Dlaczego jego zwycięstwo wcale nie oznacza nadziei dla amerykańskiej lewicy?
W noc (z 4 na 5 listopada), gdy Nowy Jork wybrał na burmistrza Mamdaniego, Ameryka wysłała kilka znamiennych sygnałów: w referendach zwyciężyły pomysły Demokratów, w Wirginii władzę przejęła umiarkowana Abigail Spanberger, a Partia Demokratyczna zaczęła wyłaniać potencjalnych następców ery Bidena. Te lokalne werdykty – od Kalifornii po Maine – układają się w opowieść o kraju rozdartym między gniewem a nadzieją, indywidualizmem a potrzebą wspólnoty. I pokazują, że nawet tam, gdzie głosuje się tylko w sprawach lokalnych, wciąż decyduje cień Trumpa i emocje, które przeorały amerykańską politykę.
Zohran Mamdani, 34-letni lokalny nowojorski polityk, który sam siebie nazywa socjalistą, we wtorek został wybrany na 111. burmistrza Nowego Jorku – niesiony falą entuzjazmu, która jak mało co pokazała, że największe miasto Ameryki zapragnęło zmiany jednocześnie pokoleniowej i ideowej.
Associated Press ogłosiła jego zwycięstwo zaledwie 35 minut po zamknięciu lokali wyborczych, przypieczętowując zdumiewający zwrot, który zaczął się już w czerwcowych prawyborach Demokratów. Wtedy – i teraz – Mamdani bez większego wysiłku odprawił z kwitkiem byłego gubernatora Andrew M. Cuomo, dziedzica nowojorskiej dynastii politycznej, wraz z potężnymi super PAC-ami stojącymi za jego kandydaturą. Choć nie policzono jeszcze wszystkich głosów, polityczny debiutant pokonał weterana o około dziesięć punktów procentowych.
Kampania Mamdaniego nabrała realnej dynamiki dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że młody socjaldemokrata nie był już „kandydatem protestu”, który pojawia się w wyścigu tylko po to, by przyciągnąć uwagę do swojej platformy, lecz realnym pretendentem do fotela burmistrza.
Wówczas ruszyła machina, którą trudno nazwać inaczej niż sojuszem establishmentowych Republikanów i Demokratów połączonych jednym celem: zatrzymaniem Mamdaniego.
Doszło do sytuacji niemal bezprecedensowej. Z jednej strony podejmowano próby zmuszenia konserwatywnego republikańskiego kandydata Curtisa Sliwy do wycofania się, by nie rozbijać głosu „anty-Mamdani”. Z drugiej – naciskano na demokratycznego burmistrza Erica Adamsa, by ustąpił pola i pomógł zjednoczyć się wokół „bezpiecznej” alternatywy, czyli centrowego Demokraty udającego „niezależnego”, byłego gubernatora stanu Nowy Jork Andrew Cuomo, który… przegrał partyjne prawybory z Mamdanim. W efekcie w Nowym Jorku powstała najbardziej egzotyczna koalicja polityczna ostatnich lat: od Clintonów i Obamów po Donalda Trumpa, od lobby miejskich miliarderów po lokalne media, które zwykle zwalczały się nawzajem, a teraz mówiły jednym głosem.
Trump, pytany o wybór między Mamdanim a Andrew Cuomo, oświadczył w wywiadzie dla „60 Minutes”, że „jeśli trzeba wybierać między złym demokratą a komunistą, zawsze wybiorę złego demokratę” – tym samym de facto udzielając Cuomo cichego poparcia i wpisując się w kampanię przeciwko Mamdaniemu.
Jednocześnie Barack Obama, choć rozmawiał z Mamdanim telefonicznie i chwalił jego „energię”, nie udzielił mu oficjalnego poparcia, tłumacząc, że nie chce „dzielić partii w kluczowym momencie”. Dla wielu obserwatorów było to jednak czytelne: symboliczny dystans Obamy był w istocie formą eleganckiej odmowy.
Na tym tle Mamdani stał się figurą nie tyle ideologiczną, ile symboliczną – kimś, wobec kogo zadziałał instynkt obronny systemu. Sam mówił o „koalicyjnych zasiekach”, których przerażała wizja socjalisty w ratuszu.
Cały ten spektakl – od zakulisowych presji po finansowe manewry zaplecza, w tym próbę przekupstwa Erica Adamsa, który się ostatecznie wycofał – przypominał bardziej panikę sypiącego się reżimu niż normalną kampanię.
