0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il.: Mateusz Mirys. OKO.pressIl.: Mateusz Mirys. ...

Teresa Tokaj z mazurskiej wsi Stacze widzi przez okno tylko łąki poprószone śniegiem. Tak wygląda cisza.

A co przyniesie wiosna? Klangor żurawi i szczekania saren? A może tylko jednostajny pomruk transformatorów z farmy paneli słonecznych? Od tej myśli ściska ją w żołądku. Wolałaby już zobaczyć spodek kosmitów. – Może ufoludki byłyby choć zielone, a to okropieństwo takie czarne i ponure.

Skończymy jak kurczaki w inkubatorze

Planowana farma fotowoltaiczna w Staczach w powiecie oleckim wygląda na mapie jak ogromny spodek. 770 tysięcy sześciometrowych paneli zajmie 280 hektarów, czyli powierzchnię 392 boisk piłkarskich. A do tego 5500 falowników, 65 kontenerowych stacji transformatorowych i 200 magazynów energii.

W samym środku stoi blok z wielkiej płyty, który pamięta czasy PGR-u. Żyją tu 24 rodziny, a dookoła rozpycha się natura.

Cena za metr kwadratowy to jakieś grosze, ale widok z okien miliony, i to na dwie strony, słyszę w Staczach. Rano słońce zagląda do sypialni zza wzgórz, wieczorem z okna w kuchni widać jak zachodzi za koronami drzew. Gdzie nie spojrzeć — krajobraz chroniony.

Sołtyska Emilia Bordzio nie rozumie, jak to jest z tą ochroną krajobrazu, skoro można tu taką farmę postawić. Nie, koszmarów jeszcze nie ma, może dlatego, że wciąż w to nie wierzy.

- Nasze życie jest proste i przyjemne. A to w piżamach wyjdę z psem, a to zagadam do sąsiadki w ogródku – mówi sołtyska. – A jak nam postawią te ogromności, to skończymy jak kurczaki w inkubatorze.

Spodek po raz pierwszy wylądował w Staczach w listopadzie na ekranie kina Pionier w Kowalach Oleckich. Mieszkańcy spotkali się z inwestorem w ramach rozprawy administracyjnej. Gdyby sołtyska wiedziała, że sprawa ma taką wagę, to by wzięła wolne w banku. Ale był wtorek czy czwartek przed południem, więc na spotkanie poszła jej matka.

- Sąsiad chciał zabrać głos, trzy razy go uspokajali. Za czwartym zabrał się i wyszedł – matka sołtyski zagląda do pokoju telewizyjnego. – Tamci nie przyjechali, żeby nas słuchać. Na rzutniku puścili spot reklamowy, ale naszych Staczów to nie przypominało. Tylko tuje, żadnych paneli. I że niby nic nam nie zasłonią.

- Mama nie przesadza, mieszkamy na pierwszym piętrze, i tak nic nie widzimy – uspokaja ją sołtyska.

- Mnie to już bliżej niż dalej. Nie będę patrzyła ani na panele, ani na tuje.

Sąsiadce Tokaj wizualizacje też nie przypadły do gustu. – Łąka, kwiaty, ptaszki w karmnikach. Sam miód, tylko kanapkę tym wysmarować – mówi. – To ja nie mogę tarasu dwa na trzy metry postawić przy domu, a wójt zgadza się na morze brunatnych paneli? Może nam jeszcze za oknem lotnisko postawią? Tak żyć się nie da. Mówię ludziom, będzie nas setka w wiosce, że trzeba ruszyć na urząd.

Mapa
Mapa okolicy wsi Stacze z lokalizacjami planowanych farm fotowoltaicznych stworzona przez protestujących mieszkańców.

Czerwone plamy na zielonej mapie

Wieś Stacze nie jest wyjątkiem na Mazurach Garbatych.

Jadę, w górę i w dół, między morenowymi wzgórzami. Hektary pól uprawnych, czyste jeziora, pachnie świerkowymi lasami, ale w głowie mam mapę wielkopowierzchniowych farm fotowoltaicznych, którą stworzyli przerażeni mieszkańcy. Zielone ciało Mazur trawi jakby ospa: czerwone plamy mają najróżniejsze wielkości i kształty: w Babkach Oleckich przypominają pysk wilka. W Krzywych nad jeziorem — płuca. W Ruskiej Wsi — pióropusz. A w Mściszewie — podziurawiony ser.

Protestujący naliczyli ponad 250 lokalizacji wyłącznie w województwie warmińsko-mazurskim.

