0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Filip SpringerFot. Filip Springer

Zauważyłem je w ostatniej chwili. Dałem się zwieść kuszącej perspektywie kasztanowej alei, szuter przyjemnie chrzęścił pod kołami. Jechałem w stronę Łuknajna – najstarszego na Mazurach rezerwatu przyrody. Niosło mnie przyjemnie. Ale gdzieś tam w widoku mignęła na tle nieba charakterystyczna żółć dźwigu. Chwyciłem trop.

Mapa podpowiadała, że to gdzieś na Dybowskim Rogu czyli cyplu oddzielającym Śniardwy od Jeziora Mikołajskiego. Wyboista i częściowo zarośnięta droga prowadziła przez łagodne wzgórza. Wkrótce wjechałem do Stawków – wioska spała, tylko jakiś psi łazęga obszczekał mnie od niechcenia.

Teraz widziałem już te dźwigi dokładnie. Stały na otwartym terenie, za wsią, przy dwóch kilkupiętrowych blokach w budowie. Cały teren był ogrodzony. Na płocie wisiały reklamy inwestycji.

Obok, na wzgórzu ustawili na rusztowaniu dodatkowy wabik – obwieszone z każdej strony banerami rusztowanie. Żeby nie było wątpliwości, że każdy zobaczy. „Apartamenty z prywatną mariną”, „balkon lub taras w każdym apartamencie”, „basen z podgrzewaną wodą”, „prywatna marina i 268 metrów linii brzegowej” – obiecywały hasła wypisane na banerach.

Sądząc po wizualizacjach, te niedokończone jeszcze bloki to raptem początek wielkiej budowy obejmującej czterdzieści pięć, może nawet pięćdziesiąt budynków. Solidne miasteczko.

Wymalowany na jednym z banerów adres internetowy prowadził do strony inwestycji. Obiecywała „relaks blisko natury” i zdradzała więcej szczegółów: „Do dyspozycji mieszkańców i gości (…) będą m.in. marina do cumowania łodzi i kąpielisko, lądowisko dla helikopterów, golf club z driving range, basen i SPA, a także bogata oferta gastronomiczna i sportowa – restauracje, bary i boiska”.

Wszystko na 32 hektarach brzegu Jeziora Mikołajskiego, przy samej granicy Mazurskiego Parku Krajobrazowego, w miejscu, w którym pejzaż sprawia, że człowiek milknie z zachwytu.

Przeczytaj także:

Warszawka nie pozwoli

„Zainwestuj, zarabiaj, wypoczywaj” – przeczytałem jeszcze na jednym banerów, ale to akurat było oczywiste. To, co tu powstawało, było objawem tego samego inwestycyjnego liszaja, który toczy najcenniejsze przyrodniczo i krajobrazowo zakątki Polski – condoapartamentów. Jak wynika z raportu firmy Emmerson Evaluation „Rynek hoteli i condohoteli w Polsce” tylko w 2022 roku w Polsce przybyło 2400 takich apartamentów. Do 2025 roku rynek ten ma urosnąć o 17 procent, na samej Warmii i Mazurach o prawie 31 procent.

Model biznesowy jest tu dość prostu: duży deweloper buduje, mniejsi inwestorzy kupują od niego pojedyncze lokale bądź nieruchomości i od razu oddają je w zarząd specjalistycznej spółce. Ta wynajmuje je komercyjnie i odprowadza część zysku właścicielom. W umowach mają zagwarantowaną stopę zwrotu oraz „pobyty właścicielskie” w swojej nieruchomości.

Rzuciłem jeszcze okiem na numer telefonu inwestora – miał warszawski prefiks. Spółka, zarejestrowana w nowoczesnym biurowcu na warszawskim Powiślu. Mijam ten budynek codziennie odwożąc syna do szkoły. Od razu przypomniały mi się słowa Piotra Kluba, autora raportu Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze o projektowanych w Polsce parkach narodowych.

– Mazurski Park Narodowy nie powstanie – powiedział zrezygnowany przed moim wyjazdem na Mazury – zbyt wielu interesom by przeszkodził. „Warszawka” na to nie pozwoli.

Żeby dokładnie zrozumieć te słowa trzeba sobie uświadomić, jeden, niezwykle ważny fakt. W województwie warmińsko – mazurskim, tej turystycznej perle Polski, pełnej lasów, rzek i jezior nie ma ani jednego parku narodowego.

