Jedynym punktem, gdzie widzę niesprawiedliwość, jest dorzucanie głosów Polonii do komisji wyborczej w Warszawie-obwarzanku w wyborach parlamentarnych. Kiedy głosów Polonii było niewiele, „rozpływały” się one w głosach Warszawiaków. W tej chwili stanowią ok. 1/3 oddanych tam głosów. To można by zmienić, ale nie przez odbieranie Polonii praw wyborczych
Pod koniec maja Kacper Szulecki, Michał Kotnarowski i Ben Stanley opublikowali w „Gazecie Wyborczej” artykuł, w którym postawili pytanie, czy Polacy i Polki mieszkający za granicą powinni mieć prawa wyborcze. Tekst odbił się dość szerokim echem, szczególnie, że opublikowany tuż po pierwszej turze wyborów, w najgorętszym okresie kampanii – czyli w najgorszym momencie na dyskutowanie o zmianie prawa w tak fundamentalnej kwestii jak prawa obywatelskie. Dziś, już po wyborach, chcę na spokojnie do ich postulatów się odnieść.
Autorzy przedstawiają kilka argumentów, z których większość – w mojej opinii – jest niewystarczająca albo nie ma zastosowania konkretnie w Polsce. Podają wprawdzie kilka powodów za utrzymaniem obecnych regulacji nieograniczających praw wyborczych Polonii, ale ogólny wydźwięk ich artykułu pozostaje niechętny. Chcieliby prawa wyborcze Polonii w jakiś sposób ograniczyć.
Fundamentalnie się z nimi nie zgadzam. Oczywiście, jestem tu sędzią we własnej sprawie, bo sama jestem migrantką i nadal głosuję regularnie w wyborach. Ale jestem też badaczką od lat zajmującą się m.in. migracjami z Polski i do Polski, a z racji pracy w międzynarodowym instytucie mam trochę porównań pod ręką.
Poniżej kilka głównych argumentów za utrzymaniem głosowania za granicą bez dodatkowych ograniczeń.
Na zdjęciu – głosowanie w ambasadzie w Berlinie w 2011 r.
Czy Polonia wybrała nam prezydenta? A czy Lublin nam go wybrał?
Za granicą głosowało mniej więcej tyle osób, co mieszka w Lublinie, więc to taki sam rodzaj argumentu. Oczywiście, że każdy jeden głos się przyczynił do wyniku, w tym także te oddane za granicą – po to się głosuje, żeby współdecydować. Nie ma różnicy, skąd ten głos jest i gdzie został złożony. Liczy się każdy. Tak, osoby głosujące za granicą współwybierają prezydenta, a w wyborach parlamentarnych Sejm i Senat.
Wyniki wyborów w Polsce często są wyrównane i niewielka różnica głosów może przesądzić o wygranej tego czy innego kandydata lub komitetu wyborczego. Tak jest praktycznie zawsze w wyborach prezydenckich w drugiej turze. Tak też jest często w parlamentarnych, gdzie jedna partia wygrywa o włos z drugą, jak choćby w ostatnich jesienią 2023 roku.
To są często niewielkie wygrane, wymęczone, wyszarpane, czasem nawet niespodziewane (jak wygrana PiS nad PO w 2005 roku). Rozumiem tych, którzy mówią, że to niesprawiedliwe, że bardzo często mała grupa wyborców decyduje o tym, kto ostatecznie wygra. A Polacy i Polki za granicą są łatwym celem ataku, więc to im się za to obrywa.
W całej tej retoryce odbierania Polonii głosów wyborczych ucieka fakt, że w tych wyborach było 20 milionów wyborców, dokładnie 20 019 167
(wszystkie dane podaję za PKW, lub na ich podstawie obliczenia własne), którzy swój głos oddało w Polsce.
Gdyby Polska nie była tak mocno spolaryzowana, to te 608 215 głosy oddane w komisjach za granicą nie miałyby żadnego znaczenia, bo stanowią niewielki ułamek (2,92%) wszystkich oddanych głosów.
W wyborach parlamentarnych w 2023 roku było ich jeszcze mniej – 2,6%, do tego wszystkie głosy z zagranicy są przypisane do jednego okręgu (nr 19 – Warszawa), w którym i tak stanowiły zaledwie jedną trzecią głosów. Gdyby ci wszyscy głosujący za granicą umówili się na jedną partię, to nie tylko nie przekroczyłaby progu – nie zdobyłaby nawet dotacji. To nie jest jakaś wielka siła, na jaką próbuje się ją kreować.
Te wysokie wartości frekwencyjne, które podaje PKW, odnoszą się tylko do osób, które się do wyborów w zagranicznych komisjach zarejestrowały. Nie jest to odsetek osób z prawem wyborczym przebywających poza krajem.
Według szacunków Ministerstwa Spraw Zagranicznych do polskości poczuwa się około dwudziestu milionów ludzi na całym świecie. Większość z nich nie ma jednak polskiego obywatelstwa, a jedynie pochodzenie. Faktycznych polskich obywateli na obczyźnie jest, jak podaje GUS, nieco ponad półtora miliona, z czego przeważająca większość w Europie. Faktycznie prawa wyborcze ma jeszcze mniejsza liczba, bo część z nich to osoby przed ukończeniem 18. roku życia.