Budowa farmy fotowoltaicznej nie mniejszej niż pół hektara na obszarach objętych ochroną przyrody (np. obszarem chronionego krajobrazu lub obszarem Natura 2000) wymaga decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach. Wydaje ją urząd gminy, ale opiniują Wody Polskie, organy inspekcji sanitarnej i Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska. RDOŚ w Olsztynie od początku 2023 roku opiniowała już 600 takich inwestycji o powierzchni nawet do 300 hektarów. Tylko w 30 przypadkach odmówiła uzgodnienia warunków środowiskowych. Wydanie opinii nie jest równoznaczne ze zgodą na inwestycję, bo pozwolenie na budowę musi jeszcze wydać starostwo.

W Staczach do tego jeszcze dwa kroki. Wójt Krzysztof Locman ma wkrótce wydać decyzję środowiskową. Na razie kokietuje i mówi, że nie przejdzie obok tematu bezrefleksyjnie, że oczywiście najważniejszy jest dla niego dobrostan mieszkańców, ale przecież musi trzymać się, pożal się Boże, aktów prawa. A przecież to nie on tworzy prawo w tym kraju.

- Do dekarbonizacji trzeba podejść odpowiedzialnie. A temat transformacji energetycznej jest zaniedbany przez ustawodawcę – przekonuje. – Farmy to nie są inwestycje celu publicznego i to mnie martwi. Powinny służyć przede wszystkim mieszkańcom. Gdyby przyszedł inwestor i powiedział: „My wam dajemy energię za przysłowiowe 10 groszy”, to odbiór społeczny byłby zupełnie inny.

Siedzimy w gabinecie wójta, Locman wskazuje na okrągłą paterę na stole. Kształtem przypomina planowaną farmę. W środku kolorowe cukierki.

- Pan nie może widzieć tylko tych czerwonych, bo każda sprawa, jak to w samorządzie, jest wielowymiarowa – mówi. – Dajmy na to polityka rolna. Zbudowano w rolnikach taki pęd, że jest ziemia, to jest dopłata. I co? Dookoła monokultury, wody brakuje, dzieci nie garną się do roli, więc jak ktoś oferuje dzierżawę za duże pieniądze, to który rolnik będzie bawił się w gospodarkę?

Przeczytaj także:

Czemu miałem nie skorzystać?

Przerywa nam telefon, dzwoni brat wójta. Miłośnik ptaków, uśmiecha się wójt, ale telefonu nie odbiera. Nie jest łatwo, presja nawet od rodziny. Z drugiej strony skarbniczka wyliczyła przecież, że gmina zarobiłaby na inwestycji ponad 3 mln złotych z samych podatków.

- Tyle, co cztery kilometry chodnika – szacuję.

- Ale u nas nie ma już komu chodzić chodnikami, społeczeństwo się starzeje, młodzi wyjeżdżają. Trawę trzeba wyrywać spomiędzy płytek.

Przed gabinetem wójta czeka właściciel terenów, który wydzierżawił grunt pod fotowoltaikę. Na Mazurach mieszka od czterdziestu lat. Tłumaczy, że popiera budowę, bo region musi się rozwijać. Że wszyscy potrzebujemy tańszego prądu.

- Ale przecież ta farma nie przełoży się na ceny energii dla mieszkańców – zatrzymuję go.

- Ja tam nie wiem, gdzie trafi ten prąd, to nie moja sprawa – mówi. – W gminie jeszcze nie było takiej inwestycji, żeby ludzie nie protestowali. Najbardziej krzyczą tacy, którzy niczego od wojny nie zrobili, wręcz przeciwnie, porozwalali budynki, a teraz chcą rządzić na terenie, który nie jest ich.

Gdy usłyszał o firmie z Warszawy zainteresowanej gruntami, to sam zadzwonił. Jak załatwią papierkową robotę, inwestycję przejmie fundusz inwestycyjny GoldenPeaks Capital. Firma działa w Polsce od 2019 roku. Jej farmy wytwarzają ponad 1,7 GW, gdy moc całej fotowoltaiki w Polsce wynosiła na koniec listopada 20,7 GW. Kolejne farmy o mocy 300 megawatów mają być gotowe do końca pierwszego kwartału 2025 roku. „Stanowi to konkretną inwestycję w polską gospodarkę w wysokości około 600 milionów euro rocznie. To ponad 2,5 mld zł rocznie, na czym skorzystają polskie firmy, pracownicy i wiele innych podmiotów” – czytam w odpowiedzi spółki na moje pytania.

Portfel rolnika też spuchnie. Na Mazurach Garbatych pośrednicy dzierżawiący grunty płacą od 15 do 20 tys. zł za hektar rocznie.

- Co ja się mam tłumaczyć? Jestem wiekowy, trafiła się okazja dorobienia do emerytury, to czemu miałem nie skorzystać? – zostawia mnie z tym pytaniem.

- Do pana też dzwonią pośrednicy? – pytam jeszcze wójta.