Pomysły Mamdaniego nie są kampusową utopią ani eksperymentem zza szklanego muru. To polityka miejska, którą wiele metropolii przetestowało już w praktyce.
Berlin, Meksyk, Seul czy Barcelona od lat prowadzą programy lokalnych subsydiów, obniżających koszty życia i wzmacniających więź mieszkańców z samorządem.
Najbardziej znanym przykładem jest Stambuł: gminne sklepy z tanimi podstawowymi produktami, dostępne dla osób o niskich dochodach, zasilane dostawami od lokalnych firm, które odliczały darowizny od podatku. Powstał system jednocześnie wspierający najuboższych i małych producentów. Kontynuacją tego myślenia były programy tanich żłobków, dopłat do transportu czy miejskich stypendiów, rozwijane później przez lewicę w tamtejszym ratuszu. Przyniosły nie tylko realną ulgę mieszkańcom, ale i polityczną trwałość.
W tym sensie młody burmistrz-elekt niczego nie odkrywa – raczej przypomina, że skuteczna polityka społeczna nie wymaga rewolucji. Berlin, Londyn i Wiedeń od dekad utrzymują zasób mieszkań publicznych, chroniąc młode rodziny przed spekulacją czynszową. W Bogocie istnieją dopłaty do transportu, w Meksyku – subsydiowane mleko dla rodzin o niskich dochodach, a w Barcelonie – kontrola czynszów i szeroki system mieszkań komunalnych.
To nie ideologia, lecz miejski zdrowy rozsądek: konkretna, widoczna redystrybucja, która stabilizuje życie i odbudowuje wiarę w sens wspólnoty.
Proponując darmowe autobusy, miejskie sklepy spożywcze i kontrolę czynszów, Mamdani wpisuje się w model polityki, który gdzie indziej działa od lat. Wbrew kpinom nowojorskiego establishmentu, to nie fantazja – to najprostsza odpowiedź na pytanie, czy ludzi stać na życie w ich własnym mieście.
Mamdani jest pierwszym socjalistycznym czy też socjaldemokratycznym burmistrzem amerykańskiej metropolii. Trzech tak identyfikujących się politycznie włodarzy rządziło w pierwszej połowie XX wieku Milwaukee, ale już mało kto z żywych to pamięta, a poza tym to przemysłowe miasto z Midwestu jest 20 razy mniejsze od Nowego Jorku.
Dlaczego w kraju o tak brutalnym kapitalizmie, z pogłębiającymi się nierównościami i tradycją masowych protestów robotniczych, nigdy nie doszło do rewolty socjalistycznej ani do trwałego zakorzenienia się socjaldemokracji? To pytanie – powracające od stu pięćdziesięciu lat – jest jednym z kluczy do zrozumienia amerykańskiej polityki.
Seymour Martin Lipset w klasycznej książce American Exceptionalism: A Double-Edged Sword (red. wydana po polsku jako „Wyjątkowość amerykańska – miecz obosieczny”) pisał, że Stany Zjednoczone nie są wyjątkowe dlatego, że były „lepsze” od innych krajów, lecz dlatego, że powstały w całkowicie innych warunkach: bez feudalizmu, bez monarchów rządzących z Bożej woli, bez arystokracji, a więc siłą rzeczy bez tradycji walki z nimi. Wszyscy biali osadnicy byli w pewnym sensie wolni i mieli dostęp do ziemi, co stworzyło mit społeczeństwa bez klas i równości szans.
W efekcie socjalizm, który w Europie rodził się jako bunt przeciwko starym hierarchiom, w Ameryce nie miał wroga, przeciw któremu mógłby się zorganizować. W epoce rewolucji październikowej oraz triumfu partii o rdzeniu socjalistycznym lub socjaldemokratycznym w Wielkiej Brytanii, Francji i Rosji robotnik miał świadomość klasową.
Mamy tu pierwszy i podstawowy paradoks amerykańskiego kapitalizmu: system bez arystokracji nie potrzebował rewolucji, bo każdy, przynajmniej w teorii, był panem własnego losu. Tocqueville i później Louis Hartz nazwali to „płaską strukturą klasową”
– społeczeństwem, w którym nikt nie urodził się poddanym, a każdy mógł zostać właścicielem. Ta wiara w mobilność i samowystarczalność była tak głęboka, że akurat amerykańscy robotnicy nie rozumieli nadto własnego położenie i widzieli siebie nie jako klasę uciskaną, lecz jako tymczasowo „zawieszonych” i czekających na swoją szansę milionerów.