W USA mieszka jedynie nieco ponad 30 tysięcy Polaków z prawem wyborczym.
Według badań, w wyborach regularnie uczestniczy poniżej 30 proc. z nich. Z wyobrażonej wielkiej hordy Polonusów dominujących nad polskimi wyborami robi się nagle miasto wielkości Lublina czy Bydgoszczy. Nie całkiem małe, ale też nie przeogromne.
Do tego większość z nich głosuje dość podobnie, jak ludzie w Polsce. Owszem są pewne różnice (o tym niżej), ale jednak głosy zza granicy dosypują się do stosików tych samych kandydatów, którzy zbierają głosy w Polsce, i nie są nadmiernie skoncentrowane na jednej konkretnej opcji politycznej, co mogłoby zaburzyć wynik wyborów.
Od lat „widać zabory”, mamy mocne zróżnicowanie preferencji wyborczych na osi północny zachód – południowy wschód, plus na osi wieś-miasto.
Równie dobrze można by zatem powiedzieć, że prezydenta, jako że wygrał Karol Nawrocki, wybrało całej Polsce Podkarpacie wraz z „megalopolis ruralis” (jak ten gęsto zaludniony obszar wiejski od Rybnika po Rzeszów określił kiedyś Szymon Pifczyk z Kartografii Ekstremalnej), kosztem preferencji obszarów (wielko)miejskich, Polski północnej i zachodniej oraz sporej części Polonii.
Gdyby w tegorocznych wyborach prezydenckich Polonia nie głosowała, to te decydujące kilkadziesiąt tysięcy na 20 milionów głosów, które przeważyły na korzyść Karola Nawrockiego, pojawiłoby się na przykład w Szczecinie albo w Suwałkach.
Ponadto, koronnym argumentem przeciwko tej tezie jest to, że gdyby to wyborcy za granicą wybierali nam prezydenta, to zostałby nim Rafał Trzaskowski (383 722 głosów w komisjach zagranicznych wobec 220 637 na Karola Nawrockiego). A jednak mimo tej ponad 150-tysięcznej przewagi, nie dostali swojego faworyta. Trudno o bardziej wymierny przykład tego, że to jednak nie Polonia wybrała.
Kolejnym ważnym punktem jest to, że nie każda osoba głosująca za granicą jest Polonusem. Spora część z nich to są Polacy i Polki mieszkający na stałe w Polsce, oddający głos za granicą z powodu chwilowego pobytu, np. na urlopie czy wyjazdu służbowego. Spora część to też np. studenci na wymianach, z założenia na pobycie czasowym.
Niestety nie wiemy, jak rozkładają się proporcje tymczasowych i stałych wyborców zagranicznych. Te dane nie są udostępnione, choć państwo je posiada – przy rejestracji do komisji za granicą trzeba bowiem obowiązkowo podać adres zamieszkania.
Cieszyłabym się, gdyby zbiorcza informacja o krajach pobytu osób rejestrujących się w komisjach zagranicznych została upubliczniona. Można byłoby dzięki temu uzyskać pełniejszy obraz głosujących za granicą. Na razie jednak tych danych nie mamy, więc jestem skazana na gdybanie.
Postawiłabym jednak tezę, że spora część głosów oddanych za granicą to głosy oddane przez polskich turystów.
Jest to najpewniej wypadkowa dwóch czynników.
Wzrost liczby zarejestrowanych wyborców w komisjach zagranicznych, 2015-2025:
2015 rok – 200 tysięcy
2019 rok – 350 tysięcy
2023 rok – 636 tysięcy
2015 rok – 257 tysięcy
2020 rok – 525 tysięcy
2025 rok – 722 tysiące
Źródło danych: PKW. Wyniki zaokrąglone do tysiąca. Uwaga: liczba zarejestrowanych nie równa się liczbie oddanych głosów – tych jest faktycznie nieco mniej (np. w ostatnich wyborach z 722 tys. zarejestrowanych 608 tysięcy pobrało karty wyborcze).
Wystarczy kilka minut, połączenie z internetem i paszport lub dowód osobisty. Nie trzeba się wybierać z dużym wyprzedzeniem po zaświadczenie, nie trzeba osobiście w urzędzie zmieniać komisji. Od tego roku nie trzeba też rozważać, czy lepiej głosować w pierwszej czy drugiej turze, jeśli wyjazd wypada tylko na jedną z tych dat (wcześniej trzeba było się przepisać na całe wybory).
Dzięki tej prostej i intuicyjnej rejestracji osobom na urlopach i delegacjach łatwiej teraz ogarnąć system, z którego na co dzień nie korzystają.
Wcześniej spora część z nich po prostu rezygnowała z udziału w głosowaniu albo przesuwała urlop, żeby w dzień wyborów być na miejscu. Dziś już nie trzeba tak mocno i dużo planować, bo oddanie głosu za granicą i rejestracja do tego są znacznie łatwiejsze. W efekcie rejestruje się tam więcej osób przebywających za granicą tymczasowo.