- Nie powiem, czasem przyjadą, jakiś długopis dadzą. Nawet w tamtym tygodniu były telefony i maile. Ale ja zawsze powtarzam: najważniejsze jest prawo – mówi Locman.

Wójt Kowali Oleckich nie wie, że to ja byłem jednym z ostatnich poszukiwaczy gruntów pod farmy.

Jak zostałem segregatorem

Na potrzeby reportażu wcieliłem się w pośrednika z branży OZE. Mieszkańcy Mazur Garbatych takich poszukiwaczy ziem pod dzierżawę nazywają „segregatorami”. Kręcą się tacy po okolicy i szukają terenów, załatwiają pozwolenia, kompletują segregatory, a potem sprzedają je międzynarodowym funduszom i korporacjom OZE.

Różne mają metody. Udają turystów, niby szukają miejsca pod agroturystykę, ale zwykle zdradzają ich pytania. Ostatnio byli u fryzjerki w Olecku. Jeszcze nie chwyciła za nożyczki, a już wypytywali, kto w okolicy miałby ziemię pod dzierżawę.

Moją firmę nazwałem pretensjonalnie „Green Future Energy”, rozesłałem zapytania do gmin, ale nim ruszyłem w drogę, przeszedłem jeszcze przyśpieszony kurs u Patrycji Zińczuk, wójt gminy Stary Brus w woj. Lubelskim. To prawie 400 kilometrów od planowanej farmy w Staczach. W wiosce Hola inwestor chciał postawić mniejszą: sto tysięcy paneli na 60 hektarach. Wójt odmówiła wydania decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach.

- Nie jestem przeciwniczką farm fotowoltaicznych. To ważne inwestycje, ale powinny powstawać z poszanowaniem mieszkańców, bioróżnorodności i krajobrazu – przekonuje Zińczuk. – Ale gdy czytałam kartę informacyjną przedsięwzięcia, pewne rzeczy mi się nie zgadzały. Zaczęłam sprawdzać, a tam kwiatek na kwiatku. Jakby wszystko napisano na zasadzie: kopiuj i wklej.

Sprawdziłem na przykładzie ośmiu różnych wniosków z całej Polski: niemal wszyscy pośrednicy używają podobnie sformułowanych argumentów bez względu, czy starali się o pozwolenie na terenach krajobrazu chronionego, czy na terenach poprzemysłowych.

Inwestor w Holi argumentował: „Nie wystąpią konflikty społeczne”.

W odpowiedzi wójt podała przykład sąsiada już działającej farmy w pobliskiej Mariance, który narzekał, że „hałas jest nie do wytrzymania”.

Biznesmen pisał dalej: „Decyzja nie spowoduje konieczności zmian własności gruntów”, a wójt wypunktowała, że to informacja sprzeczna ze stanem faktycznym, bo właściciele gruntów, na których miała stanąć farma, nawet nie wiedzieli o planowanej inwestycji.

W końcu inwestor napisał, że „teren cechuje się niewielką bioróżnorodnością, bardziej zróżnicowaną roślinność można tu spotkać jedynie na miedzach i rowach: pospolite trawy chwasty i kwiaty” i „brak jest chronionych gatunków zwierząt”.

Wójt Zińczuk zasięgnęła opinii przyrodników z Poleskiego Parku Narodowego. Udowodniła, że w sąsiedztwie występują objęte ścisłą ochroną: puchacz, orlik krzykliwy i bielik, które w konsekwencji budowy farmy będą musiały szukać nowych żerowisk.

Ofertę mojej „firmy” stworzyłem właśnie z fragmentów dokumentów składanych przez pośredników w różnych regionach Polski. Napisałem, że „OZE w Polsce stoi na rekordowo niskim poziomie”, a „naszym celem jest budowa farm fotowoltaicznych, która będzie krokiem milowym w rozwoju zielonej energii w Polsce i Europie”. Podkreśliłem, że takie inwestycje „są kluczowe dla bezpieczeństwa energetycznego kraju w czasach kryzysu”. I oczywiście, „cechuje nas dbałość o środowisko i uwarunkowania społeczne”.

Z segregatorem pełnym takich green-washingowych manipulacji ruszyłem na Mazury Garbate.

Dlaczego manipulacji? Bo myślę, że celem wielu takich inwestycji nie jest transformacja energetyczna i dbałość o naturę, ale postawienie jak największej liczby paneli na jak najtańszej ziemi kosztem mieszkańców i przyrody.

Fotografia - żółto-zielony krajobraz z polami i lasami
Okolice wsi Stacze. Fot. Radek Nowacki.

Bajka o słońcu, orliku i tysiącach paneli

Może to śnieg, może środek tygodnia, a może kiepski ze mnie sprzedawca. Nie udało mi się znaleźć terenu pod farmę. Ledwie dotarłem do Talek w gminie Wydminy, a zdałem sobie sprawę, że znajomości w samorządzie ułatwiłyby sprawę.

