Trump i jego zwolennicy wciąż stanowią potężne zagrożenie dla amerykańskiej demokracji. Nowe fakty o ataku tłumu na Kapitol pokazują, że nie był to incydent, ale część planu, który przy pomocy kłamstw, gróźb i przemocy miał pozwolić Trumpowi na nielegalne utrzymanie władzy
Nowe informacje wychodzą na światło dzienne dzięki działalności specjalnej Komisji Izby Reprezentantów ds. zbadania ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku. 1 lipca minął rok od jej powołania., ale głośno zrobiło się o niej niedawno, po publicznych, transmitowanych na żywo zeznaniach Cassidy Hutchinson (na zdjęciu).
Do światowych mediów przebiły się głównie historie o wściekłym Donaldzie Trumpie rzucającym talerzami o ścianę, łapiącym za kierownicę prezydenckiej limuzyny i atakującym własnego agenta ochrony. To działające na wyobraźnię, ale wcale nie najważniejsze informacje, jakie pod przysięgą ujawniła asystentka szefa personelu Białego Domu. I to nie one są dla byłego prezydenta najbardziej obciążające.
Przypomnijmy: zadaniem Komisji ma być ustalenie nie tylko dokładnego przebiegu wydarzeń z 6 stycznia, ale także decyzji, które doprowadziły do pierwszego od 1812 roku – kiedy to Anglicy zdobyli Waszyngton – ataku na siedzibę Kongresu. Tym bardziej wstrząsającą, że dokonali jej sami Amerykanie, zwolennicy urzędującego prezydenta i to w celu przerwania procesu zatwierdzania wyniku legalnych wyborów.
Początkowo w Komisji mieli zasiadać przedstawiciele obu izb Kongresu, ale Republikanie w Senacie nie wyrazili na to zgody i storpedowali plan, więc komisję powołała spikerka Izby Reprezentantów, Demokratka Nancy Pelosi. Zasiada w niej jednak aż siedmioro Demokratów i tylko dwójka przedstawicieli partii opozycyjnej. Dlaczego? Kierownictwo Partii Republikańskiej w Izbie chciało oddelegować do niej ludzi, którzy powielali kłamstwa Trumpa o sfałszowanych wyborach, a w ataku na Kapitol nie widzieli niczego złego. Niespecjalnie kryli się z tym, że ich kandydaci mają od środka sabotować prace komisji.
Pelosi odrzuciła te kandydatury i dlatego ostatecznie w komisji zasiadają jedynie wyklęci przedstawiciele tej partii, krytyczni wobec Trumpa: Adam Kinzinger z Illinois i Liz Cheney z Wyoming, pełniąca funkcję wiceprzewodniczącej.
Komisja energicznie zabrała się do pracy, zbierała materiały dowodowe i po 11 miesiącach, w czerwcu, rozpoczęła transmitowane na żywo przesłuchania świadków. Cel jest oczywisty. W listopadzie odbywają się wybory całej Izby Reprezentantów oraz jednej trzeciej Senatu. Jeśli Demokraci przegrają i stracą kontrolę nad Izbą – a na to się zanosi – komisja z pewnością zostanie rozwiązana.
Demokraci z pewnością liczą również, że ustalenia komisji pomogą zmobilizować wyborców, unaocznić im zagrożenie jakie stanowił – i wciąż stanowi – były prezydent. Dla Liz Cheney z kolei to szansa na przekonanie do siebie wyborców w stanie Wyoming. Przez lata kongresmenem z tego stanu był jej ojciec, były sekretarz obrony, były szef personelu w Białym Domu i były wiceprezydent Dick Cheney.
Liz jest konserwatywną Republikanką, Wyoming reprezentuje w Izbie od 2017 roku i z pewnością byłaby kongresmenką nadal, gdyby nie postawiła się Trumpowi. Dziś musi stawiać czoła przeciwnikom z własnej partii, którzy powielają kłamstwa byłego prezydenta i mają jego poparcie. Cheney prawdopodobnie to starcie przegra, ale ze swojej krytyki Trumpa się nie wycofuje, a w komisji – chociaż pełni „tylko” rolę wiceprzewodniczącej – odgrywa kluczową rolę.
Pierwszy dzień publicznych przesłuchań zgromadził przed ekranami 20 milionów widzów, a obrady w najlepszym czasie antenowym pokazywały wszystkie największe stacje informacyjne. Wszystkie poza sympatyzującą z Trumpem prawicową stacją Fox News. Ta nadała swoje tradycyjne wieczorne programy i – co więcej – nie przerywała ich nawet reklamami, by w czasie przerwy widzowie nie „uciekli” do pokazującej przesłuchania konkurencji.