Z pewnością następuje też swoiste urealnienie lokalizacji wyborców, bo więcej osób mieszkających za granicą oddaje teraz głosy tam, a nie jadąc do kraju.
Wcześniej rejestracja była bardzo czasochłonna i kosztowna. Trzeba było wybrać się de facto dwa razy do konsulatu – raz się zarejestrować, drugi raz zagłosować (lub trzy, jeśli były dwie tury w prezydenckich). Jeśli ktoś mieszkał daleko – a niektórzy muszą się udać w wielogodzinną podróż, często do innego kraju, bo w ich nie ma polskiego konsulatu albo nie jest otwierana komisja wyborcza – to musiał poświęcić mnóstwo czasu, energii i pieniędzy, żeby zagłosować. Od uproszczenia procedury jest zwyczajnie łatwiej zagłosować za granicą.
Ja też jeszcze przed kilku laty łączyłam udział w wyborach z wizytą u mamy w Polsce (nadal jestem zameldowana w moim rodzinnym domu, więc widnieję w spisie wyborców w mojej rodzinnej gminie). Było z tym zwyczajnie znacznie mniej zachodu niż ogarniać rejestrację za granicą – nawet jeśli miałam wtedy do konsulatu tylko godzinę drogi na drugi koniec Berlina. Ta wyprawa plus stanie potem godzinami w kilometrowej kolejce, którą potem pokazywano we wszystkich serwisach informacyjnych, były jednak znacznie mniej wygodne, niż po prostu skoordynować na ten sam weekend wizytę u rodziny i przy urnie.
Za granicą głosuję dopiero od wyborów w 2019 roku – wcześniej dziesięć lat na wybory jeździłam do Polski, do mojego rodzinnego miasteczka. Podejrzewam, że osób takich jak ja jest znacznie więcej.
W debacie – szczególnie w komentarzach internautów – powtarza się często argument, że osoby mieszkające za granicą nie znają polskich realiów, albo że z daleka chcą Polakom w kraju życie urządzać, choć sami będą od konsekwencji swoich decyzji wyborczych zwolnieni.
Oba te argumenty uważam za chybione. Można fizycznie przebywać poza krajem, a nadal być głęboko zanurzonym w jego kulturę, interesować się jego rozwojem, życiem społecznym i politycznym, utrzymywać kontakt.
W dobie internetu, szybkich kolei i tanich lotów bardzo łatwo jest dziś pozostać w kontakcie z polską kulturą czy polityką. Można mieć abonament cyfrowy na polskie gazety (ja sama mam na dwie, z innych korzystam czasem przez elektroniczne zasoby prasowe mojej uczelni), kupować książki w e-wydaniu po polsku (co sama regularnie czynię), oglądać polskie filmy seriale na platformach cyfrowych, oglądać polskie kanały na YouTube czy innych platformach, słuchać polskich podcastów (co też robię).
Przed laty popularne było też na wpół-legalne instalowanie anten Cyfrowego Polsatu, żeby mieć dostęp do polskiej telewizji na co dzień (zgodnie z regulaminem można było to robić tylko na terenie Polski, ale działały też w innych miejscach, a przepis trudno było wyegzekwować).
Do tego komunikatory cyfrowe, dzięki którym ma się nieograniczony darmowy kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Można pisać, można dzwonić do siebie – ile się chce, kiedy się chce, za darmo. Jednym z moich najbardziej aktywnych czatów rodzinno-przyjacielskich jest grupa o składzie mieszkającym w Polsce, Niemczech, Izraelu i USA. Mieszkamy w różnych krajach, ale wszyscy interesujemy się Polską, podsyłamy sobie artykuły, dyskutujemy o polskiej polityce.
W ostatnich wyborach w pierwszej turze głosowałam w komisji wyborczej w Drammen w Norwegii, bo akurat odwiedzałam tam przyjaciółkę. Nasza czteroosobowa ekipa, która poszła razem do lokalu wyborczego, składała się ze mnie (na co dzień mieszkającej w Niemczech), mojej siostry (która na co dzień mieszka w Polsce i tak jak ja przyjechała w odwiedziny), rzeczonej przyjaciółki, która od kilkunastu lat mieszka w Norwegii, oraz jej córki, mówiącej płynnie po polsku i zorientowanej w polskiej kulturze i polityce nie gorzej niż przeciętna osiemnastolatka w kraju. Ona głosowała po raz pierwszy po uzyskaniu pełnoletności.
W niedzielę poszłyśmy razem, zgodnie z polską tradycją, zagłosować, a potem na spacer i lody.
Kto chce, ma dziś mnóstwo możliwości, żeby kontakt z polską kulturą, polską polityką i polskim życiem codziennym utrzymywać.
Owszem, niektórzy wyjeżdżają i wchodzą całkowicie w kulturę swojego nowego kraju, nie planują powrotu, chcą tam zostać na zawsze. Czasem nawet kompletnie rezygnują z polskości. Ale też mnóstwo osób jest szczęśliwa, gdy uczestniczy w kulturze obu krajów – pobytu i pochodzenia. To jest różnica między asymilacją a integracją. Ci pierwsi zresztą pewnie jako pierwsi zrezygnowali z głosowania w polskich wyborach.
