0:00
0:00

0:00

Jarosław Kaczyński zetknął się z dwoma powiązanymi ze sobą problemami o takiej wadze, że razem składają się one na całkiem poważny kryzys wewnętrzny obozu władzy. Te problemy to:

  1. bunt koalicjantów (Gowina i Ziobry);
  2. podważenie pozycji prezesa w samym PiS (bunt części czysto PiS-owskich posłów i senatorów podczas głosowań nad ustawą o ochronie zwierząt).

Odpowiedzią na problem pierwszy była umowa koalicyjna z Porozumieniem Prawicy i Solidarną Polską oraz tzw. rekonstrukcja rządu, której najbardziej znaczącym politycznie elementem było objęcie teki wicepremiera przez Jarosława Kaczyńskiego. Literalnie rzecz biorąc oba te rozwiązania oznaczają istotne osłabienie pozycji p. Kaczyńskiego, ale nie przywiązywałbym nadmiernej wagi do ich litery. Omówmy je po kolei.

Kaczyński zakłada realizację umowy? Nie wydaje się

Jeśli chodzi o umowę koalicyjną, której treść znamy wyłącznie z tzw. przecieków, ma ona zawierać dwa kluczowe elementy:

1. gwarancje dla koalicjantów PiS, że w wyborach w 2023 roku ich kandydaci/tki znajdą się na listach PiS na tych samych miejscach, co w 2019 roku;

2. że dojdzie do przegłosowania takich zmian w prawie wyborczym i ustawie o partiach politycznych, które umożliwią przekazywanie subwencji budżetowej koalicjantom PiS (obecnie jest to niemożliwe, bo podział subwencji jest możliwy tylko między partie, które zawarły formalną koalicję z punktu widzenia prawa państwowego).

Uczciwa realizacja obu tych punktów oznaczałaby nie tylko utrwalenie zależności PiS od Porozumienia Prawicy i Solidarnej Polski, a Jarosława Kaczyńskiego od Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, ale pogłębienie tej zależności – uzyskanie przez koalicjantów środków finansowych.

Przeczytaj także:

Nie wydaje się możliwe, by prezes PiS zakładał uczciwą realizację umowy koalicyjnej.

Co sam zresztą obwieścił w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” następującymi słowy:

„Wszelkie racjonalne przesłanki przemawiają za tym, byśmy przynajmniej najbliższe trzy lata, do wyborów parlamentarnych, ze sobą przetrwali. Ale w polityce jest też zawsze obecny element irracjonalny, związany z jakimiś osobistymi nastawieniem, ambicjami, konkurencją, która przekracza miarę. Nie powiem dziś, że Zjednoczona Prawica na 100 proc. dotrwa do końca kadencji, bo w polityce nic nie jest na 100 proc”.

Jarosław Kaczyński zna wagę słów, a ten fragment zawiera znamienną politycznie dwuznaczność. Co to znaczy „do wyborów parlamentarnych”?

Mamy przedział czasowy: od momentu zawarcia umowy koalicyjnej do wyborów. Nie ma wątpliwości, że jest on lewostronnie domknięty. Ale co z prawostronnym domknięciem, czyli wyborami?

Możliwa jest taka interpretacja tej dwuznaczności, że trwanie umowy koalicyjnej jest przewidziane na czas do wyborów, ale ich nie obejmuje. Wtedy jest ona nic nieznaczącym świstkiem papieru.

Sądzę, że Jarosław Kaczyński powiedział to, co powiedział, by z jednej strony uspokoić swoją partię, że czas upokarzającej zależności od kanapowych koalicjantów jest ściśle odmierzony, a z drugiej - by uświadomić Gowinowi i Ziobrze, że nic nie jest przesądzone i nadal muszą wykazywać się lojalnością.

W innym przypadku mielibyśmy do czynienia z dramatycznym osłabieniem PiS i jego prezesa.