Najpierw słucham o życiu w bajce. Za stołem siedzą Jolanta Rejs i sołtys Ewa Kulpińska-Mejor, obie ze Stowarzyszenia Nasze Talki. Dużo się tu ostatnio zmieniło. Mają stok narciarski, na dawnym polu golfowym stanął pensjonat, w końcu coś zaczęło się dziać w ekoturystyce. Opowiadają o tym miejscu jak o małym Bullerbyn, w którym można żyć w zgodzie z naturalnym cyklem przyrody.

Jola żyła w Londynie, potem w Warszawie, w Talkach mieszka od ośmiu lat. – Za pierwszym razem ujęła mnie ta magiczna pustka. Gdy wyjeżdżałam, na skraju lasu stało stado łosi. Poczułam się uprzywilejowana, że mogę być świadkiem tej sceny.

Staż Ewy w wiosce to już trzy dekady. – Zima za zimą próbowaliśmy z mężem pójść z dziećmi na sanki w Warszawie. I zawsze była breja. Gdy przyjechaliśmy tutaj w bielusieńki dzień, zakochaliśmy się w tej nieograniczonej przestrzeni. I co, teraz, mamy to wszystko stracić?

I jak to w bajkach, musiał zjawić się zły charakter. Firma Zielona Energia Mazyry 2 z Bydgoszczy planuje postawić czterysta tysięcy paneli na dwustu hektarach. Wszystko to na terenie Obszaru Chronionego Krajobrazu Jezior Orzyskich. A rozporządzenie wojewody z 2008 roku zakazuje na tym obszarze „realizacji przedsięwzięć mogących znacząco oddziaływać na środowisko”.

W bajce o Talkach i w „Raporcie o oddziaływaniu przedsięwzięcia na środowisko” występują też długoskrzydlak sierposz, modliszka zwyczajna, siwoszek niebieski, napierśnik torfowiskowy, kumak nizinny, traszka grzebieniasta. Wszystkie z „Czerwonej listy zwierząt ginących i zagrożonych w Polsce”.

A do tego: siedem gatunków ściśle chronionych nietoperzy, tygrzyk paskowany i bóbr, który ma cztery stanowiska, w tym jedno na terenie inwestycji.

I jeszcze 118 gatunków ptaków, z czego 103 objęte ochroną ścisłą, ale też bielik, orlik krzykliwy, kania ruda i czapla biała z „Polskiej czerwonej księgi zwierząt”. „Rewiry 44 par należących do 10 gatunków będą zagrożone zniszczeniem lub opuszczeniem” – czytam w raporcie. Najwięcej utraci skowronek (18) i pokląskwa (8).

Co z gniazdem bociana czarnego? Nie wiadomo, jego nie uwzględniono.

I zdanie jak cios dla obu pań: „Przy zachowaniu rozwiązań chroniących środowisko nie widzi się przeciwwskazań do realizacji budowy parku fotowoltaicznego wraz z niezbędną infrastrukturą towarzyszącą” – to konkluzja raportu wydanego przez specjalistyczną firmę z Ełku.

Jola: – Decyzja środowiskowa jest oparta na kuriozalnych argumentach. Przykład? Orlik krzykliwy poluje na niskim terenie zaraz nad samą trawą. Wniosek? Panele będą na wysokości trzech metrów, więc nie będą mu przeszkadzały.

Ewa: – Decyzję wydał poprzedni wójt. O całej sprawie dowiedzieliśmy się po fakcie, bo gmina nas nie zawiadomiła.

Król wójt i wojewoda

Mowa o wójcie Radosławie Królu z PSL, który zostawił gminę z zadłużeniem na 32 mln złotych i w grudniu 2023 roku został wojewodą warmińsko-mazurskim.

Jola: – Gdy kilka miesięcy po decyzji środowiskowej Król został wojewodą, odrzucił nasze odwołanie. A przecież orzekał niejako w swojej sprawie.

Król uważa, że sprawa miała normalny przebieg urzędowy, a on jako wójt się w nią nie angażował. Jego zdaniem sołtys został poinformowany o planowanej inwestycji.

- Widzę w internecie protesty – przyznaje wojewoda Król. – Ale przecież trudno winić samorząd za tego typu inicjatywy inwestycyjne. Albo inwestorów, że szukają swojej szansy. Przecież mówimy o gminach położonych wyżej, gdzie solarność jest większa, a RDOŚ wydała pozytywną opinię. Skoro przepisy dopuszczają inwestycję, to co ma do powiedzenia wójt?