Zwykle z obrad komisji w Kongresie wieje nudą. Ale nie w tym wypadku. Te obrady przypominają dobrze napisany podkast lub serial. I nie jest to zarzut. Każdy „odcinek” ma jasny temat, bohaterów i dobrą dynamikę. Obok zeznań na żywo prezentowane są nagrane wcześniej materiały wideo i grafiki, a całość kończy się zwykle zapowiedzią kolejnych rewelacji. Na przykład po zakończeniu ostatniego Liz Cheney ujawniła SMS-y, jakie mieli otrzymywać zeznający świadkowie, w których „życzliwi” informowali ich, że były prezydent bacznie śledzi przesłuchania, czyta transkrypty i ma nadzieję, że dany świadek zachowa się „lojalnie”.
Czy Komisja ma dowody na to, że Donald Trump lub inni ludzie na jego zlecenie próbują wywierać na świadków presję – dowiemy się zapewne w kolejnym „odcinku”.
Dodatkowo uwiarygodnić przekaz Komisji ma fakt, że większość świadków i ekspertów zaproszonych przed jej oblicze to Republikanie, a pierwszoplanową rolę podczas przesłuchań odgrywa Cheney. Demokratów o przewinach byłego prezydenta przekonywać nie trzeba. Ale do czego mają zostać przekonani sceptyczni odbiorcy?
Do tej pory odbyło się sześć przesłuchań, zapowiadane są kolejne. Nie sposób przedstawić w tak krótkim tekście wszystkich bohaterów i streścić ich opowieści. Zainteresowanych dalszymi szczegółami odsyłamy do ostatniego odcinka „Podkastu amerykańskiego”. W tym miejscu możemy jednak swobodnie wymienić najbardziej dramatyczne historie.
Podczas pierwszego przesłuchania Komisja pokazała zeznania byłego Prokuratora Generalnego w administracji Trumpa, Williama Barra. Ten w niedwuznacznych słowach przyznał, że powiedział Trumpowi wprost: tezy o skradzionych wyborach to „gówno prawda”. Nie był w tym odosobniony. Podobny przekaz płynął od innych ważnych urzędników, a nawet od… Ivanki Trump. Córka prezydenta powiedziała w zeznaniach, że bardzo ceni Barra i jego opinia przekonała ją, że żadnych fałszerstw nie było.
Podczas kolejnego posiedzenia omawiano naciski wywierane na wiceprezydenta Mike Pence’a, który – jako jednocześnie przewodniczący Senatu – prowadził proces zatwierdzania głosów elektorskich. Rola wiceprezydenta w tym procesie jest wyłącznie ceremonialna, ale Trump, podburzany przez ludzi pokroju byłego burmistrza Nowego Jorku Rudy’ego Giulianiego czy innego prawnika, niejakiego Johna Eastmana – przekonywał, że Pence ma prawo odrzucić głosy elektorskie z niektórych stanów.
To teza absurdalna. Gdyby tak było, jeden człowiek miałby prawo, nawet bez żadnych dowodów unieważnić wolę milionów obywateli. Co więcej, takie prawo miałby polityk, który nierzadko sam bierze udział w wyborach, czy to starając się o reelekcję na stanowisko wiceprezydenta, czy ubiegając się o najwyższy urząd w państwie.
Przegrani wiceprezydenci już nieraz w historii musieli zatwierdzać sukces swoich przeciwników (jak Richard Nixon po pojedynku z Johnem F. Kennedym, czy Al Gore po minimalnej przegranej z Georgem Bushem) i żaden nie dawał sobie prawa do kwestionowania wyniku wyborów.
Trump jednak nie odpuszczał, a naciski na Pence’a wywierał zarówno prywatnie, jak i publicznie. Zeznająca przed Komisją Ivanka Trump powiedziała, że w rozmowie telefonicznej z wiceprezydentem wściekły Trump nazwał go „cipą”. Na wiecach i w tweetach konsekwentnie wmawiał swoim zwolennikom, że los wyborów jest w rękach drugiej osoby w państwie. Kiedy tłum wdarł się do Kapitolu, krzycząc „Powiesić Mike’a Pence’a!”, Trump – zamiast uspokoić nastroje, dolał oliwy do ognia i opublikował tweeta, w którym zarzucił Pence’owi, że nie miał odwagi zrobić „tego, co należało”.