Projekt parku zaginął

Konieczność i pilność powołania Mazurskiego Parku Narodowego podnosił już w latach 60. XX wieku ojciec polskich parków narodowych prof. Władysław Szafer. Co więcej: taką potrzebę artykułują też wprost autorki i autorzy kluczowych, polskich dokumentów strategicznych takich jak Strategia Zagospodarowania Przestrzennego Kraju (2011) czy „Program ochrony i zrównoważonego użytkowania różnorodności biologicznej wraz z planem działań na lata 2015-2020”.

Park na Mazurach jest tam wymieniany jednym tchem z parkami Jurajskim i Turnickim. Kompletny projekt Mazurskiego Parku Narodowego powstał już we wczesnych latach 90. i został pozytywnie zaopiniowany przez Państwową Radę Ochrony Przyrody. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, żeby go powołać.

– Sęk w tym, że ten projekt zaginął – mówi mi Piotr Klub. – Co proszę? – pytam, bo nie wierzę. – No nie ma go – rozkłada ręce – zaginął.

Pracując nad swoim raportem, którego śladem od dwóch miesięcy włóczę się po Polsce, Piotr Klub korzystał z opracowań dostępnych w internecie, publikacji naukowych oraz dokumentów zarchiwizowanych w urzędach i instytucjach zajmujących się ochroną przyrody. W ten sposób udało mu się zrekonstruować albo zaproponować granice 25 nowych parków narodowych w Polsce – w miejscach bezcennych przyrodniczo a kompletnie bezbronnych, bo pozbawionych adekwatnych do swojej rangi form ochrony.

– Szukając materiałów o parku na Mazurach zakładałem, że to akurat pójdzie łatwo. To jest strategicznie ważny park, który miał zaopiniowany przez państwową instytucję projekt. Co mogło pójść źle?

Wychodzi na to, że wszystko.

Najpierw Klub zgłosił się do urzędu wojewódzkiego. Ale tam projektu parku nie mieli.

Potem napisał do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Olsztynie. W odpowiedzi przeczytał, że i oni nie mają „przedmiotowego dokumentu”.

W końcu poprosił o projekt w dyrekcji Mazurskiego Parku Krajobrazowego.

– Wydało mi się to logiczne, bo ten park powstał w latach 70. w miejsce postulowanego przez prof. Szafera parku narodowego. Myślałem, że będą coś wiedzieli.

„W zasobach (w tym archiwalnych) Mazurskiego Parku Krajobrazowego w Krutyni nie znajduje się dokumentacja Projektu Mazurskiego Parku Narodowego” – odpisał mu uprzejmie Krzysztof Marek Wittbrodt, dyrektor parku.

Wtedy Klub zaczął dzwonić do bliższych i dalszych znajomych działających na rzecz ochrony przyrody na Mazurach.

– Owszem, słyszeli o tym projekcie – wspomina. – Ale nikt go na oczy nie widział.

Cud Mazury, parku nie będzie

Opowieść Kluba działa mi na ambicję. A co gdyby udało się odnaleźć ten projekt?

Dzwonię więc do Krzysztofa Worobca, założyciela Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Krajobrazu Kulturowego Mazur „Sadyba”. To doświadczony i mocno poobijany weteran bitew, wojen i potyczek o mazurską przyrodę.

Wiosną 2009 roku Mazury wystartowały w międzynarodowym plebiscycie na 7 Nowych Cudów Natury. Jednym z formalnych wymogów udziału w konkursie było powołanie komitetu wspierającego tę kandydaturę. Worobiec został do niego zaproszony i na pierwszym zebraniu zaproponował ochronę tego „cudu” czyli powołanie Mazurskiego Parku Narodowego.

– Straszny się popłoch wtedy zrobił na sali – mówi mi przez telefon Worobiec. – Jakbym powiedział coś bardzo nieprzyzwoitego.

Mazury plebiscytu nie wygrały, ale doszły do finału i ostatecznie zajęły 14 miejsce. Kampania promocyjna „Mazury – Cud Natury” kosztowała władze województwa 2,5 miliona złotych. Sześć z siedmiu wybranych wtedy Nowych Cudów Natury okazało się parkami narodowymi. Worobiec wierzył jeszcze w tamtym czasie, że to da komuś do myślenia. Chciał w sprawie parku narodowego coś ugrać, więc na fali poplebiscytowego entuzjazmu zaczął gromadzić wokół siebie zwolenników zmiany ustawy o ochronie przyrody.