Drugi czynnik to mit amerykańskiego marzenia (lub snu), czyli ideologia, która zamiast solidarności klasowej oferowała nadzieję indywidualnego awansu. I znowu: Europie robotnik czuł się robotnikiem; w Ameryce – zawsze kandydatem na człowieka sukcesu. Poczucie, że bieda to stan przejściowy, a sukces jest nagrodą za pracowitość, skutecznie rozbrajało potencjał rewolucyjny.
Trzecim powodem była struktura etniczna i rasowa klasy pracującej. Afroamerykanie, imigranci z Europy Wschodniej, Irlandczycy, Włosi, Meksykanie: wszyscy oni tworzyli własne enklawy i rzadko organizowali się wspólnie. Rasizm i ksenofobia, pielęgnowane przez elity i media, były najskuteczniejszą bronią przeciw klasowej solidarności. Europa miała robotnika jako kategorię uniwersalną; Ameryka – jako mozaikę tożsamości.
Czwartym filarem amerykańskiego wyjątku był system polityczny, który blokował alternatywy wobec dwóch głównych partii burżuazyjnych i w zasadzie blokuje je do dziś. Zasada JOW-ów brzmiąca, że „zwycięzca bierze wszystko” uniemożliwiała powstanie trzeciej siły na miarę europejskich partii robotniczych, które potem sięgały po władzę. Każda próba, od Eugene’a Debsa po Partię Socjalistyczną, kończyła się marginalizacją. Demokratom udało się częściowo wchłonąć energię socjalistycznej lewicy, najpierw w epoce New Dealu Roosevelta, potem w czasach Lyndona Johnsona, ale w dominującym żywiole wciąż pozostawali partią liberalnych elit i klasy średniej.
Do tego dochodziła religia, a właściwie protestancki indywidualizm i kalwiński etos sukcesu, przywiezione jeszcze na statku Mayflower.
W amerykańskim imaginarium kapitalizm był nie tylko systemem gospodarczym, lecz także moralnym porządkiem świata.
Sukces był znakiem łaski Bożej, a bieda konsekwencją grzechu, lenistwa lub złych decyzji. W tej teologii pracy nie było miejsca na redystrybucję, bo byłaby ona sprzeczna z logiką zbawienia. Socjalizm stawał się więc nie tylko błędem ekonomicznym, ale i herezją właśnie ściśle moralną.
Kolejnym elementem była tożsamość państwowa zbudowana wokół idei wolności, a nie równości.
Europejskie lewice rosły w cieniu monarchii i arystokracji, domagając się wyrównania szans. Ameryka od początku definiowała się przez wolność od przymusu – wolność od króla, od państwa, od podatków na utrzymanie tyranii. Socjalizm, utożsamiany z silnym państwem i centralną kontrolą, był więc sprzeczny z samą konstytucją narodowego mitu.
Kiedy wreszcie pojawiły się warunki dla buntu – po krachu z 1929 roku – wspomniany New Deal Franklina D. Roosevelta pełnił funkcję zaworu bezpieczeństwa. Prezydent Roosevelt przejął postulaty socjalne i zrealizował je w ramach kapitalizmu, rozładowując napięcie i czyniąc rewolucję zbędną. Od tej pory każda próba lewicowej mobilizacji mogła być zbyta stwierdzeniem: „Państwo już pomaga biednym”. Socjalizm został zneutralizowany, zanim zdążył urosnąć.
Nie można jednak pominąć roli trzeciej władzy, która w kluczowych momentach XX wieku skutecznie tłumiła idee redystrybucyjne. W epoce skrajnie leseferystycznej Lochner Era (ok. 1897-1937) Sąd Najwyższy uznał wolność kontraktu za świętą zasadę konstytucyjną i regularnie unieważniał ustawy socjalne – od ograniczeń czasu pracy po minimalne wynagrodzenie. Wyroki w sprawach takich jak Lochner v. New York czy Adkins v. Children’s Hospital pokazały, że sądy stały po stronie kapitału, nie klasy pracującej. Nawet gdy nastroje społeczne sprzyjały reformom, konstytucyjny konserwatyzm sądów pilnował, by rewolucja nie przeszła w czyn.
