydrotechnik. Nie palił się do polityki, aczkolwiek w młodości wmieszał się w działalność rewolucjonistów z „Proletariatu”, przez co nie miał już powrotu w rodzinne strony, pod panowanie carskiej Rosji. Na lata poświęcił się więc pracy zawodowej: projektowaniu dróg, kolei, kanałów, wodociągów, a także budowie pierwszych elektrowni wodnych, ówczesnych cudów techniki. Zdobył majątek, zaczął być też znany poza granicami Szwajcarii.

W latach I wojny światowej bardziej zaangażował się w działalność społeczną: pomagał rodakom w kraju, wrócił do polityki, wspierał działalność Józefa Piłsudskiego. Aż w końcu porzucił świetnie płatną pracę za granicą i wyruszył nad Wisłę, by pomóc w odbudowie odradzającego się po rozbiorach państwa. Jak stwierdził, wracał do domu, by odrobić to, czego nie mógł dokonać za młodu. 55-letni wdowiec nie walczył jednak na froncie. W czerwcu 1920 roku objął tekę ministra robót publicznych. Piłsudski ocenił go wtedy jako „szlachetnego, ale niepraktycznego idealistę", który chciałby wytworzyć w Polsce „od razu rzeczy najlepsze w świecie”.

A jednak dwa lata później Narutowicz został ministrem spraw zagranicznych.

Już wtedy prawica krytykowała go jako pozbawioną kompetencji marionetkę Piłsudskiego, „telefon Belwederu”, właściwie obcego i cudzoziemca, germanofila. Wydawało się, że to szczyt jego kariery, zwłaszcza że nie zdobył mandatu w wyborach do Sejmu. Tymczasem działacze Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie” postanowili wystawić właśnie Narutowicza jako kandydata na pierwszego prezydenta odrodzonej Polski.

Przeczytaj także:

Kalkulacja PSL

Czy ludowcy wierzyli, że chłopi mogą go darzyć szczególną estymą? Nie, raczej wynikało to z politycznej kalkulacji członków PSL „Wyzwolenie” i szukania spokojnego kandydata, kompromisowego na arenie wewnętrznej i mającego rozeznanie w polityce międzynarodowej.

Już samo zgłoszenie do wyborów było dla Narutowicza niespodzianką.

Piłsudski odradzał mu kandydowanie. Narutowicz nawet nie myślał o wygranej.

Tym większym zaskoczeniem było dla niego zwycięstwo po serii głosowań w parlamencie 9 grudnia 1922 roku. Po kolei odpadali kolejni, najsłabsi kandydaci. W piątej turze Narutowicz zdystansował hrabiego Maurycego Zamoyskiego, długoletniego działacza niepodległościowego związanego ze środowiskiem narodowej demokracji.

Kampania nienawiści

Narutowicz wygrał dzięki wsparciu ludowców, lewicy i mniejszości narodowych. Dla prawicy było to trudne do zniesienia. Wróciły stare oskarżenia, jeszcze spotęgowane. Zarzucano Narutowiczowi, że nie ma żadnych zasług patriotycznych, jest w Polsce praktycznie nieznany i żył wygodnie w Szwajcarii, podczas gdy inni walczyli o niepodległą ojczyznę. Powtarzano, że to mason i bezwyznaniowiec, któremu daleko do ideału Polaka katolika. A wybrany został dzięki głosom mniejszości: Ukraińców, Niemców i – oczywiście – Żydów.

Na 11 grudnia zaplanowano zaprzysiężenie prezydenta. Prawica za wszelką cenę nie chciała do tego dopuścić. Już kilkadziesiąt godzin wcześniej dochodziło do zamieszek. Na ulicach Warszawy rozpoczęło się polowanie na Żydów. 10 grudnia pobity został także… ksiądz, wzięty za starozakonnego. Oprawcy przestali go dręczyć dopiero, gdy zauważyli sutannę.

Ksiądz odszedł „z dwiema ranami na głowie, zbroczony krwią”, jak donosił „Kurier Polski”.

To jednak stanowiło tylko przygrywkę do dramatycznych wydarzeń z dnia zaprzysiężenia.

Od rana atmosfera była napięta. „Jak Polska długa i szeroka, na wieść o wyborze pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej rozlega się pełen zdumienia i oburzenia okrzyk: Co się stało? Jak śmieli żydzi [pisownia oryginalna - red.] narzucić Polsce swojego prezydenta? Jak mógł Witos rzucić głosy polskie na żydowskiego kandydata?” -alarmował 11 grudnia m.in. znany z radykalnych poglądów poseł ksiądz Kazimierz Lutosławski na łamach „Gazety Porannej 2 Grosze”.