- Nie może się pan dziwić mieszkańcom, że protestują. Pan za oknem nie będzie miał paneli – mówię wojewodzie, który mieszka w Olsztynie.

- Taka potężna połać ziemi za oknem może przeszkadzać, szczególnie w bezpośrednim sąsiedztwie. Powiem szczerze, że prywatnie na swoim terenie tak dużej inwestycji bym nie realizował. Ale jeśli leży daleko od zabudowań i nie wpływa na mieszkańców, to należy uszanować własność prywatną. Ustawodawca powinien regulować temat krajobrazu, a nie pozostawiać tego wolnemu rynkowi. Miały powstać takie mechanizmy wsparcia, że jeżeli pojawia się na tym terenie wiatrak, czy duża instalacja fotowoltaiczna, to lokalny rynek będzie z tej energii korzystał. Ale czy to powstało? Raczej nie. Dlatego uważam, że trzeba szukać rozwiązań na przyszłość – mówi Król.

Mieszkańcy mają inne zdanie i walczą przed Samorządowym Kolegium Odwoławczym o uchylenie decyzji Króla (wójta). Argumentują, że nie powiadomił ich o inwestycji, nie przeprowadził konsultacji i wydał nierzetelną decyzję środowiskową.

Przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym skarżą też decyzję Króla-wojewody, bo odrzucił odwołanie mieszkańców od decyzji starosty, który z kolei wydał pozwolenie na budowę na podstawie decyzji Króla-wójta.

Wymiana stołków w funduszu ochrony środowiska

W ubiegłym roku, gdy Król był już wojewodą, planował w ramach prywatnego biznesu postawić fermę drobiu na terenie swojej dawnej gminy. Też spotkał się z protestami. Tłumaczył potem, że tym biznesem zamierza zająć się po zakończeniu kariery w polityce. Na razie spełnia się w roli wojewody. W ubiegłym roku „Wyborcza” informowała, że razem z Beatą Rutkiewicz, wojewodą pomorską powoływali się nawzajem do rad nadzorczych wojewódzkich funduszy ochrony środowiska.

Mieszkańców jeszcze bardziej drażni fakt, że żona Króla działa w branży OZE.

- Mój świętej pamięci tato był dużym rolnikiem i stworzyliśmy rodzinną firmę na własnej ziemi. Była przedsięwzięciem typowo komercyjnym rzędu zaledwie jednego megawata i do tego na gruncie słabej jakości. Zresztą spółka, która realizowała inwestycję, została sprzedana – tłumaczy Król.

Z dokumentów, które pokazują mieszkańcy, wynika jednak, że jego żona zasiada w trzech spółkach zajmujących się energią odnawialną. Od sierpnia 2024 roku jest prezeską spółki, której – jak zaznacza Król – „możliwość działalności” została określona głównie jako wynajem i dzierżawa, ale też wytwarzanie i handel energią. Sieć powiązań tych spółek z innymi podmiotami prowadzi m.in. do byłego samorządowca SLD w Olsztynie, który ostatnimi laty założył kilkanaście spółek z branży OZE.

Aaa, ziemia pod fotowoltaikę

Konkurencja jest więc duża. Szukam, jak inni na terenie Mazur Garbatych, bo po dawnych pegeerach zostało sporo wielkopowierzchniowych gospodarstw należących do pojedynczych właścicieli. Z takimi przecież najłatwiej się dogadać. Gdy w końcu udaje mi się dodzwonić do rolnika, który wystawił ziemię na sprzedaż, proponuję mu dzierżawę. Przekonuję, że płacę jak konkurencja, nawet 20 tys. złotych rocznie za hektar.

Rolnik: – 15-20 hektarów to by się znalazło na jutro. Ale ja wiem, czy pan nie jakiś oszust?

- Współpracujemy z największymi globalnymi graczami na rynku technologii OZE – mówię, jak na fachowca od słońca przystało.

- Ale panie, nie tacy już dzwonili.

- To może ja bym panu przysłał umowę, pan sobie zerknie.

- Pan przyjedziesz z aktówką i pokażesz gotówkę. Wtedy może będziemy gadać o umowach.

Przeciw budowie farmy za miedzą protestują też Małgorzata Kordylewska z synem. Syn chce założyć w Gawlikach Wielkich gospodarstwo regeneratywne z bezorkową uprawą ziemi i bez pestycydów. Zwrócili mi uwagę, że umowy podtykane rolnikom są często dla nich niekorzystne.

Dotarłem do kilku takich dokumentów. W jednym wyczytałem, że dzierżawca „nie ponosi odpowiedzialności za żadne zniszczenia w zasiewach i nasadzeniach”. W innym, że „ostateczny przedmiot dzierżawy zostanie określony przez dzierżawcę po otrzymaniu wszelkich zgód na budowę”.