W rezultacie socjalizm w Ameryce nie został zduszony przemocą, lecz rozpuszczony w kulturze. Zamiast marksistowskiej świadomości klasowej panował pragmatyzm, wiara w jednostkę i reformistyczny populizm. Rewolucja kończy się tu reformą, a reforma – powrotem do normalności. To kraj, który potrafi się buntować, ale nie potrafi myśleć kolektywnie.
Lipset pisał, że amerykański indywidualizm jest „obosiecznym mieczem”: wyniósł kraj na szczyt potęgi, ale uczynił go niezdolnym do wspólnotowego działania. Z antyetatystycznego liberalizmu wyrasta dziś nieufność wobec państwa, z religijności – moralny manicheizm, z wiary w sukces – pogarda dla słabszych. W efekcie Ameryka ma najwięcej milionerów, najwięcej kościołów i najwięcej więźniów, jak zauważał Lipset z gorzką ironią.
To nie represje zabiły socjalizm w Ameryce, lecz ideologia sukcesu – tak silna, że nawet ofiary systemu wolą widzieć siebie jako przegranych kapitalistów niż jako klasę wyzyskiwaną.
Czy Zohran Mamdani jest tym, co Jacques Lacan nazwał „znaczącym suwerennym”? W ujęciu Lacana (a w polskiej humanistyce, m.in. u Andrzeja Ledera), chodzi o ten znak, który porządkuje wspólnotową wyobraźnię – źródło symbolicznej legitymizacji władzy lub tożsamości, figurę, wokół której buduje się sens.
Szanse, że Mamdani stanie się takim „znaczącym” dla amerykańskiego socjalizmu, są bliskie zeru.
Jest politykiem lokalnym, reprezentantem gniewu wobec kumoterstwa, korupcji i zastoju miejskich elit, które skompromitowały się w oczach nowojorczyków. Jest kandydatem klasy średniej, która po pandemii coraz boleśniej odczuwa ciężar życia akurat w tym mieście i nie pragnie już luksusu, lecz przestrzeni do oddychania. Nie jest trybunem robotniczym w klasycznym sensie.
Jak napisałaby Hannah Arendt – Mamdani to kandydat rewolty, nie rewolucji.
W jego wizji nie ma mowy o socjalistycznym przewrocie, lecz o moralnym i obywatelskim oddechu – o przywróceniu zwykłym ludziom poczucia wpływu na ich własne miasto.
Ale nawet gdyby jego ruch odniósł sukces w Nowym Jorku, to czy można by z tego uczynić model dla całej Ameryki? Na zdobycie prezydentury, większości w Kongresie, czy choćby trwałej sieci ideowej poparcia – tym bardziej nie. Amerykańska rewolucja toczy się dziś zupełnie gdzie indziej. „Długie trwanie” jej politycznej historii biegnie w kierunku odwrotnym do socjalizmu.
To nie klasa robotnicza, lecz skrzywdzona i rozczarowana klasa średnia jest dziś podmiotem buntu – i to buntu, który ukształtował prawicę.
Tę przemianę znakomicie opisała Arlie Russell Hochschild w książce Strangers in Their Own Land (red. – Obcy we własnym kraju), będącej jednym z najważniejszych socjologicznych portretów Ameryki ery Trumpa. Po pięciu latach badań w Luizjanie – w samym sercu konserwatywnego Południa – Hochschild zrozumiała, że źródła nowej tożsamości politycznej nie tkwią w ekonomii, lecz w emocjach.
Jej kluczowe pojęcie, „deep story”, oznacza wewnętrzny mit, którym ludzie tłumaczą sobie świat. Nie jest to opowieść o faktach, lecz o uczuciach, które wydają się prawdziwe. W jej rekonstrukcji brzmi to tak: Stoisz w długiej kolejce do amerykańskiego snu. Pracujesz, przestrzegasz zasad, wierzysz w Boga. Ale kolejka się nie posuwa. Przed tobą zaczynają przechodzić inni – czarni, imigranci, kobiety, urzędnicy. Pomaga im rząd i elity. Ty zostajesz z tyłu. Czujesz wstyd, gniew, upokorzenie.
To właśnie ten emocjonalny scenariusz sprawił, że rząd przestał być w ich oczach opiekunem, a stał się złodziejem. Trump – mimo miliardów na koncie – wydawał się im kimś, kto „rozumie ich gniew”. On nie stworzył tej tożsamości, tylko nadał jej język i godność.