Chodziło o zmianę jednego słowa w tym zapisie o roli samorządów przy powoływaniu parków narodowych – zamiast „uzgadniać” projekt nowego parku, miały go one jedynie „opiniować”. Żeby jedna gmina nie mogła zablokować całego procesu.

– I wtedy w Piszu, w Mikołajkach, w Rucianem-Nidzie, w Pieckach pojawiły się dystrybuowane przez lokalne samorządy ulotki pod hasłem „Mazury dla turystów, a przyroda dla ludzi!”. Wynikało z nich, że postulowana przez nas zmiana ustawy doprowadzi do zahamowania rozwoju całego regionu.

W internecie znajduję skan jednej z tych ulotek:

TAK – dla ekomarin, rezerwatów i ochrony przyrody;

TAK – dla kajaków, żeglarzy i wędkarzy;

TAK – dla miejsc pracy w turystyce;

NIE! – dla zmiany ustawy o ochronie przyrody;

NIE! – dla Mazurskiego Parku Narodowego;

NIE! – dla ekologicznego oszołomstwa, fanatyzmu i terroru.

Na pierwszym panie parking z samochodami, dalej blok
Przeskalowany hotel Mazurski Raj w miejscowości Piaski koło Rucianego-Nidy jest wbrew swojej nazwie zaprzeczeniem tego, co na Mazurach najcenniejsze – ciszy, spokoju i przyrody. Fot. Filip Springer

Zaraza domków do 35 metrów

– Ale co z tym projektem? Masz ten projekt? – pytam Worobca. – Do Sejmu chodziłeś, opowiadałeś im tam. Masz?

– Daj sobie spokój – odpowiada – tego projektu nie ma. On zaginął.

– Ale dlaczego?

– No zastanów się sam – mówi spokojnie Worobiec. – Poza fanatykami i ekoterrorystami takimi jak my nikt tego parku tu nie chce. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło. Samorządy są na nie, leśnicy też, a dla biznesu to jest najczarniejszy z możliwych scenariuszy. W parku narodowym apartamentowca nie wybudujesz.

Mam zjeżdżoną na rowerze tę część Mazur wzdłuż i wszerz, przemierzam te okolice wystarczająco długo, by wiedzieć, że zarówno Worobiec, jak i Klub mają rację. Wystarczy się przemóc i zajrzeć do Warpun, Rucianego-Nidy, Piasku, Ukty czy Krutynia, by zobaczyć, jak wielkim przemysłem jest tu masowa turystyka w obecnym wydaniu. Jego symbolami mogą być pędzące po jeziorach z zawrotną prędkością skutery i motorówki, setki kajaków zalegające na brzegach Krutyni i śmieci na jej dnie zostawione przez kajakarzy, przeskalowany hotel Mazurski Raj w Piasku z gigantycznym i totalnie zapchanym parkingiem czy futurystyczny Hotel Mikołajki wybudowany na wyspie, która kiedyś nazywała się Ptasia. I szerzące się jak zaraza domki „do 35 metrów” budowane bez pozwoleń.

Coraz trudniej tam o skrawek pejzażu, który nie jest zabudowany. A między tym wszystkim pociągnięto nowe szosy wybudowane w ramach Polskiego Ładu. Zastąpiły one świetnie funkcjonujące od lat szutrówki.

– Po co te zdjęcia? – zapytał mnie w czasie jednej wycieczek mieszkaniec nowego osiedla domków w Warpunach. Nie było nawet najgorsze, chatki wzniesiono z drewna, przy odrobinie dobrej woli można nawet uznać, że stylistyką nawiązywały do tradycyjnej architektury regionu.

– A tak patrzę, jak wszystko zabudowują – rzuciłem wsiadając na rower.

– No – odpowiedział tamten z filozoficznym namysłem i nieskrywaną dumą – kto pierwszy ten lepszy, nie?

A zatem mimo wszelkich przesłanek i naukowych argumentów Mazurski Park Narodowy najprawdopodobniej nigdy nie powstanie.