Można być przywiązanym do więcej niż jednego miejsca, można cenić kulturę więcej niż jednego kraju. Można też mieszkać w jednym kraju i planować się przenieść do jeszcze innego. Wreszcie, sporo jest też osób, w tym ja, dla których mieszkanie w Europie, czy w EU, to nie jest do końca zagranica.
Do tego niewiele osób realnie całkowicie odcina się od kraju. Jakieś więzi zawsze człowieka z Polską łączą. Mnóstwo osób ma choćby rodziców czy rodzeństwo, które mieszka w Polsce, dalszą rodzinę albo przyjaciół.
Czasem emigracja zarobkowa rozdziela też dzieci i rodziców – po wejściu Polski do Unii sporo mówiło się o tzw. eurosierotach, zostawionych w kraju pod opieką babci czy cioci, gdy rodzice wyjechali za chlebem. Czasem sytuacja jest odwrotna – dorosłe dzieci polskich imigrantów wyjeżdżają na studia do Polski albo przeprowadzają się do niej na stałe.
Sporo osób w rejonach przygranicznych prowadzi pełne życie na dwa kraje – praca tu, dom tam, szkoła jednego dziecka tu, drugiego tam, przyjaciele i tu, i tam, zakupy raz tu, raz tam, bo różne produkty w sklepach, a oba się lubi. Ale nawet dalej od granicy ktoś może żyć mocno transgranicznie.
Ktoś może pracować w innym kraju, ale nadal mieć np. mieszkanie w Polsce albo wykupione polskie obligacje. Można pracować za granicą, ale brać w Polsce dodatkowe zlecenia. Można też planować powrót, albo choć go nie wykluczać. Można pracować w innym kraju, ale mieć pracę związaną z Polską (np. z wymianą handlową z polskimi partnerami, albo obsługiwać polski rynek w firmie obecnej w wielu krajach). Można mieć polską szkołę w okolicy i posyłać do niej dzieci, można pozwalać spędzać dzieciom całe wakacje w Polsce – u dziadków czy z kuzynami.
To w nich wybieramy sobie gospodarza (albo gospodynię) własnego miasta, wsi, gminy, powiatu, województwa. To w nich urządzamy sobie życie w Polsce, bo to oni odpowiadają za równe chodniki, odśnieżanie dróg zimą, szkoły, szpitale, wodociągi i setki innych rzeczy.
W tych wyborach osoby niemieszkające w Polsce udziału brać nie mogą (o ile nie posiadają meldunku w Polsce i chce im się do miejsca zameldowania pofatygować. Ja sama zrobiłam to od 2009 roku dokładnie raz – na prośbę kandydującej na burmistrza i konkurującej z wieloletnim burmistrzem znanej mi osoby, żebym przyjechała i oddała na nią głos).
Tych wyborów nie organizuje się też poza granicami kraju – nie tylko logistycznie byłoby to zwyczajnie nie do zrobienia (a jaki byłby sens dawać ludziom do wyboru Warszawę, skoro w niej nie mieszkają), ale też znaczenie ma fakt, że chodzi o władze lokalne. Osoba spod Głogowa nie wybiera burmistrza Ełkowi, osoba z Jasła – prezydenta Poznaniowi. Tak samo osoby z innych miejscowości – w kraju czy poza nim.
W tych wyborach – na poziomie komunalnym i lokalnym (tj. do poziomu powiatu, bez województwa) mogą też głosować w Polsce obywatele i obywatelki Unii Europejskiej przebywające od minimum trzech miesięcy w danym miejscu. Polscy obywatele i obywatelki również nabywają to prawo w innych krajach Wspólnoty.
O tym jednak nie słyszymy za bardzo, może dlatego, że są to nadal niewielkie liczby – w wyborach samorządowych w 2018 roku było to 568 osób, w 2024 roku – 846 (wg spisu powszechnego w 2021 roku w Polsce mieszkało wtedy prawie 33 tysiące obywateli UE).
Ta jest możliwa dopiero po latach (nawet dziesięciu, jeśli dana osoba nie ma polskiego pochodzenia, wcześniej nadanego statusu uchodźcy albo związku małżeńskiego z polskim obywatelem, które ten okres skracają).
Niektórzy z nich nie mogą głosować nigdzie – taki jest casus Bena Stanleya ze wspomnianego na początku artykułu. Po Brexicie stracił prawo do głosowania w polskich wyborach lokalnych, a w brytyjskich już nie może, bo według brytyjskich przepisów za długo przebywa na emigracji.
Może zamiast dyskutować nad tym, czy zabrać Polonii prawo wyborcze, powinniśmy raczej zacząć debatę nad tym, czy nie umożliwić tym osobom uczestnictwa w wyborach samorządowych.