U podstaw tej emocjonalnej wspólnoty leży moralna nostalgia – przekonanie, że kiedyś Ameryka była czystsza, uczciwsza, bardziej „biała”. Hochschild zauważyła, że jej rozmówcy nie widzieli siebie jako uprzywilejowanych, lecz jako moralnie zdradzonych. W ich religii – ewangelikalnym protestantyzmie – cierpienie miało wartość uszlachetniającą, a pomoc państwa – charakter deprawujący.
Socjalizm nie był dla nich błędem ekonomicznym, lecz grzechem.
Ten moralny porządek współistniał z doświadczeniem zdrady państwa. Hochschild badała Luizjanę, region z najbardziej zanieczyszczonymi rzekami i powietrzem w USA. A jednak jej rozmówcy – ofiary wielkich koncernów petrochemicznych – nie domagali się większej ochrony ekologicznej. Nie ufali państwu bardziej niż korporacjom. Uważali, że rząd wspiera „innych” – obcych, leniwych, niewdzięcznych – nigdy ich.
Właśnie tu, na skrzyżowaniu ekonomicznego upokorzenia, kulturowej marginalizacji i moralnego resentymentu, narodził się lud Trumpa. Wbrew obiegowym opiniom nie jest to klasa w znaczeniu poziomu dochodów, lecz wspólnota emocji: zbudowana z żalu, gniewu i pragnienia uznania. Ich język jest prawicowy, ale emocje – lewicowe: krzywda, niesprawiedliwość, utrata godności. Tyle że zostały przetworzone przez religię, kulturę i media w resentyment zamiast solidarności.
Dlatego socjalizm w Ameryce nie ma dziś gruntu. Bo jego naturalna baza – klasa ludowa – została przechwycona przez emocjonalny mit zdrady i odrzucenia. Tożsamość polityczna zbudowana na wstydzie i gniewie wobec liberalnych elit nie przekształca się w ruch redystrybucji, lecz w populizm autorytarny. Hochschild pokazała, że Ameryka cierpi, ale nie potrafi cierpieć wspólnie. Każdy ból jest tu przeżywany indywidualnie, z perspektywy moralnej sprawiedliwości, a nie społecznej solidarności.
To właśnie dlatego Mamdani – nawet jeśli mówi językiem nowej lewicy – nie ma szans zbudować socjalizmu.
Bo socjalizm wymaga wspólnoty, a współczesna Ameryka, jak pisał Lipset, jest cywilizacją indywidualistów. Każdy jej bunt staje się więc rewoltą przeciwko władzy, nie rewolucją przeciwko systemowi.
Wczoraj w kilku stanach odbyły się też referenda w lokalnych sprawach i ogólnie rzecz biorąc, pomysły Demokratów wygrywały. Najgłośniej było oczywiście o Kalifornii. Proposition 50 – projekt, który w każdym innym stanie wywołałby dreszcz oburzenia, bo pozwala rządzącej większości na czasowe przejęcie kontroli nad rysowaniem map wyborczych – tu przeszedł z wyraźną przewagą.
Głosujący uznali, że skoro Teksas gra ostro i bez sentymentu, to Kalifornia nie ma obowiązku udawać politycznego harcerzyka. Trumpowska inżynieria okręgów została więc skontrowana własną inżynierią – tyle że w imię „ratowania demokracji”. I to właśnie ta argumentacja znalazła szerokie poparcie wyborców.
Kolorado, stan lubiący podkreślać swoją niezależność, zagłosowało na rzecz czegoś, co jeszcze dekadę temu uznano by za radykalny eksperyment socjalny: powszechne, darmowe posiłki w szkołach, finansowane z wyższych podatków dla najbogatszych. Obie propozycje – LL i MM – przeszły bez większych turbulencji.
Dla Demokratów to oczywiste zwycięstwo humanistycznej polityki społecznej; dla konserwatystów – kolejny sygnał, że retoryka o „państwie zastępującym rodzinę” nie przekonuje już wyborców tak jak dawniej.
W Maine, gdzie polityka często przypomina spór w dużej rodzinie, wyborcy zaskoczyli obie strony. Odrzucili konserwatywny projekt zaostrzenia zasad udziału w wyborach, a jednocześnie przyjęli – uchodzącą za lewicową – ustawę o tymczasowym odbieraniu broni osobom uznanym za niebezpieczne.
Zwykle te dwie kwestie idą ramię w ramię, tym razem jednak mieszkańcy pokazali, że są gotowi rozdzielić „wolność” od „zdrowego rozsądku”. I że republikańskie strachy przed rzekomym „rozpadem procesów wyborczych” trafiają dziś do coraz węższej grupy.