Nie wierzą w to nawet obrońcy mazurskiej przyrody. Ale to nie znaczy, że w jednym z najcenniejszych przyrodniczo zakątków tego kraju nie ma na to szansy. Raport Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze przygotowany przez Piotra Kluba wymienia w tym regionie jeszcze trzy obszary warte objęcia tą formą ochrony. To Wysoczyzna Elbląska, Puszcza Borecka i Puszcza Romincka.

– To gdzie mam jechać? – pytam Kluba

– Jedź zobaczyć Puszczę Borecką – odpowiada – urwie ci głowę.

Las przez zaniechanie

Nie wiem czy to moja osobista projekcja czy rzeczywistość, ale mam wrażenie, że za Giżyckiem mazurskie bezhołowie trochę odpuszcza. Mniej domów, mniej ludzi, mniej aut na drodze – mniej wszystkiego. Za Kruklankami robi się już w ogóle pusto, szosa jest coraz węższa. Skręcam z głównej drogi w stronę zagrody pokazowej żubrów i po kilku minutach zatrzymuję się na niemal pustym parkingu.

Czeka już tam na mnie Andrzej Sulej, miejscowy przyrodnik i obrońca Puszczy Boreckiej. Ma lornetkę i niewielką torbę. Jest boso.

Spoglądam na swoje, haniebnie obute stopy. Szczerze mówiąc zastanawiałem się, czy nie wziąć ze sobą kaloszy.

– Nie przejmuj się – mówi Sulej widząc moje wahanie. – Możesz iść w butach.

Ruszamy do najbliższego rezerwatu, który nazywa się „Borki”. To prawie 200 hektarów lasu naturalnego, który odrósł samoistnie, bez ingerencji człowieka po tym, jak zasadzone tu wcześniej przez Niemców lasy iglaste wytrzebiła zaraza.

– To było dwieście lat temu – mówi Sulej – skala tej katastrofy była tak wielka, że oni po prostu nie byli w stanie obsadzić wszystkiego na nowo.

I Borki to efekt ich zaniechania. Las odrósł tu sam – liściasty, absolutnie wspaniały.

Gdy schodzimy z głównej drogi, zaczynam rozumieć, dlaczego Sulej idzie boso. Dzięki temu przemieszcza się miękko i bezszelestnie. Ja brnę za nim, objuczony sprzętem fotograficznym, starając się nie robić zbyt wiele hałasu. Na niewiele się to jednak zdaje. Mam wrażenie, że zachowuję się jak słoń w składzie porcelany i wyobrażam sobie, że idący przede mną Sulej cały czas przewraca oczami. Ale on jest spokojny i łagodny. Zatrzymujemy się przy porośniętym mchami drzewie.

– Że to jest las naturalny, najcenniejszy, jeśli myślimy jak przyrodnicy, a nie jak leśnicy, wiemy dzięki mszakom – mówi. – Tutaj, na tym grabie, rośnie ich kilka gatunków: miechera pierzasta, miechera spłaszczona, zrostniczek skalny, granicznik płucnik, a tam wyżej jeżolist zwyczajny.

Mech przez lornetkę

Przykładam lornetkę do oczu i lustruję pień drzewa, ale za cholerę nie wiem, jak wygląda jeżolist, nie wiem więc czego szukać. Ale za to uświadamiam sobie, że po raz pierwszy w życiu szukam mchu przy pomocy lornetki.

– Tak się składa, że wszystkie te gatunki są niezwykle rzadkie, w całych polskich Karpatach znaleziono raptem trzy drzewa, na których ten jeżolist rośnie. W Puszczy Białowieskiej kilkanaście drzew. A my go mamy tutaj.

Zgodnie z prawem lasy, w których występują takie epifity (mszaki porastające żywe drzewa) albo epiksylity (czyli takie rosnące na martwym drewnie), podlegają specjalnej ochronie. Nie wolno w nich prowadzić prac leśnych, a niektórym gatunkom wyznaczane są strefy ochronne.

– Żeby te mszaki w ogóle się tu pojawiły, potrzeba kawału naturalnego lasu, w którym człowiek nic nie miesza – mówi Sulej.

– Kawał to ile? – pytam.

– Sto hektarów to jest absolutne minimum. I każda ingerencja w taki ekosystem może sprawić, że one znikną.