Może nie po trzech miesiącach, jak obywatele UE, ale np. po roku czy dwóch, może tylko czynne prawo wyborcze (choć i obecnie obywatele UE bierne prawo wyborcze mają de facto tylko do rady gminy – przepisy nakazują wójtom, burmistrzom, prezydentom miast, radnym wojewódzkim mieć obywatelstwo polskie).
Wreszcie argument, że osoby mieszkające na stałe za granicą wybierają władze w Polsce, ale nie ponoszą konsekwencji swoich wyborów. To też nie jest prawda.
Do dziś pamiętam, jak byłam na wakacjach w Izraelu wiosną 2018 roku – tuż po tym, jak PiS wywołał międzynarodowy skandal antysemicką nowelizacją ustawy o IPN. Byłam tam tylko tydzień, a wielokrotnie musiałam się tłumaczyć z tego, co wyprawia polski rząd.
Jak bardzo ten argument jest niesprawiedliwy, pokazuje przeniesienie go na inne grupy społeczne. Dokładnie tak samo można powiedzieć o osobach starszych. One też mogą przecież nie dożyć konsekwencji swoich wyborów. Poza tym, mają swoją emeryturę i bezpieczeństwo socjalne, sytuacja na rynku pracy czy konflikty społeczne mogą ich mało obchodzić. Mogą się też już nie orientować w tym, co ważne dziś dla młodych, mogą nie iść z duchem czasu. Przez swoje szerokie poparcie dla PiS i PO wspierają zabetonowanie polskiej sceny politycznej na ten duopol. A jednak nikt na poważnie – i słusznie – nie dyskutuje o tym, żeby np. zabrać prawa wyborcze ludziom w wieku 70+ czy 80+.
Podobnie nikt nie chce odbierać praw wyborczych najbogatszym Polakom – tym, których stać na willę w centrum Londynu, prywatne samoloty i najdroższe operacje w Szwajcarii, więc są w większości kompletnie niezależni od państwa i jego funkcjonowania. Każdy obywatel ma prawo głosu – nawet jeśli się nie orientuje, nawet jeśli pewne problemy go nie dotyczą, nawet jeśli głosuje inaczej niż reszta społeczeństwa.
Wiele osób głosujących za granicą, podobnie jak ja odczuwa doniosłość oddawania głosu, czy wręcz patriotyczne wzmożenie (przy pełnej świadomości, jak głupio i patetycznie to brzmi). W komisjach za granicą panuje też często zupełnie inna atmosfera. Mimo czasem długich kolejek, często w słońcu i upale, nastroje są pogodne, ludzie dzielą się przekąskami i wodą, a w samym lokalu wyborczym odczuwa się taką wszechobecną sympatyczność, niewypowiedzianą wspólnotę wartości i wzajemne uznanie wobec obecności przy urnie i prodemokratycznej postawy. Ludzie się uśmiechają do siebie – i ci w komisji, i ci głosujący.
Większość osób głosujących za granicą regularnie brało udział w wyborach jeszcze przed wyjazdem. To są najbardziej zaangażowane obywatelsko osoby, którym najbardziej na Polsce i jej dobru zależy.
Często widzą w tym swój obywatelski obowiązek. Mimo ułatwień z ostatnich lat, dla wielu to nadal oznacza poświęcenie czasu i pieniędzy, by móc zagłosować. A jednak to robią. Ten niewielki odsetek osób mieszkających za granicą i nadal głosujący to ci, którym zależy. Zabranie im tego prawa byłoby zwyczajnie krzywdzące.
Państwo polskie ma pośrednio z ich działalności sporo korzyści. Wielu z nich jest zaangażowanych społecznie – w towarzystwa polsko-lokalne (np. polsko-niemieckie, polsko-holenderskie), w organizacje pozarządowe, w organizacje proeuropejskie, w lokalne życie polonijne (wiele z tych osób zakłada kafejki językowe czy angażuje się w działalność lokalnej szkoły. Sama znam osoby, które po godzinach prowadzą dla polskich dzieciaków z okolicy klub piłkarski albo drużynę harcerską).
Wiele z tych osób angażuje się w pomoc innym Polakom, którzy mogą napotkać problemy za granicą, takie jak np. oszustwa pracodawcy – jak choćby znana Polska Rada Społeczna, działająca w Berlinie od 1984 roku.
Wiele z nich pracuje w różnych państwowych instytucjach niosących pomoc i wsparcie np. osobom w kryzysie bezdomności (do którego migrantom bez wsparcia społecznego łatwiej wpaść) czy dobrostanu dzieci (np. niemiecki Jugendamt czy szwedzki Barnevernet). Wiele z nich zgłasza się na ochotnika do komisji wyborczych w swoich okolicach.
Niektórzy z nich zakładają polskie instytucje kultury, np. księgarnie (jak berliński Buch|Bund, w której można kupić polską literaturę po polsku i po niemiecku), polskie galerie sztuki (np. Katarzyny Napiórkowskiej w Brukseli czy Żak-Branicka w Berlinie) czy muzea (np. Muzeum Kraszewskiego w Dreźnie). Zakładają polskie lokalne gazety czy stacje radiowe. Promują polską kulturę w Instytutach Polskich i w innych organizacjach. Popularyzują polską kulturę u lokalnej społeczności albo oferują w swojej pracy ciekawe, nowe spojrzenie na kulturę lokalną. Tę ostatnią drogę przeszła np. Paulina Olszewska, kuratorka sztuki i zwyciężczyni konkursu na polską wystawę na 16. Gwangju Biennale 2026, wcześniej związana z wieloma muzeami sztuki w Niemczech.