Ogony spotężniały, a pies stracił na wadze

Kryzys w tzw. Zjednoczonej Prawicy zaczął się od buntu Gowina związanego z terminem wyborów prezydenckich, a potem nastąpił bunt Ziobry, którego jednym z przejawów było głosowanie posłów Solidarnej Polski nad ustawą o ochronie zwierząt. Ze strony PiS padały gromkie deklaracje, że koalicja już nie istnieje, a sam prezes Kaczyński, wywołując entuzjazm posłów PiS, ogłaszał, że skończył się czas, gdy ogon merda psem.

Z umowy koalicyjnej wynika, że ogony spotężniały, a pies stracił na wadze, chyba że cała umowa jest na niby i dla zyskania czasu, co wydaje mi się hipotezą rozsądną.

Naczelnik porzuca swoją pozycję

Jeśli chodzi o objęcie teki wicepremiera przez Jarosława Kaczyńskiego, to literalnie rzecz biorąc oznacza ona jego degradację w porównaniu z dotychczasową pozycją. W ciągu dwóch pierwszych lat władzy PiS ukształtował się w Polsce realny ustrój półprezydencki (podobny do konstytucyjnych rozwiązań w V Republice Francuskiej), który całkowicie rozjechał się z ustrojem określonym przez Konstytucję RP, w którym w ramach władzy wykonawczej pozycję wyróżnioną ma premier.

Ten realny system objawił się pod koniec 2017 roku, gdy jednym pstryknięciem palców prezes PiS odwołał nader popularną wśród „ludu pisowskiego” premier Szydło, a drugim – powołał na premiera niezbyt przez ten lud lubianego Mateusza Morawieckiego.

Pozycja nieformalnego „Naczelnika Państwa” polegała na tym, że p. Kaczyński powoływał de facto premiera i ministrów, wyznaczał rządowi cele i nadzorował ich wykonanie; premier w stosunku do Naczelnika był siłą wykonawczą.

Morawiecki zawiódł?

Wejście do rządu na stanowisko wicepremiera oznacza przyznanie, że dotychczasowe rozwiązanie przestało się sprawdzać, a dotychczasowy rząd z premierem Morawieckim okazał się nieskutecznym narzędziem rozwiązywania konfliktów w obozie władzy. Ponadto oznacza to, że premier Morawiecki, w którego szef tyle zainwestował, cokolwiek zawiódł pokładane w nim nadzieje - stopa zwrotu była niższa od spodziewanej.

Ponadto, może kiedyś w obozie władzy dochodziło do konfliktu między ministrem Ziobrą a premierem Morawieckim. Ale przecież ostatnie dwa miesiące to konflikt między Ziobrą a Kaczyńskim, w którym obie strony używały nieszczęsnego premiera jako przesuwanego parawaniku.

Ziobro udawał, że chodzi o konflikt z premierem, bo otwarte określenie, że walczy z Kaczyńskim, zmusiłoby tego drugiego do użycia bomby atomowej. Jarosław Kaczyński grał w tę samą grę, bo nie chciał użyć bomby atomowej wobec Ziobry, niezbędnego do podporządkowania sądów przez PiS.

Niemniej to Zbigniew Ziobro wychodzi z tego konfliktu z tarczą, a Jarosław Kaczyński – jak na razie – z nosem spuszczonym na kwintę. Minister od gnębienia sędziów podniósł jawny bunt – i nie ma kary. Co więcej, Naczelnik Państwa porzuca swoją wyróżnioną pozycję i degraduje się do roli wicepremiera-nadzorcy Ziobry. Dystans między obu panami jest mniejszy, co oznacza spotężnienie Zbigniewa Ziobry.