A gdy przerażony główny prawnik Białego Domu błagał szefa personelu (czyli najbliższego współpracownika prezydenta), by wspólnie skłonili Trumpa do uspokojenia tłumu, ten miał odpowiedzieć, że prezydent nie chce nic zrobić, bo „być może Mike na to zasłużył”, a motłoch w Kapitolu „nie robi nic złego”. Tę ostatnią scenę opisała wspomniana na początku Cassidy Hutchinson.
Podobną presję wywierano także na lokalnych urzędników wyborczych, głównie Republikanów. Przed Komisją zeznawali urzędnicy ze stanu Georgia, do których Trump zadzwonił i otwartym tekstem domagał się „znalezienia” 11780 głosów, czyli dokładnie tylu, ilu brakowało mu do zwycięstwa. Straszył, że jeśli tego nie zrobią, mogą być pociągnięci do odpowiedzialności karnej. To wiemy na pewno, bo ów urzędnik, Brad Rafensberger, rozmowę nagrał, a całość od dawna można przesłuchać w sieci.
Podobnie było w stanie Arizona, gdzie do spikera stanowej legislatury wydzwaniał Rudy Giuliani. Russell Bowers – podobnie jak Rafensberger konserwatywny Republikanin – odmówił, bowiem wobec braku dowodów na fałszerstwa nieuznanie wyniku wyborów byłoby jawnym złamaniem Konstytucji.
Bowers zeznał, że podczas jednej z rozmów zapytał Giulianiego o dowody na nieprawidłowości, na co usłyszał: „Mamy wiele teorii, ale nie mamy dowodów”.
Po tym, jak postawił się Trumpowi, przed domem Bowersa (w którym umierała jego ciężko chora córka) zaczęły się pojawiać regularne pikiety, których uczestnicy wykrzykiwali pod jego adresem oskarżenia o zdradę i… pedofilię. Z podobnymi szykanami – w tym groźbami śmierci – spotkała się pewna szeregowa urzędniczka z Georgii, którą Trump na podstawie jakiegoś nagrania w sieci bezpodstawnie oskarżył o podmiankę skrzyni z głosami. Kobieta zeznała, że od tego czasu boi się wychodzić z domu, musiała zmienić pracę, nękana była nie tylko ona, ale cała jej rodzina.
Z ustaleń Komisji wynika, że Trump gotów był też wykorzystać do swoich celów Departament Sprawiedliwości. Opowiadał o tym wspomniany już Bill Barr, ale i jego następca, Jeffrey Rosen, który zastąpił Barra pod koniec grudnia 2020 roku.
Prezydent nie tylko domagał się, aby prokuratura sprawdzała nawet najbardziej absurdalne teorie krążące w sieci, jak tę, że wyniki głosowania w maszynach zmieniono za pomocą… włoskich satelitów (amerykański attaché wojskowy w Rzymie zaprzeczył). Domagał się również, aby Departament Sprawiedliwości opublikował oświadczenie, że ma dowody na nieprawidłowości wyborcze w niektórych stanach, a w związku z tym apeluje o wstrzymanie certyfikacji głosów elektorskich z tych stanów. Była to oczywiście nieprawda, dlatego Rosen nie chciał się na to zgodzić. Wówczas prezydent zagroził, że go zwolni i powoła na stanowisko Prokuratora Generalnego urzędnika średniego szczebla, niejakiego Jeffreya Clarka, bo ten gotów był taki list wysłać. Dopiero wizja masowych odejść z Departamentu, którą zagroził Rosen, odwiodła Trumpa od tego pomysłu.
Jak widać, już poprzednie posiedzenia dostarczyły niemało materiałów dowodzących przestępczych intencji prezydenta. Co zatem miała do powiedzenia Cassidy Hutchinson, że specjalnie dla niej zwołano dodatkowe, nieplanowane wcześniej posiedzenie?
25-letnia Hutchinson była główną asystentką Marka Meadowsa, ostatniego szefa personelu w Białym Domu. Jej biuro znajdowało się dosłownie kilka kroków od Gabinetu Owalnego, a ona sama brała udział w niezliczonych spotkaniach z najważniejszymi postaciami w Białym Domu. Na podstawie rozmów z zastępcą Meadowsa zeznała, że 6 stycznia, po przemówieniu dla swoich zwolenników, Trump tak bardzo chciał udać się wraz z nimi na Kapitol, że już w samochodzie wdał się w przepychankę z agentem ochrony, który nie chciał go tam zabrać ze względów bezpieczeństwa.
Ważniejsze było jednak to, że prezydent doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia jakie stanowił tłum. Tuż przed swoim przemówieniem – mówiła Hutchinson – Trump zauważył, że pod sceną zgromadziło się niewielu ludzi, co go rozwścieczyło, ponieważ tak niewielka grupa źle wyglądałaby w telewizji. Okazało się jednak, że większość uczestników nie przeszła przez ustawione na wejściu wykrywacze metalu, bo miała ze sobą rozmaitą broń, w tym noże i broń palną. Rzucając przekleństwami prezydent kazał… usunąć wykrywacze metalu.