Odcięcie tych osób – zaangażowanych, związanych z Polską – byłoby tym samym nie tylko krzywdzące dla nich, ale też wbrew interesom samej Polski. W interesie narodowym jest bowiem wzmacnianie znaczenia i dobrego wizerunku kraju – a to najlepiej robić wielokanałowo, często oddolnie, wspierając prywatne i społeczne inicjatywy oprócz działalności państwowej.
Do tego związki z Polską mogą przyczynić się do tego, że może wrócą – albo oni, albo ich dzieci. A jak będą się czuć związani z krajem, to będą mówić po polsku, będą mieć kontakt, będą kontynuować swoją polskość. A nawet jeśli nie wrócą, to nadal będzie ich działalność z korzyścią dla Polski.
Maria Skłodowska-Curie też obie córki nauczyła polskiego, zabierała je na wakacje do kraju. W Warszawie ufundowała Instytut Radowy (przez dziesięciolecia największy polski instytut badania promieniotwórczości i radiologii, dziś działający pod szyldem Narodowy Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowy Instytut Badawczy).
Polska literatura zawdzięcza mnóstwo Giedroyciowi, który działał w Paryżu.
Muzyka Chopina nie stała się mniej polska, kiedy wyjechał do Francji.
Spora część dorobku Gombrowicza powstała w Argentynie, Mickiewicza w Szwajcarii, a Miłosza – w USA.
Bronisław Malinowski stał się jednym z ojców założycieli antropologii dlatego, że wyjechał i prowadził badania, gdzie go rzuciło.
Bronisław Piłsudski (brat Józefa), zesłany na katorgę na Sachalin za udział w spisku antycarskim, a następnie zakaz opuszczania Dalekiego Wschodu, zaangażował się tam w do dziś cenione prace etnograficzne nad ludem Ajnu, a po wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej przeniósł się do Japonii, gdzie współzałożył Towarzystwo Japońsko-Polskie, dzięki któremu doszło do pierwszej wymiany kulturowej, a później współpracy wywiadowczej i politycznej, między tymi krajami.
Znaczenia Zbigniewa Brzezińskiego dla ukształtowania amerykańskiej polityki wobec krajów postkomunistycznych, w tym Polski, dzięki którym akces do NATO i UE był w ogóle możliwy, nie trzeba nikomu przedstawiać.
To, że wiele osób czy państw coś robi, to nie jest argument za tym, że coś jest słuszne – jedynie za tym, że popularne. To, jak inne kraje regulują pewne kwestie mogą być inspiracją przy poszukiwaniu nowych rozwiązań, jeśli stare nie działają, ale nie są wyznacznikiem tego, co dobre ani słuszne. Może to być zresztą tylko dobre i słuszne dla danego kraju, ale już takie dla Polski by nie było.
Podane w przytoczonym na początku artykule przypadki Irlandii czy Norwegii mocno ograniczających prawa wyborcze emigrantów, są mało w mojej opinii podobne do Polski.
Przede wszystkim, obie są krajami małymi. Irlandia ma 5,3 miliona mieszkańców, Norwegia – 5,5. Irlandzka diaspora z obywatelstwem to półtora miliona ludzi, 28 proc. populacji (osób irlandzkiego pochodzenia jest nawet 70 milionów). Polskie półtora miliona to 4 proc. Niewiele wobec ponad 37 milionów w kraju.
Norweska diaspora (ok. 10 milionów) jest mniejsza niż irlandzka, choć nadal większa niż populacja kraju, i większość nie ma obywatelstwa. Tutaj jednak zaskakuje co innego – o ile Norwegia obwarowuje dostęp do obywatelstwa potomkom norweskich obywateli wychowanym poza krajem, to nie ogranicza praw wyborczych osobom, które wyjechały z Norwegii po 18 roku życia.
Zdaje się, że Norwegia bardziej martwi się tym, żeby swoich obywateli socjalizować w swojej własnej, specyficznej kulturze narodowej (m.in. z silnym państwem dobrobytu) niż tym, że ktoś głosuje, choć wyjechał.
Różne kraje regulują tę kwestię inaczej, od praktycznie natychmiastowej utraty możliwości głosowania po zupełny brak ograniczeń. Najwięcej państw ma jednak tylko niewielkie ograniczenia.
Pozbawianie praw wyborczych emigrantów wcale nie jest tak częste.
Jest wiele krajów, które praktycznie nie ograniczają praw wyborczych obywatelom nie-rezydentom. Wśród nich jest np. Francja, Austria, Szwecja (te dwa kraje wymagają jedynie rejestracji w specjalnym spisie i odnawiania co 10 lat), Japonia, Filipiny, Portugalia, Korea Południowa, Hiszpania, Ukraina.
