Ludzie Orbána i on sam latali luksusowym prywatnym odrzutowcem za 53 mln euro i relaksowali się na jachcie za 23 mln z zaprzyjaźnionymi oligarchami. Gdy portal Atlatszo.hu to ujawnił, został przez media zaatakowany jako wróg Węgier, naczelnego nazwano "kukiełką Sorosa". Tamas Bodoky opowiada o swym dziennikarskim śledztwie. I o niszczeniu węgierskich mediów
Śledczy portal Atlatszo.hu ("atlatszo" = "przejrzystość") to jedno z ostatnich niezależnych mediów na Węgrzech. W lipcu 2018 roku dziennikarze wpadli na trop "wakacyjnego układu" polityków rządzącej populistycznej prawicowej partii Fidesz i zaprzyjaźnionych z nią oligarchów. Naczelny Atlatszo.hu, Tamás Bodoky* opisuje ten wybitny przykład dziennikarstwa śledczego, a także reakcję, jaką wywołał - propagandowy atak węgierskich mediów na... portal. Wyjaśnia też polskiemu czytelnikowi, jak doszło do niemal całkowitej likwidacji niezależności mediów na Węgrzech.
Analizując dokumenty lotnicze i morskie, a także obserwując porty i lotniska, dziennikarze Atlatszo.hu odtworzyli trasy dwóch wyjątkowo luksusowych środków lokomocji. Jednym był prywatny odrzutowiec Bombardier Global 6000, wart 53 mln euro, który choć zarejestrowany w Austrii regularnie parkuje na lotnisku w Budapeszcie.
Jego loty dziwnie często przecinały się z trasami ogromnego (42 x 9 m) jachtu "Lady Mrd" zbudowanego w 2015 roku we Włoszech, który może przyjąć na pokład i zaoferować usługi 10 gościom obsługiwanym przez siedmioosobową załogę. Formalnie jacht stanowi własność nieznanej maltańskiej firmy, ale wiele wskazuje na to, że prawdziwym właścicielem jest Lőrinc Mészáros, węgierski miliarder i krajan Orbána z miejscowości Felcsút, który dorobił się na rządowych kontraktach budowlanych.
Dziennikarzom i paparazzim, także przy pomocy dronów, udało się ustalić, jak relaksuje się elita władzy i pieniędzy. Zidentyfikowali szereg osób ze świata polityki i biznesu, które latały Bombardierem do portów Włoch, Chorwacji, Grecji. Sensacją było zdjęcie samego Orbána wysiadającego z prywatnego odrzutowca (raport ze śledztwa po angielsku jest tutaj, m.in. video z drona).
W demokratycznym kraju wybuchłby skandal, a politycy Fidesz i sam Orbán musieliby się gęsto tłumaczyć.
Reakcje na publikację Atlatszo.hu były jednak przykładem tego, jak sprawy się mają w nowym wspaniałym świecie mediów, jeśli ujawni się coś będącego nie na rękę rządowi.
Publikacja została natychmiast omówiona w dziesiątkach materiałów, których głównym celem było ukryć skandal związany z potajemnym używaniem przez premiera prywatnego odrzutowca i wakacyjnymi wyjazdami jego partnerów politycznych i biznesowych luksusowym jachtem. Nikt nie zadawał zasadniczych pytań, jakie rodzi publikacja: na jakiej zasadzie najwyżsi przedstawiciele władzy korzystają z usług oligarchów i co oferują im w zamian. Reakcją mediów była obrona przez atak. Koordynacja i tempo tej medialnej riposty było w pewnym sensie imponujące.
Publikacja Atlatszo.hu została przedstawiona jako polityczny atak, z ulubionym przez Orbána wątkiem straszenia uchodźcami.
"Siły proimigracyjne wszczynają kampanię oszczerstw" - głosiły tytuły. Atlatszo.hu był nazywany "Kukiełką Sorosa", która "nie od dziś promuje imigrację".
Inny tytuł: "George Soros używa dronów do śledzenia ludzi bliskich rządowi".
Kluczowe było tu używanie nazwiska Sorosa, węgierskiego Żyda i amerykańskiego multimiliardera, który wspiera charytatywnie organizacje prodemokratyczne, m.in. w Europie wschodniej. Propaganda Orbána przedstawia go jako głównego wroga Węgier ["Gazeta Polska" użyła tego samego chwytu pisząc o portalu OKO.press "Ślepnące OKO utrzymanków Sorosa" - przyp. red.]
Media pytały też, dlaczego Atlatszo nie badał luksusowych podróży poprzedniego premiera Ferenca Gyurcsány'ego.
Autor tego tekstu stał się - niejako przy okazji publikacji - bohaterem kanałów informacyjnych, łącznie z głównym wydaniem wiadomości, jako Sorosowski ekspert „knujący w Brukseli przeciwko Węgrom”. Wykorzystano zdjęcie, które opublikowałem na Facebooku, zrobione w Brukseli, gdzie byłem - o ironio- na konferencji o fake newsach.