Kaczyński wie, że każdy autokrata jest okłamywany

Sądzę, że wejście Jarosława Kaczyńskiego do rządu związane jest z celem, za którego osiągnięcie warto zapłacić wizerunkową porażką. Tym celem jest uzyskanie informacji o tym, co robi i knuje Zbigniew Ziobro i co robi (bo raczej nie knuje) Mateusz Morawiecki. Rację ma Ewa Siedlecka, gdy w tygodniku „Polityka” zwraca uwagę, że kompetencje rządowego komitetu, na którego czele stoi już Jarosław Kaczyński, nakierowane są na gromadzenie informacji, a nie inicjowanie postępowań karnych.

Okazało się, że Zbigniew Ziobro spotężniał tak bardzo, że stanowi egzystencjalne zagrożenie, które należy zlikwidować lub zneutralizować.

To z kolei wymaga dojścia do pozycji równorzędnego z Ziobrą nieformalnego prokuratora generalnego, a do tego niezbędne jest Kaczyńskiemu wicepremierostwo, bo tylko ono zapewnia dostęp do informacji. Realne przełożenie wiedzy na władzę będzie możliwe już na drodze wpływów nieformalnych i nierejestrowanych w pismach urzędowych.

Nie jest też wykluczone, że Jarosław Kaczyński zorientował się, że zarówno Mateusz Morawiecki, jak i Zbigniew Ziobro okłamują go na potęgę i on sam tak naprawdę nie wie, co się w rządzie dzieje.

Kaczyński nie jest dzieckiem i wie, że każdy autokrata jest systematycznie okłamywany przez swoich podwładnych. Wchodząc do rządu, tworzy sobie „informacyjne bajpasy” i przestaje błądzić jak pijane dziecko we mgle. A kiedy się zorientuje, jak jest naprawdę, to zacznie podejmować ostateczne decyzje.

Formułuję hipotezę, że pan Kaczyński w sprawie stosunków z koalicjantami i kształtu rządu wycofał się, by zyskać na czasie, skrócić front i rozwiązać kwestię dla niego najistotniejszą – kontroli nad PiS, która istotnie i w sposób publicznie widoczny osłabła, co okazało się przy głosowaniach nad ustawą o ochronie zwierząt.

Dla prezesa PiS podstawą była i jest nieograniczona oraz skuteczna władza nad partią; relacje z koalicjantami i kontrola nad władzą wykonawczą to tylko pochodne władzy nad własnym politycznym zapleczem.

Z tego punktu widzenia dotychczasowe ustalenia to tylko przygotowanie gruntu pod rozgrywkę zasadniczą: kongres PiS i decyzje o personalnym składzie władz partii. To w przekształceniach personalnych i strukturalnych obozu władzy będzie punkt zwrotny, a sam Jarosław Kaczyński nie ukrywa, że projektowane przez niego zmiany w PiS będą miały znaczenie krytyczne.

W przywołanym już wywiadzie dla „Gazety Polskiej” wyłożył to jasno: „Wszystko jest dynamiczne, tym bardziej że Prawo i Sprawiedliwość jest dziś na etapie pewnych zmian – bez wątpienia wywołają one emocje, ale też w moim najgłębszym przekonaniu są konieczne, byśmy mogli utrzymać władzę po 2023”.

Prezesa Kaczyńskiego interesuje tylko i wyłącznie nieograniczona i skuteczna władza w PiS, dlatego nie wykluczam, że proces przekształceń strukturalnych i personalnych tej partii może mieć dramatyczny przebieg – aż do postawienia przez prezesa ultimatum: albo będzie tak, jak ja chcę, albo wybierzcie sobie innego prezesa i martwcie się, jak utrzymać swoje wpływy, synekury i posady.

Dopiero po zmianach w PiS będzie można na poważnie ocenić sens i trwałość ustaleń dotyczących stosunków z koalicjantami i rekonstrukcji rządu.

Ludwik Dorn - współzałożyciel PiS i wiceprezes tej partii w latach 2001–2007, w latach 2005–2007 wicepremier oraz minister spraw wewnętrznych i administracji w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, w 2007 marszałek Sejmu V kadencji.

;

Komentarze