Kłopot w tym, że leśnicy nie umieją rozpoznawać tych mszaków i tego nie robią. Nikt ich tego nie nauczył, nie mają też przygotowanych do tego specjalistów. Nie identyfikują więc najcenniejszych fragmentów lasu i prowadzą w nich normalne roboty.

– Tak było tutaj w 2012 roku. Ten płot obok, zobacz, to granica zrębu. Dojechali z nim do tego drzewa, mimo że rosną na nim te wszystkie gatunki. Ich ekspert tłumaczył, że one wymagają doświetlenia. To nieprawda. A tam rosły takie same drzewa jak to.

Dziś w tym miejscu jest wysoki na kilka metrów młodnik otoczony drucianą siatką, żeby nie zgryzały go sarny i jelenie.

– To drewno, które oni tam wycięli – mówi Sulej.

Leżało potem na stosach przez kilka miesięcy, a na stronie nadleśnictwa ciągle obniżali cenę jego sprzedaży. Nikt go nie chciał.

Graby to nie jest cenny dla leśników gatunek. Wycięli na złość przyrodnikom – żeby pokazać, kto rządzi w lesie.

Ruszamy dalej, teren jest tu pofałdowany, dużo parowów i małych wąwozów pełnych zwalonych pni. Sulej od czasu do czasu zatrzymuje się przy niektórych drzewach i bacznie się im przygląda.

– Na tym polega teraz właściwie moje życie – mówi – nauczyłem się rozpoznawać te wskaźnikowe gatunki, chodzę po lesie z GPS-em, oznaczam ich występowanie, nanoszę na mapy, a te mapy daję leśnikom. Nie mogą powiedzieć, że nie wiedzieli. I nie tną dziś tych najcenniejszych fragmentów lasu.

Zatrzymujemy się przy kolejnym grabie:

– Otocznica lśniąca – pokazuje na niepozorne purchle na korze – porost, krytycznie zagrożony. Takie drzewo może uratować od wycinki całe wydzielenie.

Mężczyzna w długich blond włosami stoi wśród drzew i obserwuje coś przez lornetkę
Andrzej Sulej, przyrodnik i opiekun Puszczy Boreckiej. Fot. Filip Springer.

Lasy nam grabieją

Wychodzimy na niewielką, prześwietloną słońcem przestrzeń u podnóża niskiej, piaszczystej skarpy.

– To miejsce piaskowych kąpieli jeleni i żubrów – mówi Sulej – bardzo je lubią.

Ostatnio do Puszczy Boreckiej przyjechali Brytyjczycy na kurs tropicielski. Sulej był ich przewodnikiem. Miał im pokazać najcenniejsze miejsca w okolicy, a oni ze swoim instruktorem uczyli się rozpoznawać tropy i ślady zwierząt.

– Mieli listę siedmiu wymarzonych gatunków – śmieje się Sulej. – Żubr, łoś, dzik, wilk, ryś, jenot i bóbr. I z nich wszystkich tylko tropów rysia im się nie udało dojrzeć. W ogóle to przeszliśmy dwa kilometry przez las od ich kwatery i powiedzieli, że aby zobaczyć u siebie taką ilość tropów, musieliby chodzić wiele dni. Tego sformułowania użyli – „wiele dni”. Rozumiesz?

Włóczymy się jeszcze przez chwilę po Borkach, a potem okrężną drogą docieramy do samochodu.

– W Puszczy Boreckiej są cztery rezerwaty przyrody i one chronią raptem 4,5 procent jej powierzchni – mówi mi Sulej. – To za mało. Teraz pojedziemy do miejsca, które rezerwatem powinno być już dawno.

Po drodze mijamy kilka traktorów z przyczepami do wywozu drewna. Zatrzymujemy się na skraju rozległego zrębu. Zostawiamy auto i idziemy dalej pieszo.

– Leśnicy nie lubią, jak las odradza się sam – mówi – bo wtedy zamiast ich ulubionych sosen i świerków pojawia się głównie klon i grab. To są gatunki, z których w przyszłości będą się składać nasze lasy, o ile jakieś będziemy mieli. Ta zmiana wynika z przegrzania klimatu. Robi się cieplej, drzewa iglaste wycofują się na północ. Świerki wymierają. Lasy grabieją. Ten gatunek jest niezwykle odporny – na susze, szkodniki, choroby. Nic się go nie ima. I jest znakomitym siedliskiem dla tych wszystkich bezcennych mszaków, one go uwielbiają.