Spotkałem na korytarzu Judith Sargentini i poprosiłem ją o wspólne zdjęcie. Polski czytelnik powinien wiedzieć, że ta holenderska deputowana (2009-2019) z partii Zielonych była inicjatorką raportu o naruszaniu demokracji na Węgrzech
Media opublikowały to zdjęcie z mego FB, z kwiecistym podpisem: "Tamás Bodoky, naczelny Atlatszo.hu, portalu, który regularnie kłamie, że jest niezależny, popędził do Brukseli, by podziękować Judith Sargentini za napisanie fejkowego tzw. raportu Sorosa-Sargentini i uwiecznił to nawet na FB.
Nawet jeśli ktoś miał wątpliwości, czy Sargentini działa wbrew interesom Węgier za to na rzecz węgierskich »dzieci Sorosa« i całego imperium Sorosa, nawet jeśli ktoś miał wątpliwości, że Atlatszo.hu szpieguje tych Węgrów, których Soros kazał im uznać za wrogów, to patrząc na to zdjęcie wyzbędzie się wszelkich wątpliwości".
Sam Viktor Orbán nawiązał do skandalu w swym cotygodniowym wywiadzie radiowym:
„Musimy powiedzieć jasno, że jeśli ktoś w nas uderza, może spodziewać się odpowiedzi: kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada”.
I dalej: "My się nie boimy. Są kraje w Europie, nie będę ich wymieniać, gdzie politycy boją się wyrażać opinie podzielane przez większość obywateli. Ale to nie nasz przypadek. Na atak odpowiemy z adekwatną siłą, nie tylko dlatego, że bronimy swoich interesów, ale także dlatego, że jesteśmy ludzkimi istotami. Nie bronimy tylko własnego honoru - choć i to jest ważne - ale odpowiadamy dla dobra całego kraju.
My nikogo nie atakujemy, nikogo do niczego nie zmuszamy, nikogo nie oczerniamy, nie narzucamy niczego. Ale jeśli ktoś z nami tak właśnie postępuje, to będziemy bronić naszej niezależności i węgierskiego sposobu myślenia".
Taki jest stan prawie wszystkich mediów na Węgrzech. W Polsce może to budzić zdziwienie. Jak to możliwe? Jak do tego doszło?
15 marca 1989 roku Związek Młodych Demokratów Fidesz współorganizował w Budapeszcie demonstrację na rzecz wolności prasy. Demonstranci, reprezentujący 31 niezależnych organizacji, przemaszerowali do siedziby państwowej Telewizji Węgierskiej w proteście przeciw jednostronnej narracji komunistycznej partii. Następnie oświadczyli, że telewizja należy do całego narodu i zawiesili na budynku transparent z hasłem „Wolność dla Telewizji Węgierskiej”, symbolicznie ogłaszając koniec jednopartyjnych rządów nad mediami publicznymi na Węgrzech.
17 grudnia 2018 roku uzbrojeni strażnicy Telewizji Węgierskiej siłą wyprowadzili z budynku dwóch posłów opozycji, którzy domagali się niezależnych, nietendencyjnych mediów publicznych.
Ta sama partia, która w 1989 roku walczyła o przełamanie partyjnego monopolu w mediach publicznych sprawiła, że węgierskie państwowe media publiczne znów stały się gorszącą tubą prorządowej propagandy.
Po imponującym zwycięstwie w wyborach parlamentarnych w 2010 roku [prawie 53 proc. głosów i 68 proc. mandatów - red.] Fidesz po raz drugi uformował rząd i postanowił nie dopuścić do błędów, które, jak sądził, były przyczyną porażki partii w 2002 roku. Jednym z kozłów ofiarnych zostały tzw. „media zdominowane przez siły lewicowo-liberalne”. Była to wątpliwej wartości teoria, według której węgierski system mass mediów miał rzekomo faworyzować partie lewicowe i liberalne, działając na szkodę partii narodowych i prawicowych, co - jak twierdzono - znacząco przyczyniło się do upadku pierwszego rządu Orbána (1998-2002).
Po porażce w 2002 Fidesz z wielka energią zaczął budować partyjne imperium prywatnych mediów ze wsparciem przedsiębiorców związanych z partią oraz pod życzliwym okiem władz państwowych, które rozdzielały mediom dotacje i budżety reklamowe na podstawie rozkładu sił partii politycznych w parlamencie. Politycy opozycyjni mieli swój przydział czasu antenowego w publicznych mediach, a prasa i przedsiębiorstwa mediowe sympatyzujące z prawicową opozycją otrzymywały środki z instytucji publicznych i budżetów reklamowych spółek państwowych. Od czasu pierwszych wolnych wyborów w 1990 roku obowiązywał taki właśnie ugodowy modus operandi.