- Co to znaczy? – pytam Arkadiusza Zaczka, radcę prawnego Warmińsko-Mazurskiej Izby Rolniczej. Co roku trafia do niego nawet 40 umów, które rolnicy chcą podpisać z pośrednikami. Drugie tyle do jego koleżanki z biura.

Najczęściej są one podpisywane na 29 lat, bo w prawie cywilnym dłuższą uznaje się za umowę na czas nieoznaczony.

- Na etapie podpisywania rolnikowi się wydaje, że wydzierżawia 15 do 20 hektarów, a ostatecznie powierzchnia dzierżawy może być zmniejszona. I to drastycznie. A to od powierzchni zależy z reguły wysokość wynagrodzenia – mówi Zaczek.

I wymienia całą listę niekorzystnych dla rolników zapisów. Wynagrodzenie płatne dopiero po uruchomieniu inwestycji, brak waloryzacji, prawo pierwokupu ziemi przez dzierżawcę.

Firmy asekurują się też na wypadek szkód i konkurencji: często to zapis o zakazie budowy farm na innych działkach rolnika nieobjętych umową. I oczywiście kary, choćby za ujawnienie treści umowy innemu podmiotowi w wysokości dwóch czynszów rocznych. Pośrednicy gwarantują sobie też możliwość

przeniesienia praw na rzecz innej firmy bez zgody właściciela gruntu.

- W konsekwencji taki rolnik nie wie, z kim będzie łączyć go umowa w przyszłości, kto będzie tę umowę realizował, gdzie będzie siedziba tej spółki, czy ona jest wypłacalna, czy nie. W mojej ocenie to duże ryzyko – dodaje mecenas. – Rzadko umowy zawierają postanowienia broniące interesów rolnika w postaci np. gwarancji bankowych, ustanowienia zabezpieczenia na wypadek niewypłacalności inwestora czy też gwarancji środków na likwidację inwestycji po jej zakończeniu.

A może panele w Dolinie Pięciu Stawów?

Jadę do wioski Cichy aleją trzystuletnich dębów, pamiętają pruskie czasy i pół wieku pegeerów. Aleja wygląda jak brama, przez którą historia jeździła tam i z powrotem. Teraz wkracza nią dziki kapitalizm.

Mieszkańcy boją się, że przyjdzie im żyć w morzu szarego krzemu i matowego szkła, że ich domy i działki stracą na wartości. Że hałas (a przecież „Już huczą pompy ciepła”), że zakłócenia („Panie, ja noszę rozrusznik serca”), że temperatura („Upieczemy się jak kurczaki”). Że dookoła farmy postawią druty i „będzie jak w Auschwitz”, bo zgodnie z prawem farmy muszą być ogrodzone.

W jednym z urzędów słyszę obawy, że inwestor pójdzie do sądu i zrujnuje finanse gminy. A od mieszkańców, że jak zaczną wojować z urzędem gminy, to potem nic nie załatwią.

Że las się zapali, że jezioro wyschnie. Że pod panelami zostanie tylko pustynia. Że turyści nie przyjadą. Że jak już powstanie jedna farma, to przyjdą następne.

Najczęściej słyszę o zrujnowanym krajobrazie.

- Farma, która ma ze 100 hektarów, zawsze będzie widoczna i będzie szpecić krajobraz. Argument, że Mazury Garbate są pofałdowane i panele znikną między wzgórzami to absurd. Równie dobrze można byłoby wybudować taką farmę w Dolinie Pięciu Stawów, bo przecież Tatry zasłonią – mówi Krzysztof Worobiec, geograf i prezes Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Krajobrazu Kulturowego Mazur „Sadyba”. – Problem w tym, że żaden organ w Polsce nie zajmuje się przestrzenią, a ustawa krajobrazowa nie działa.

Ona stanowi tylko zalecenia dla gmin, brakuje jej sztywnych ram.

A że gminy traktują wszelkie ograniczenia jako potwarz, mamy w Polsce wizualny chaos.

Wojciech Januszczyk, architekt krajobrazu, pracownik Instytutu Architektury Krajobrazu KUL przytacza anegdotę jednego z profesorów od architektury krajobrazu. – Profesor uczestniczył w spotkaniu włodarzy gmin w Tatrach. Wójt pyta kolegę po fachu: „Jak tam u was nowe zapisy ustawy o planowaniu przestrzennym?”. A drugi odpowiada: „Nie przyjęły się”.

To można odnieść do wszystkiego, co jest związane z tym tematem w Polsce. Jeśli wprowadzamy instalacje w przestrzenie zindustrializowane, to nie widzę problemu. Ale jeśli ingerują w naturalne formy krajobrazu przyrodniczego i kulturowego,

to paneloza po prostu niszczy przestrzeń.