"Jeden chciał mnie w głowę kijem uderzyć"

W odpowiedzi sympatycy prawicy zatarasowali ulice prowadzące do Sejmu, szarpali lewicowych parlamentarzystów, bili się z robotnikami, a niektórzy wznosili hasła na cześć faszyzmu i Mussoliniego (w październiku odbył się jego słynny „marsz na Rzym”). Zaatakowali nawet powóz z Narutowiczem. „Jeden chciał mnie w głowę kijem uderzyć. Na końcu była umocowana żelazna gałka”, opowiadał potem prezydent,

„Myślałem: czy ty mnie tak spokojnie zabijesz? I zajrzałem w jego oczy – spuścił wzrok i laskę!”.

Narutowicz jasno oceniał te zajścia: „Miał to być zamach stanu, ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją”. Nie chciał przemocy. Piłsudskiemu powiedział: „Uprzedzono mnie, chciałem wziąć tę broń ze sobą, a strzelam bardzo celnie. Zostawiłem rewolwer na stole. Nie chcę się bronić”.

Dzięki jego odwadze i spokojowi, zamieszki nie zapobiegły zaprzysiężeniu i objęciu urzędu. Narutowicz liczył, że emocje zgasną, a rodacy się opamiętają.

14 grudnia Piłsudski jako Naczelnik Państwa oficjalnie przekazał mu władzę

W sobotę 16 grudnia rano Narutowicz ułaskawił skazańca, Ukraińca z Galicji Wschodniej, którego werdyktem sądu czekała kara śmierci. Chciał w ten sposób symbolicznie rozpocząć rządy od aktu przebaczenia. Potem pojawił się u arcybiskupa Aleksandra Kakowskiego, wykonując tym gest w stronę chadecji.

Zaś tuż po godzinie 12 pojawił się na otwarciu wystawy w warszawskiej Zachęcie. W galerii czekała na niego artystyczna i polityczna elita II Rzeczypospolitej.

W tym gen. Józef Haller, który parę dni wcześniej nazwał wybór Narutowicza sponiewieraniem Polski i publicznie chwalił protestujących.

Na wystawie był też 53-letni malarz, krytyk sztuki i wykładowca Eligiusz Niewiadomski. Kiedyś działacz niepodległościowy i weteran wojny polsko-bolszewickiej (pracował m.in. w kontrwywiadzie, który opuścił z powodu zbyt łagodnego, jego zdaniem, traktowania „komunistycznej agentury”), teraz był prawicowym radykałem. Znano go z nerwowości i wybuchów gniewu. Miał broń.

Strzały i cisza nad trumną

Gdy około kwadrans po dwunastej Narutowicz zatrzymał się w Zachęcie przed obrazem Teodora Ziomka „Szron”, Niewiadomski zbliżył się do niego od tyłu i trzykrotnie strzelił z pistoletu. Prezydent skonał na oczach elit, głowę podtrzymywała mu poetka Kazimiera Iłłakowiczówna. Niewiadomski nawet nie próbował uciekać.

Polska była w szoku. Zabójca tłumaczył, że właściwie wolał dokonać zamachu na Piłsudskiego, ale gdy okazało się, że ów nie ma zamiaru zostać prezydentem, zmienił zdanie. Zdecydował się zabić Narutowicza, uważanego przez endecję za marionetkę piłsudczyków i prezydenta z woli Żydów.

Tymczasem prawicowi publicyści odżegnali się od ataku

Z Niewiadomskiego robili szaleńca, samotnego zamachowca, który od dawna formalnie nie był już członkiem żadnych struktur obozu narodowo-demokratycznego. Endecki poseł Stanisław Stroński, który jeszcze 12 grudnia pisał po wyborze Narutowicza, że „naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć”, teraz komentował: „Ciszej nad tą trumną!”.

Proces Niewiadomskiego trwał... jeden dzień. 30 grudnia 1922 roku skazano go na karę śmierci. Nie wniósł apelacji, napisał tylko odezwę „Do wszystkich Polaków”:

„Nie chcę, aby wyrok na mnie wydany stał się powodem zemsty i krwi. Był on zgodny z prawem i z życzeniem mojem, był zatem sprawiedliwy. Więcej – był potrzebny. Śmierć moja jest koniecznem uzupełnieniem mego czynu. Bez niej byłby on nie tylko bezpłodny, ale – leżałby na nim cień mordu. Śmierć to zetrze. Czyn mój zakwitnie dopiero – podlany krwią moją. Zakwitnie – to znaczy: przemówi do narodu. Głupcy i Hipokryci, widzą w nim akt szaleństwa, albo fanatyzmu. Tak nie jest. Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczyła, aby być uważanym za warjata, a odrobinę uczucia, wychodzącą poza normę przeciętną, dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród – nie słowem bezsilnem, ale gromem. Gromem – równym tej hańbie – jaką go oplwały: spółka cynicznych hultajów i jawnych wrogów Polski, która nim trzęsie”.