W latach 2002-2010 Fidesz cieszył się mocną pozycją w mediach jako największa partia opozycyjna. Kontrolował prasę oraz kanały telewizyjne i radiowe, otrzymywał też w należnej sobie części czas antenowy w mediach, zarówno publicznych jak i prywatnych.
Trzeba powiedzieć, że media pod kontrolą Fideszu świetnie spełniały swoje zadanie, ujawniając korupcję i malwersacje ówczesnych rządów socjalistycznych, a inne media podchwytywały nośne wątki związane ze skandalami.
Politycy partii utrzymywali dobre stosunki z mediami ogółem, zachęcali dziennikarzy śledczych do wygrzebywania afer w rządzie. Nawet Autor tekstu otrzymał kiedyś nagrodę od nieistniejącej już „grupy praw człowieka” partii za reportaże o brutalności policji wobec demonstrantów podczas zamieszek i marszy w 2006 roku. [patrz - biogram na dole].
Jednak kiedy w 2010 roku Fidesz odzyskał rządy z potężną większością 2/3 parlamentu, nadszedł kres rzetelnych i zróżnicowanych relacji medialnych. Nie stało się to z dnia na dzień, ale stopniowo, krok za krokiem, przez dziewięć lat. Rząd wykorzystywał władzę prawodawczą i zgromadzone z pieniędzy podatników pokaźne zasoby węgierskiego skarbu państwa do walki z „dominacją sił lewicowo-liberalnych”. Zrobił to poprzez:
Kiedy partia rządząca przejmowała władzę nad danym medium, natychmiast eliminowała wszelkie treści opozycyjne i głosy krytyczne z przekazu kierowanego do społeczeństwa węgierskiego, którego jedynym reprezentantem - według Fideszu - jest sam Fidesz.
Wszelka krytyka rządu lub ujawnienie jego błędów stały się równoznaczne z wielce niebezpiecznym atakiem na Węgry w ogóle. Pozostaje bezwarunkowa pochwała premiera, jego polityki i rządu, oraz agresywne, często oszczercze ataki na jego krytyków, łącznie z politykami opozycji, organizacjami pozarządowymi i niezależnymi dziennikarzami.
Wszechmocne prorządowe imperium mediowe Węgier działa jak jedna fabryka informacji: gdy trzeba przekazać coś dla władzy ważnego, wszystkie elementy pracują razem.
Ta sama wiadomość jest przekazywana przez każdy portal informacyjny, gazetę, telewizję i radio; czasem nawet nagłówki niczym się nie różnią.
Dzieje się tak mimo tego, że firmy mediowe mają prywatnych właścicieli i są teoretycznie niezależne od rządu. Taka właśnie artyleria polityczna została wytoczona i użyta przed wyborami parlamentarnymi 2018, aby zdyskredytować kandydatów opozycji za pomocą preparowania i rozpowszechniania fałszywych historyjek. Dla powiązanych z rządem mediów zakończyło się to ponad setką przegranych procesów sądowych, ale skutek odniosło.
Centralizacja tego konglomeratu mediowego stała się jeszcze bardziej widoczna, kiedy w listopadzie 2018 roku właściciele ogromnej większości węgierskich prorządowych mediów, w tym kanałów informacyjnych, portali, tabloidów, prasy sportowej, wszystkich lokalnych gazet, kilkunastu rozgłośni radiowych oraz wielu czasopism, przekazali setki tytułów nowo powstałej Środkowo Europejskiej Fundacji Prasy i Mediów (Közép-Európai Sajtó és Média Alapítvány), na której czele stoi znany ze swej lojalności wobec Viktora Orbána wydawca prasy.
Finansowanie tego prorządowego konglomeratu mediowego w przeważającej mierze spoczywa na państwie, a węgierscy podatnicy płacą miliardy forintów za pranie mózgów w postaci „rządowych kampanii informacyjnych”, takich jak haniebna kampania przeciwko George’owi Sorosowi, która w 2017 kosztowała 40 milionów euro (ok. 170 mln zł).
*Tamás Bodoky (47 lat - na zdjęciu niżej siedzi w środku), współzałożyciel w 2011 roku, redaktor naczelny i dyrektor Atlatszo.hu, portalu wydawanego przez fundację non-profit, która stawia sobie za cel transparentność, rozliczanie władz i wolność informacji na Węgrzech. Atlatszo.hu publikuje raporty śledcze i inne materiały informacyjne, które mają służyć opinii publicznej. Bodoky dostał kilka znaczących nagród dziennikarskich (w tym Gőbölyös Soma Prize za dziennikarstwo śledcze w 2008 roku za publikacje o brutalności policji wobec demonstrantów) i "węgierskiego Pulitzera" za teksty o korupcji politycznej. Był też wraz z portalem nominowany w 2017 roku do Europejskiej Nagrody Prasowej, w kategorii "Dziennikarstwo śledcze".
Tłumaczenie z angielskiego: Julian Horodyski
Komentarze