Złe interesy na krajobrazie

- Ale my przecież nie wytniemy żadnego drzewa, projekt nie zagrozi ani gospodarce wodnej, ani lokalnym zabytkom – broni się Siro Barino z GoldenPeaks Capital, która chce postawić farmę w Staczach. – Każda nasza inwestycja powstaje zgodnie z polskim prawem i przy udziale społeczności lokalnych. Podczas spotkania z mieszkańcami nasi eksperci spędzili kilka godzin wyjaśniając założenia stojące za proponowaną elektrownią słoneczną.

- Powtarzano tylko hasła o nieszkodliwości inwestycji dla ludzi i przyrody. Nie jest to poparte żadnymi badaniami. To jedynie deklaracje – piekli się Joanna Dąbrowska-Ospital, która z mężem Jeanem od sześciu lat prowadzi agroturystykę w sąsiednim sołectwie Golubie Wężewskie.

Hodują kozy, robią sery i mydło, organizują warsztaty wsparcia w transformacji ekologicznej, a gościom pokazują, że walka ze zmianami klimatu jest możliwa w mikroskali. Siedzimy w ich bioklimatycznym domu. Na ścianach tynk gliniany, izolacja wewnętrzna z wełny drzewnej, a zewnętrzna z trzciny. Mówią, że dom sam oddycha.

- Ma czym, na Mazurach Garbatych mamy najczystsze powietrze w Polsce – wzdycha Joanna.

- Towarzyszy mi poczucie utraty. Nie tylko lat włożonych w to miejsce, ale przede wszystkim unikalnego w skali kraju krajobrazu.

- Przecież żyjemy w czasach kryzysu systemowego: klimatycznego, bioróżnorodności i zasobów wodnych – wtóruje jej mąż. – To hipokryzja, że inwestorzy używają haseł o zielonej energii, a po cichu niszczą ostatnie ostoje natury. Jesteśmy za energią z OZE, ale też za klarownymi regułami ich lokalizowania. W przeciwieństwie do inwestorów nie uważamy, że jest to tylko dobry interes. Musi brać pod uwagę też ochronę ekosystemów i dobrostan mieszkańców.

Każdy widzi tylko swoje panele

Gdy Jean przeprowadził się do Polski pod koniec lat 90., by otworzyć pierwszy sklep dużej marki odzieżowej, winnice w naszym kraju zajmowały ledwie 13 hektarów. Minęło ćwierć wieku, a ich znajomy zakłada już trzecią, i to na Mazurach. To jego zdaniem najlepsze podsumowanie zmian klimatu, które widzi za oknem.

- Ale przecież dlatego świat inwestuje w OZE – prowokuję ich i cytuję przedstawiciela inwestora. Zapewniał mnie, że „energia elektryczna charakteryzuje się tym, że po wejściu do sieci miesza się z tym, co już tam jest. Więc w tym sensie będzie służyć mieszkańcom całej gminy, ponieważ będzie miała pozytywny wpływ na klimat i ceny energii w całym systemie energetycznym i gospodarczym”.

– To jest zupełnie bezsensowny argument. Producent energii nie ustala jej cen, nie ma na to wpływu. Ważne jest to, że tak dużej ilości energii nie ma jak w naszym regionie wykorzystać, bo tu nie ma dużych odbiorców: miast czy przemysłu. Trzeba ją będzie przesłać na południe Polski, a to oznacza straty, co najmniej 20 proc. – przekonuje Joanna. – Inwestor widzi tylko swoją farmę, a tych są setki w całej okolicy. Ten efekt kumulacji umyka wszystkim: od inwestorów, przez RDOŚ, po wójtów i starostów. W pięciu powiatach planuje się farmy na 10 tys. hektarów o mocy 6,7 GW. To stanowi 2/3 mocy, którą Polska ma dodatkowo zainstalować do 2030 roku. I to na obszarze, który stanowi zaledwie 1,4 proc. powierzchni kraju!

A może duńskie spółdzielnie energetyczne?

Włodzimierz Ehrenhalt, ekspert od energetyki i wiceprezes Stowarzyszenia Energetyki Odnawialnej wyjaśnia. – Z doświadczenia wiem, że powstaje tylko jedna trzecia takich inwestycji. Poza tym w przypadku zmodernizowanej sieci strata na przesyle energii wynosi tylko od 2 do 4 proc. Wszyscy potrzebujemy zielonej energii. Mazury też, przecież jest tam przemysł meblarski czy mleczarski. Podstawą powinna być współpraca między inwestorem a lokalnym społeczeństwem. Mieszkańcy powinni mieć wyremontowane chodniki, drogi, nowe oświetlenie. Rozwiązaniem, które sprawdza się w Danii, są spółdzielnie energetyczne. Taka spółdzielnia tworzy fundusz, dużo lepiej oprocentowany niż w banku. Ludzie wpłacają pieniądze i są zadowoleni, bo mają tańszą energię. A krajobraz? Oczywiście państwo powinno to lepiej regulować. Wielokrotnie namawiałem ministrów, by powstało prawo, które pozwoli zagospodarować poprzemysłowe i pogórnicze tereny dla fotowoltaiki. Obiecali, że załatwią, ale nic się nie dzieje.