W Brazylii obowiązuje przymus wyborczy – również wobec osób, które z kraju wyjechały. Nie tylko za zatem nie tracą one praw wyborczych, nie są też zwalniane z obowiązku wyborczego i muszą nadal brać udział w wyborach. Podobnie jest w Peru, choć mieszkający za granicą obywatele są z mocy prawa zwalniani z kary grzywny.
Włochy pozwalają obywatelom nie-rezydentom głosować w referendach i wyborach do parlamentu – w konsulatach i listownie.
Obywatele z zagranicy mają 12 przedstawicieli w parlamencie. Ponadto państwo zwraca 75 proc. kosztów przyjazdu do kraju w celu głosowania osobom, które rezydują w krajach, w których nie ma włoskich konsulatów.
Swoich reprezentantów w parlamencie mają też zagraniczni Rumuni, Meksykanie, Ukraińcy i Portugalczycy. Wyjątkową regulację ma Tunezja – liczba mandatów przypadających reprezentantom diaspory nie jest ustalona z góry, jak w powyższych przypadkach, ale jest proporcjonalna do rozmiaru diaspory.
Wiele krajów wprowadza tylko nieznaczne ograniczenia, najczęściej w postaci wyłączenia wyborów lokalnych lub dostępu tylko do wyborów najwyższego rzędu.
Na przykład Belgia nie ogranicza prawa do głosowania w wyborach federalnych, ale zawiesza prawo do głosowań lokalnych i komunalnych na czas nieobecności. Co więcej, nie ustaje wobec emigrantów obowiązek głosowania, jako że w Belgii głosowanie jest obowiązkowe.
Podobnie Kanada nie ogranicza w żaden sposób prawa uczestnictwa w wyborach federalnych. W Luksemburgu, Czechach, Holandii, Turcji i Namibii traci się tylko prawo głosowania w wyborach lokalnych.
W Szwajcarii nie ma ograniczeń w głosowaniu do niższej izby parlamentu i w referendach, kwestie wyższej izby i wyborów lokalnych regulują samodzielnie kantony. Podobnie jest w USA – prawo do dalszego głosowania na emigracji nie jest ograniczane na poziomie federalnym, a na stanowym zależy od tego, z którego stanu się wyjechało (38 stanów dopuszcza, pozostałe nie. W niektórych prawo głosu łączy się z obowiązkiem płacenia podatków stanowych, co w praktyce znacznie zaniża liczbę osób faktycznie głosujących).
W Rumunii i Finlandii można głosować bez ograniczeń w wyborach parlamentarnych i prezydenckich oraz do Europarlamentu, jeśli się nie zarejestrowało do nich w innym kraju. W Chile i Kostaryce obywatele nie-rezydenci mogą głosować w wyborach prezydenckich i referendach ogólnokrajowych, w Kolumbii także w wyborach parlamentarnych, w Singapurze w parlamentarnych i prezydenckich, w RPA w parlamentarnych.
Węgry nie ograniczają w żaden sposób praw wyborczych obywatelom, którzy wyjechali z kraju. Przyznają jednak mniej możliwości głosowania obywatelom, którzy nigdy nie mieszkali na Węgrzech (jest to głównie mniejszość węgierska z krajów ościennych – w wyborach dostają oni wyłącznie listę krajową, podczas gdy dawni rezydenci także listę imienną z jednomandatowych okręgów wyborczych).
Obywatele Wielkiej Brytanii mogą głosować za granicą, o ile mieszkali wcześniej w Zjednoczonym Królestwie albo byli tam zarejestrowani w spisie wyborców. W 2022 roku zmieniono prawo wyborcze i zniesiono ograniczenie do 15 lat od wyjazdu (weszło w życie dwa lata później). Obywatele, którzy nigdy nie mieszkali w kraju, mogą nabyć prawo wyborcze poprzez czasowe zamieszkanie w kraju.
Nieco większe ograniczenia prawa głosu obowiązują Niemców. Tu prawo wyborcze zachowuje się przez 25 lat od wyjazdu, ale można je stosunkowo łatwo przedłużyć – przenosząc się na trzy miesiące do kraju albo wykazując nadal silne związki z krajem i wpływ wyników na własne życie.
W Australii traci się możliwość udziału w wyborach po sześciu latach za granicą. W Danii już po dwóch (z wyjątkiem wyborów do Europarlamentu, i u osób o specjalnym statusie, np. pracowników ambasad czy żołnierzy na misjach).
Indie formalnie nie ograniczają prawa wyborczego, ale nakazują głosowanie w okręgu ostatniego miejsca pobytu w kraju – de facto uniemożliwiając większości ekspatów wzięcie udziału w wyborach. Podobnie jest w Izraelu – na papierze brak ograniczeń, w praktyce obowiązek głosowania w kraju, bo tylko tam można oddać głos.