Po kilku minutach ostrego podejścia stajemy na rozległym wypłaszczeniu porośniętym luźnym, ale szczelnie sklepionym nad naszymi głowami lasem. Sulej rozgląda się po nim jakby to był jego gościnny pokój.

– To Mokra Góra, kolejnych sto hektarów naturalnego lasu, ale już nie rezerwat. Udało nam się zgłosić do planów urządzenia lasu gatunki wskaźnikowe. Tam na tym grabie rośnie widłoząb zielony. Na najbliższych osiem lat mamy spokój z cięciem tutaj. Ale co będzie później? To są wszystko półśrodki.

O, zobacz, granicznik płucnik

Sulej uważa, że takich najcenniejszych fragmentów Puszczy Boreckiej jest w sumie około 2000 hektarów. To w oparciu o ich inwentaryzację powinny być wyznaczone granice przyszłego parku narodowego.

Pytam go, jak ocenia szanse na jego powstanie.

– Jeśli gdzieś na Mazurach to się zdarzy – odpowiada po chwili namysłu – to najpewniej tutaj. Przede wszystkim dlatego, że ta turystyczna presja jest tu o wiele mniejsza niż w okolicach Mikołajek, Pisza i Rucianego-Nidy. Samorządy nie są tak jednoznacznie przeciwne, leśnicy oficjalnie obojętni, mówią, że zrobią, co im się każe.

– A miejscowa ludność? – dopytuję. – Ten argument o miejscach pracy w przemyśle drzewnym?

– Ja jestem z wioski na południowo-zachodnim skraju puszczy – odpowiada Sulej. – Całe życie tam spędziłem. I jeszcze z poprzedniej epoki pamiętam, że tam połowa mieszkańców to byli pracownicy leśni. Mieli konie i z ich pomocą wyciągali drewno z lasu. Teraz w mojej wsi jest jedna firma, która na zlecenie Lasów Państwowych wykonuje prace w lesie. Mają jednego harvestera, który wykonuje za ludzi większość pracy. Zatrudniają więc dwie osoby. Ta opowieść, że ludzie żyją tutaj z wycinania lasów, bazuje na przesłankach z przeszłości. O, zobacz, granicznik płucnik.

Zatrzymujemy się przy drzewie porośniętym fascynującymi, sałatowatymi porostami.

– Chodź, pokażę ci jeszcze jedno miejsce.

Jedziemy kilkanaście minut, cały czas przez las. Sulej zatrzymuje się w kilku miejscach. Tu ostatnio widział rysia, tam bobry zalały las, a tam dalej trzeba jechać, żeby spróbować zobaczyć rybołowa.

wąska szosa z zamalowanym napisem na asfalcie
W sierpniu ubiegłego roku aktywiści Dzikiego Ruchu Oporu przeprowadzili blokady prac leśnych i nadleśnictw w Puszczy Boreckiej. Na jednej z szos wymalowali wielkimi literami hasło „Park Narodowy Puszczy Boreckiej”.  Hasło zostało przez kogoś starannie zamalowane. Fot. Filip Springer.

Park starannie zamalowany

W końcu dojeżdżamy do niepozornego skrzyżowania. Tym razem Andrzej Sulej nie rusza w las swoim lekkim krokiem. Wychodzi na środek rozgrzanego asfaltu pomazanego w tym miejscu czarną farbą.

– Całkiem niedawno mieliśmy tu w Puszczy Boreckiej protesty Dzikiego Ruchu Oporu. Zatrzymali harvestery, potem zablokowali wejście do jednego z nadleśnictw. A tu na asfalcie wymalowali wielkimi literami „Park Narodowy Puszczy Boreckiej”. Kilka razy tu przyjeżdżałem, sobie na to hasło popatrzeć.

– I co się stało?

– Ktoś zamalował, z tego co widzę, bardzo starannie. Ja nie wiem czy ten nasz park powstanie. Wiem, że jest konieczny. Szanse na to, są tu większe niż w przypadku Mazurskiego, ale nie umiem ci powiedzieć, jak duże.

Pobierz plik GPX i wybierz się szlakiem Filipa Springera:

;
Na zdjęciu Filip Springer
Filip Springer

Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.

Komentarze