Zdaniem Joanny puszkę Pandory otworzyło dwustronicowe rozporządzenie Rady Ministrów z 2019 roku. Od tego czasu inwestorzy farm nie muszą przestrzegać zasady dobrego sąsiedztwa.

- Czyli można je postawić wszędzie, każdemu na głowie i nie mamy nic do gadania, chociaż to instalacja przemysłowa, która może znacząco wpływać na środowisko – mówi Joanna. – W raporcie o oddziaływaniu na środowisko czytam, że na terenie planowanej inwestycji nie ma dużych zwierząt, nie zauważono śladów ich migracji. To nieprawda. Te otwarte przestrzenie, oddalone od siedlisk ludzkich są często uczęszczanym korytarzem migracyjnym, łączącym Puszczę Borecką z obszarami Puszczy Rominckiej i Augustowskiej.

Ogrodzona płotem farma z pewnością zaburzy ich migracje.

Niech pan wyjdzie przed nasz dom

W salonie oddychającego domu stoi sztaluga z „matrycą analizy wpływu”. Została po spotkaniu członków Komitetu Obrony Mazur Garbatych. Zastanawiali się, gdzie szukać pomocy. Ministerstwo Klimatu? Nie odpisało na apel.

Ospitalowie chcą wykorzystać swoje doświadczenie w zarządzaniu zasobami ludzkimi w dużych firmach i zmotywować sąsiadów do zatrzymania boomu na ogromne farmy w regionie.

- Jak przekonać ludzi do działania? – przeżuwamy to pytanie przez całe spotkanie.

- Do końca tego nie rozumiem, bo jestem Bask i Francuz. My zawsze walczymy o swoje, strajkujemy. Czy Polacy już o tym zapomnieli? – pyta łamanym polskim Jean.

- Zawsze powtarzam: ja tu grobów nie mam, znajdę sobie inne miejsce. Ale chcę walczyć dla sąsiadów, którzy nie mają motywacji, energii i są sparaliżowani strachem – dodaje Joanna.

- Sedno problemu jest kulturowe – mówi Jean, który zarządzał kiedyś projektami rozwojowymi w sytuacjach postkryzysowych m.in. w Afganistanie i Kambodży. W Polsce trzecim słowem, którego się nauczył, było „załatwić”.

Opowiada: – Na Mazurach mamy tanią ziemię, spadek po pegeerach. Jest w rękach dużych posiadaczy ziemskich. Oni dyktują warunki, nie respektują prawa ani przyrody. Płynnie możemy przejść do tematu mikro korupcji w samorządzie, który zależy od podatków tych właścicieli. Na samym końcu są mieszkańcy, którzy żyją tu zaledwie od trzech, czterech pokoleń. Nie da się załatwić? To zamknij usta i do widzenia.

- A może mieszkańcom, urzędnikom czy politykom po prostu nie zależy na krajobrazie? – pytam.

Joanna: – Niech pan wyjdzie przed nasz dom. Dookoła łąki, wzgórza, pod dom podchodzą mi wilki i łosie, ostatnio kolega sfotografował rysia. Chcemy to zniszczyć, by jakaś firma miała lepsze wyniki finansowe? Ptaki się wyprowadzą, niektóre pewnie nie przeżyją, bo nie znajdą nowych przestrzeni do życia. Ale natura to przecież też my! Jeśli jej nie obronimy, to czeka nas życie w getcie otoczonym panelami. Nie zgadzam się. Uważam, że prawo do nieskażonej natury powinno być takim samym prawem mieszkańca, jak każde inne.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Reporter, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i Szkoły Ekopoetyki. Pisze na temat praw człowieka, kryzysu klimatycznego i migracji. Za cykl reportaży „Moja zbrodnia, to mój paszport” nagrodzony w 2021 roku Piórem Nadziei Amnesty International. Jako reporter pracował w Afryce, na Kaukazie i Ameryce Łacińskiej. Autor książki reporterskiej „Woda. Historia pewnego porwania”, (Wydawnictwo Poznańskie, 2023). Wspólnie z Marią Hawranek wydał książki „Tańczymy już tylko w Zaduszki” (Wydawnictwo Znak, 2016) oraz „Wyhoduj sobie wolność” (Wydawnictwo Czarne, 2018). Mieszka w Krakowie.

Komentarze