W Teksasie i w stanie Waszyngton stawka była inna – mniej ideologiczna, bardziej systemowa. I tu, i tam wyborcy opowiedzieli się za rozwiązaniami, które miały wzmocnić długoterminowe instytucje: fundusze opiekuńcze, programy zdrowotne, inwestycje w stabilność. Konserwatyści i progresywni liberałowie znaleźli momentami wspólny język, co samo w sobie jest dziś wydarzeniem rangi niemal geologicznej.
Natomiast najważniejsze oprócz tych nowojorskich wybory odbyły się w Wirginii, gdzie nową gubernatorką będzie Demokratka Abigail Spanberger.
„Kwestię socjalistyczną” już omówiliśmy, czas przyjrzeć się temu, kto może powalczyć o przywództwo w Partii Demokratycznej, która – mimo że upłynął już rok – nie może otrząsnąć się z przegranej Kamali Harris i nie ma spójnej doktryny programowej. Wczorajsza noc pokazała, że na horyzoncie są trzej potencjalni liderzy, którzy symbolizują trzy zupełnie różne odpowiedzi na pytanie, czym ma być amerykańska lewica po epoce Bidena.
Pierwszy z nich to oczywiście Mamdani. Towarzyszy mu Alexandria Ocasio-Cortez, jego naturalna współliderka, namaszczona przez Berniego Sandersa. To skrzydło najbardziej postępowe, które myśli o polityce jako o sprawiedliwości społecznej i moralnej, a nie tylko administracji państwem. W ich języku powraca duch New Dealu, ale także retoryka gniewu i współczucia – bardzo nowojorska, bardzo miejska, bardzo lokalna.
Na drugim biegunie stoi Gavin Newsom – gubernator Kalifornii, który eksperymentuje z własną wersją populizmu, a wczoraj w mistrzowskim stylu wygrał referendum w sprawie Proposition 50. Ten 58-latek operuje językiem przypominającym Trumpa, tyle że w odwróconej tonacji: mówi o „odzyskaniu godności klasy średniej”, o „amerykańskim marzeniu dla wszystkich”, ale pod powierzchnią widać starannie wyreżyserowaną estetykę i perfekcyjnie opanowaną autoprezentację. Newsom jest produktem kalifornijskiego liberalizmu – błyskotliwego, wizualnego, medialnego – i wydaje się wiedzieć, że w czasach postpolitycznych walka o emocje jest skuteczniejsza niż walka o argumenty.
Trzecia figura to właśnie kolejna zwyciężczyni z wczoraj, Abigail Spanberger, najbliższa tradycji Partii Demokratycznej sprzed ery Trumpa. Ta była agentka CIA i kongresmenka łączy ostrożność z pragmatyzmem. Nie wzywa do „defund the police”, lecz do profesjonalizacji policji; nie neguje kapitalizmu, ale domaga się jego etycznego urealnienia. W kwestiach obyczajowych jest postępowa – broni praw osób LGBT, wspiera dostęp do aborcji – ale w stylu pozostaje konserwatywna: przypomina raczej umiarkowane demokratki z czasów Billa Clintona niż współczesną lewicę AOC. Jej język jest pozbawiony sloganów – to głos nauczycielki z przedmieść, nie rewolucjonistki z Bronksu.
Mamdani, Newsom i Spanberger – troje kandydatów, trzy wizje: quasi socjalistyczna, postpopulistyczna i liberalno-pragmatyczna.
Każda z nich ma własne zaplecze emocjonalne i medialne, ale żadna nie ma ogólnokrajowej bazy zdolnej zjednoczyć Amerykę. Być może w epoce postpolitycznej któreś z nich zyska moment – momentum – dzięki mediom społecznościowym, wiralowi, nowej energii, która na chwilę wzbudzi zachwyt. Ale chodzenie po Manhattanie z telefonem w ręku czy objeżdżanie Wirginii, by nagrywać rolki, to nie jest skala Stanów Zjednoczonych – kontynentu złożonego z tysiąca realiów i emocji.
Dlatego, mimo chwilowych wahań w sondażach, w sferze doktrynalnej i ideologicznej przewagę wciąż ma Donald Trump i jego lud – ci, których Arlie Hochschild nazwała emocjonalną wspólnotą krzywdy. To oni narzucają dziś język i rytm polityki, a reszta Ameryki, niezależnie od barw partyjnych, porusza się w cieniu ich mitu.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.
Komentarze