W Irlandii też nie traci się prawa wyborczego natychmiast. Można je przez osiemnaście miesięcy zachować, jeśli planuje się powrót – ale trzeba głosować osobiście w kraju. Na Malcie można głosować, jeśli mieszkało się minimum sześć miesięcy z osiemnastu przed wyborami na wyspie. W praktyce przepis ten jest martwy i głosują wszyscy – choć możliwe jest tylko oddanie głosu osobiście w kraju. Toczy się tam obecnie dyskusja nad umożliwieniem głosowania korespondencyjnego z kraju.
Także w Maroku można głosować wyłącznie, jeśli jest się rezydentem.
Nie są to oczywiście wszystkie kraje świata, ale dość szeroki przegląd. Jednoznacznie widać, że nie ma jednego rozwiązania dominującego. Każde państwo reguluje kwestię głosowania za granicą według swoich potrzeb i przekonań. Najczęstsze zdają się być jednak rozwiązania dość liberalne – ograniczające jedynie dostęp do wyborów lokalnych czy samorządowych, ale nie do ogólnokrajowych.
Głosy o tym, że Polonia różni się w preferencjach wyborczych od wyborców w kraju pojawiają się co jakiś czas. Bez kontekstu kulturowo-demograficznego nie pokazują one jednak pełnego obrazu. A ten jest mniej zaskakujący niż by się na pierwszy rzut oka wydawało.
Jeśli weźmiemy poprawkę na to, że spora część polskich wyborców za granicą jest młodsza niż całość polskiego społeczeństwa i ma nadreprezentację, szczególnie wśród najmłodszych migrantów, osób wykształconych i liberalnych, to nagle większość różnic zniknie.
Gdy porównamy to, jak głosują Polacy w grupie wiekowej 18-40 w kraju i w komisjach zagranicznych, to są one praktycznie identyczne.
Różnica wynika tu przede wszystkim z nierównych proporcji (za granicą mieszka znacznie mniej osób starszych) i różnic w preferencjach wyborczych u różnych pokoleń.
Trochę większe różnice można zobaczyć w tym, jak głosuje Polonia w konkretnych krajach. W Holandii i Wielkiej Brytanii dużo mocniejsza jest Konfederacja – ale dlatego, że zwyczajnie więcej tam typowego elektoratu tej partii, mężczyzn z małych i średnich miejscowości do 35 roku życia.
W Hiszpanii mamy więcej lewicowego elektoratu. We Francji i Niemczech – liberalnego i lewicowego. Polonia w USA to ostoja PiS-u. Wynika to jednak z tego, że większość z nich jest z Podkarpacia, które jest pisowskim matecznikiem (nie ma ich zresztą wcale tak dużo, tylko ok. 30 tysięcy nadal jest obywatelami, głosuje niewielka ich część).
Do Francji czy Niemiec jedzie więcej osób z zachodu kraju czy z większych miast – które to typowo głosują na centrum i na lewo od niego.
(ale i tam nie jest to grupa, która znacząco zaważa na wynikach, bo jest na to zwyczajnie za mała).
Większość polskiej diaspory to ludzie w pierwszym, najpóźniej w drugim pokoleniu. Praktycznie nie mamy, jak np. Węgry, licznych mniejszości w krajach ościennych, które systemowo wspierają partie bardziej konserwatywne czy narodowo-konserwatywne.
Nie mamy specyficznej sytuacji jak Turcja czy Rosja, gdzie diaspora jest liczna i znacznie bardziej konserwatywna, więc w interesie ich obecnych autorytarnych rządów jest zachęcanie do jak najliczniejszego głosowania (Recep Erdoğan przyjeżdża wręcz do Niemiec w czasie kampanii wyborczej).
Nie zaburzają preferencji wyborczych, nie dają niesprawiedliwej przewagi jednej opcji politycznej.
Głosy oddane za granicą nie przekłamują obrazu preferencji wyborczych Polek i Polaków.
Jedynym punktem, gdzie widzę niesprawiedliwość, to dorzucanie głosów Polonii do komisji wyborczej w Warszawie-obwarzanku w wyborach parlamentarnych. Kiedy głosów Polonii było niewiele, „rozpływały” się one w głosach Warszawiaków. W tej chwili stanowią ok. 1/3 oddanych tam głosów.
Problemem jest zaburzenie reprezentatywności i równości mandatów, co gwarantuje konstytucja. Warszawa już teraz i bez głosów Polonii jest niedoważona – by zachować równość głosów, powinna mieć kilka (4-5) mandatów poselskich więcej. Jeśli dodamy do tego dodatkowe głosy Polonii, to Warszawie brakuje 8-9 mandatów, by zachować proporcjonalność wyborów i równość głosów.
Zamiast rozprawiać o tym, czy Polonia ma czy nie ma mieć prawa głosować, powinniśmy raczej rozmawiać o tym, jak nie krzywdzić wyborczo Warszawy. Potrzebujemy dyskusji o tym, czy wyznaczyć kilka okręgów zagranicznych, by Polonia miała swoich reprezentantów w Sejmie wybieranych tylko przez nich, czy dołożyć Warszawie dodatkowe mandaty na poczet głosów Polonii, by nie była ona przez te poszkodowana.
Socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.
Socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.
Komentarze