Czy jednak Niewiadomski na pewno działał sam?

Niekoniecznie samotny wilk

„O spisku, o wspólnikach mówiono powszechnie. Doszukiwano się ich wszędzie. Dowody istnienia spisku widziano nawet w drobnych okolicznościach towarzyszących lub poprzedzających zabójstwo” – wspominał prokurator Kazimierz Rudnicki. Jednak przy procesie trwającym zaledwie jeden dzień, a dokładniej około 10 godzin, sąd nie miał zamiaru wnikać we wszystkie podejrzane okoliczności. A było ich niemało.

Jak wymienia Paweł Brykczyński w książce „Gotowi na przemoc”, przed zamachem ktoś przysłał Narutowiczowi arszenik, ktoś słał obelżywe telegramy, w których grożono koszernym „mordem rytualnym” i „marną śmiercią”. Piłsudski pocieszał Narutowicza, że sam też dostawał takie pogróżki. Jemu jednak nic się nie stało.

"Z poważaniem - polski faszysta"

Do Narutowicza pisał z Warszawy anonimowy nienawistnik 10 grudnia 1922 roku:

„Wobec wyboru pana ministra na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że pan minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości, że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że pan minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy panu ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta”.

Dzień później nadano list z Wilna:

„Dosięże Pana kara śmierci o ile Pan natychmiast nie złoży godności Prezydenta”. Natomiast 12 grudnia pisano ze Lwowa: „Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20. Przypominam, że grozi Panu śmierć naturalna z powodu ataku sercowego. Czas zrobić testament”.

Ten ostatni list dość trafnie przewidział datę zgonu Narutowicza na 16 grudnia.

W „Robotniku” 17 grudnia komentowano: „W obozie faszystów wiedziano doskonale o mającej nastąpić zbrodni . W godzinę jakąś po zamachu w jednym z urzędów państwowych powiedział wybitny urzędnik: no, to wczoraj już było wiadome, że będzie zamach”.

Niewiadomski został wylosowany?

Zastanowienie budziła znaleziona w portfelu Niewiadomskiego mała karteczka z napisanym ołówkiem imieniem i nazwiskiem zamachowca – czyżby został wylosowany do przeprowadzenia ataku spośród innych kandydatów przez jakichś tajemniczych mocodawców?

Jak pisze Maciej J. Nowak w książce „Narutowicz – Niewiadomski. Biografie równoległe”, służąca malarza twierdziła ponoć, że jakiś czas przed zamachem miał on gości, z którymi przeprowadził losowanie, w którym przypadła mu czarna kulka.

Został tym samym do czegoś wytypowany. Do czego i przez kogo?

Pikanterii temu dodają słowa Franciszka Paschalskiego, oskarżającego Niewiadomskiego w imieniu dzieci prezydenta. Nalegał on na wezwanie przez sąd Józefa Ewerta, przemysłowca z Warszawy i prezesa zgromadzenia ewangelickiego. Dlatego, że jego syn, dziennikarz z Sosnowca, już o godzinie 10 rano w sobotę (a więc ponad dwie godziny przed zamachem) wiedział o zabójstwie dokonanym przez Eligiusza Niewiadomskiego.

Sąd postanowił nie zajmować się "plotkami"

Sąd uznał jednak, że nie ma czasu na takie drobiazgi i sprawdzanie wszystkich plotek. Wszak oskarżony zeznał, że nikt mu nie pomagał, zaś prokurator Rudnicki w mowie oskarżycielskiej stwierdził: „Śledztwo nie wykazało, aby Niewiadomski miał jakichkolwiek wspólników”.

Zignorowanie doniesienia Ewerta jest o tyle ciekawe, że jego syn Władysław Ludwik nie był byle kim.

Miał za sobą działalność w piłsudczykowskiej Polskiej Organizacji Wojskowej oraz kilka lat pracy pisarskiej i dziennikarskiej. W 1927 roku został redaktorem naczelnym czasopisma „Polska Zbrojna”.

Domniemany sygnał od niego nie był jedyny. Już po latach prawicowy publicysta i polityk Jędrzej Giertych (dziadek Romana Giertycha) przywołał, że przed czasem o śmierci Narutowicza miał też wiedzieć senator i działacz narodowy z Wielkopolski, ksiądz Feliks Bolt.

Spiskiem w spisek

Czy zatem rację miał Julian Tuwim, gdy pisał o zamachu z 16 grudnia: „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie”? Nie zdaniem Giertycha. W jego ocenie za zamachem stał raczej… Piłsudski, który chciał skompromitować endeków, wywołać w Polsce burzę i na fali chaosu przejąć pełnię władzy. Wedle tej narracji Niewiadomski, niestabilny emocjonalnie artysta, dał się podpuścić i przeprowadził zamach. Jednak plan Piłsudskiego ostatecznie nie wypalił z braku poparcia w szeregach Polskiej Partii Socjalistycznej.