„Wpuśćcie moich ludzi”, miał krzyczeć Trump. „Oni nie przyszli tu, żeby zrobić krzywdę mnie”, „stąd mogą iść na Kapitol”.
Jeśli to prawda, mamy dowód, że były prezydent wiedział o tym, że jego zwolennicy są uzbrojeni, a mimo to zachęcał ich marszu na Kapitol i do tego by „walczyli jak diabli, bo inaczej nie będą już mieli kraju”.
Hutchinson opowiadała także o swoich rozmowach z Giulianim i Meadowsem 2 stycznia. Obaj na kilka dni przed atakiem sugerowali, że 6 stycznia może dojść do wybuchu przemocy. Z kolei główny prawnik Białego Domu, Pat Cipollone, ostrzegał ją, że jeśli prezydent ruszy z tłumem pod Kapitol, zostanie „oskarżony o wszelkie możliwe przestępstwa”. Prawnicy mieli też apelować do autorów przemówienia prezydenta, aby nie umieszczali w nim żadnych wezwań do szturmu na siedzibę Kongresu. Prezydent zaleceń nie posłuchał.
Wszystko to dostarczyło dodatkowych dowodów, że Trump i jego otoczenie doskonale zdawali sobie sprawę, że postępują nielegalnie, na podstawie kłamliwych przesłanek i stwarzają potężne zagrożenie wybuchem przemocy. To dlatego wielu ze współpracowników prezydenta prosiło go o zaoczne ułaskawienie. Dziś próbują podważać wiarygodność Hutchinson i zaprzeczają jej zeznaniom.
Ale były prezydent robi to we wpisach zamieszczanych w sieci, zaś Hutchinson swoje zeznania złożyła pod przysięgą. Kluczowe jest teraz przesłuchanie Pata Cipollone, który otrzymał już wezwanie do stawiennictwa przed komisją, choć nie jest pewne, czy wezwania nie zignoruje.
Co jednak z tego wynika? Czy Trump poniesie konsekwencje swoich działań? Komisja Izby Reprezentantów nie może nikomu postawić zarzutów, takie uprawnienia ma jedynie Departament Sprawiedliwości, który już prowadzi śledztwa w sprawach ponad 800 osób zaangażowanych w wydarzenia z 6 stycznia. Nie ma jednak wśród nich byłego prezydenta.
Prokurator generalny Merrick Garland staje przed iście diabelskim wyborem. Jeśli nie postawi Trumpowi zarzutów kryminalnych – np. za uniemożliwianie wykonywania pracy Kongresu czy za podżeganie do rebelii, będzie to oznaczało, że choć w teorii Amerykanie są równi w obliczu prawa, w praktyce prezydenci i eksprezydenci są praktycznie bezkarni – i to bez względu na to, czego się dopuścili.
Trump oświadczył kiedyś z dumą, że „mógłby zastrzelić kogoś na Piątej Alei i nie stracić poparcia zwolenników”. Brak zarzutów za przestępstwa, których nawet niespecjalnie stara się ukryć, byłby dowodem na to, że w gruncie rzeczy miał, niestety, rację.
Z drugiej strony, jeśli Departament Sprawiedliwości postawi Trumpowi jakieś zarzuty, będzie to krok bez precedensu, przekroczenie kolejnej granicy. Republikanie oświadczą, że to prześladowanie polityczne nie tylko eksprezydenta, lecz także wobec (najbardziej prawdopodobnego) kandydata opozycji w wyborach 2024 roku. Od postawienia zarzutów do skazania daleka droga, ale naiwnością byłoby sądzić, że zwolennicy Trumpa puściliby skazanie ich idola płazem – doszłoby do gwałtownych protestów, może nawet do wybuchów przemocy.
Podzielona Ameryka już dziś trzeszczy w szwach – konsekwencje skazania Trumpa są trudne do wyobrażenia.
Czy to znaczy, że Komisja w ogóle powinna dać sobie spokój? Nie, bo odkrycie prawdy ma wartość samą w sobie. I być może chociaż część wyborców byłego prezydenta uzna w końcu, że warto poszukać innego reprezentanta swoich interesów. Na rewolucyjną zmianę nastrojów wśród wyborców republikańskich nie ma jednak co liczyć. Wciąż 2/3 z nich wierzy, że Joe Biden został wybrany nielegalnie.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Komentarze