Podobne podejrzenia pojawiały się także zaraz po zamachu, jednak przebijały się wtedy przede wszystkim tytuły z prasy lewicowej, sugerujące, że za Niewiadomskim stała bez wątpienia endecja. „Rękę karaj, nie ślepy miecz!” - wzywały sąd.

W „Kurierze Porannym” pojawił się 19 grudnia list otwarty do wspomnianego gen. Hallera, zarzucający mu inspirację zbrodni:

„Wezwaniu twemu stało się zadość! Padły strzały… Stanąłeś po stronie tych, dla których każda droga, nawet po trupach, jest dobra, byle dojść do władzy”.

Tak czy owak: kryzys

Niestety, szybki proces Niewiadomskiego zamknął drogę do wyjaśnienia zagadkowych sygnałów zapowiadających śmierć prezydenta. To stworzyło wrażenie, że mogło dojść do manipulacji, ukrycia prawdy przez sąd i rządzących.

Prawda może być jednak dużo prostsza i straszniejsza niż teoria spiskowa.

Kampania nienawiści przeciw Narutowiczowi podgrzała emocje do tego stopnia, że nie tylko grożono mu śmiercią w listach i telegramach, nie tylko bito i szarpano jego prawdziwych i domniemanych sympatyków, ale w końcu ktoś podniósł rękę i na jego samego. Nie był potrzebny do tego żaden rozgałęziony spisek. Niewiadomski był po prostu tym spośród wielu sympatyków endecji, doprowadzonych do amoku przez wynik wyborów prezydenckich, który miał sposobność, środki i wystarczającą zuchwałość (w odróżnieniu od wcześniej wspomnianego napastnika uzbrojonego w laskę z żelazną gałką), by zaatakować i zabić Narutowicza.

Sam mówił: „Tak, jak ja, czują tysiące, lecz nie każdy chce może tę kwestię, jak ja, wypowiedzieć”…

Domysły i podejrzenia jednak pozostaną. W USA tropienie niewyjaśnionych wątków sprawy śmierci prezydenta Kennedy’ego sprokurowało całą serię książek i filmów. W Polsce zamach na Narutowicza tak nie intrygował kolejnych pokoleń. Tylko w 1977 roku powstał film „Śmierć prezydenta” w reżyserii Jerzego Kawalerowicza.

Co by było, gdyby prezydent przeżył zamach?

Wątki dotyczące ataku w Zachęcie pojawiają się też rzecz jasna w kolejnych biografiach zamachowca i jego ofiary. Dziwi jednak, że nie ma powieści sensacyjnych, thrillerów, a nawet historii alternatywnych na ten temat. Jakby wytwory kultury masowej nie mogły się wcale przyczynić do głębszej społecznej refleksji nad Polską AD 1922 i AD 2022.

Przy okazji poprzedniej okrągłej rocznicy zamachu miałem okazję zapytać politologów dr hab. Rafała Chwedoruka oraz dr hab. Patryka Pleskota (autora książki „Niewiadomski. Zabić prezydenta”), właśnie o możliwe alternatywne scenariusze: co by było, gdyby prezydent Narutowicz przeżył zamach w Zachęcie?

Zdaniem Rafała Chwedoruka, paradoksalnie wśród Polaków mogłaby swoją pozycję umocnić endecja, zwłaszcza wobec układu niemiecko-radzieckiego w Rapallo (1922) i prób przewrotów komunistycznych w Europie.

W efekcie mogłoby dojść do prawicowego przewrotu wojskowego, po którym Piłsudski musiałby uciekać z kraju.

Polska stałaby się krajem autorytarnym, w którym ostatecznie doszłoby do wojny domowej, jak w Hiszpanii.

Według Patryka Pleskota, należałoby rozważyć dwie wersje.

  • Pierwszą, w której Niewiadomski strzela, ale nie zabija Narutowicza, tylko go rani
  • oraz drugą – gdy Niewiadomski w ostatniej chwili się rozmyśla.

W pierwszym przypadku, podczas gdy ranny prezydent leży w szpitalu, Piłsudski ogłasza się ponownie Naczelnikiem Państwa, wprowadza stan wyjątkowy, skazuje Niewiadomskiego na śmierć i zaczyna sprawować władzę dyktatorską.

W drugim – Narutowicz doprowadza do kompromisu z endecją, nie jest jednak w stanie ukrócić szalejącej sejmokracji. Gdy Piłsudski dokonuje przewrotu (jak w maju 1926 roku), zgorzkniały Narutowicz wraca do Szwajcarii.

Czyli niezależnie od tego, czy Niewiadomski działał sam i czy powiódł mu się zamach, młodą Polskę czekał kryzys? Czyżby nad polską historią ciążyło jakieś fatum?

;
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze