0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. JOSEPH BARRAK / AFPFot. JOSEPH BARRAK /...

20 marca 2023 roku mija 20. rocznica ataku koalicji sił międzynarodowych pod wodzą USA na Irak. Polska popierała wojnę i wysłała na nią żołnierzy. Po około trzech tygodniach walk siły koalicji objęły kontrolę nad większością terytorium Iraku, obalając rząd Saddama Husajna.

Okupacja szybko przerodziła się w krwawą wojnę domową, w której obie strony torturowały i zabijały cywilów. W 2005 roku prezydent George W. Bush przyznał, że informacje o posiadaniu przez reżim Husajna broni chemicznej – bezpośredni powód inwazji – były nieprawdziwe.

Publikujemy dwa głosy na temat tamtej wojny: Miłady Jędrysik, ówczesnej korespondentki zagranicznej „Gazety Wyborczej”, dzisiaj redaktorki OKO.press i Adama Leszczyńskiego, historyka i socjologa, dziennikarza OKO.press.

Przeczytaj także:

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Ukryte ofiary wojny

Nikt nie wie, ilu Irakijczyków zginęło podczas inwazji na Irak, która rozpoczęła się 20 marca 2003 roku i ilu zginęło podczas okupacji i wojny domowej, które wstrząsały tym krajem przez kolejne kilka lat. Koalicja, która zaatakowała Irak, żeby obalić reżim krwawego dyktatora Saddama Husajna – i która składała się w przytłaczającej większości z wojsk amerykańskich – nie liczyła ofiar.

„Nie liczymy ofiar” – mówił gen. Thomas Frank, dowódca wojsk amerykańskich, niedługo przed inwazją na Irak. „Nie liczymy ciał innych ludzi” („We don’t do body counts on other people”) – mówił Donald Rumsfeld, amerykański Sekretarz Obrony i jeden z najważniejszych orędowników wojny, w listopadzie 2003 roku. Pentagon oficjalnie powtórzył to w styczniu 2004 roku, a nieco wcześniej, w grudniu 2003 roku,

rząd okupacyjny – Coalition Provisional Authority – wprost zakazał zbierania danych o ofiarach okupacji irackiemu ministerstwu zdrowia.

W październiku 2004 roku brytyjskie pismo „The Lancet” – jedno z najbardziej renomowanych pism medycznych – opublikowało badanie, przeprowadzone na podstawie wywiadów w 988 domach w 33 losowo wybranych jednostkach administracyjnych w całym Iraku. Autorzy badania na tej podstawie oszacowali wzrost śmiertelności po inwazji i oszacowali liczbę dodatkowych ofiar cywilnych na pomiędzy 8 i 194 tys. (przy czym najbardziej prawdopodobną liczbą było 98 tys.). Około połowa tych ofiar zginęła z powodu przemocy. Większość – z rąk amerykańskich żołnierzy.

wykres pokazujący liczbę ofiar wojny w Iraku według różnych źródeł
wykres pokazujący liczbę ofiar wojny w Iraku według różnych źródeł
wykres pokazujący liczbę ofiar wojny w Iraku według różnych źródeł
wykres pokazujący liczbę ofiar wojny w Iraku według różnych źródeł

Obliczenia „The Lancet” wywołały falę protestów i krytyki w mediach amerykańskich i brytyjskich, które w dużej części popierały inwazję. Oskarżano autorów, że przeszacowali liczbę zabitych (chociaż autorzy badania wcześniej w identyczny sposób oszacowali liczbę ofiar w kongijskiej wojnie domowej na 1,7 mln i nikt nie zgłaszał do tego zastrzeżeń, a ich szacunki uznał ONZ).

W październiku 2006 roku „The Lancet” opublikował wyniki drugiego badania, przeprowadzonego na większej liczbie gospodarstw domowych. Według niego od inwazji na Irak zginęło od 426 tys. do 793 tys. mieszkańców tego kraju (za najbardziej prawdopodobną liczbę uznano 601 tys.). Oznaczało to, że w ciągu trzech lat od ataku na Irak straciło życie z powodu przemocy (broni palnej, bomb, ataków lotniczych) około 2,5 proc. populacji kraju. Z tych ofiar co najmniej ok. 1/3 (186 tys.) została przypisana wojskom koalicji.

Pełnej statystyki ofiar prawdopodobnie nie poznamy nigdy.

Idea i fałszywe preteksty

Co poszło źle? Idea inwazji na Irak pojawiła się w wąskim kręgu tzw. neokonserwatystów. Byli to amerykańscy intelektualiści i publicyści, głoszący ideę świata unipolarnego – czyli zdominowanego po zakończeniu zimnej wojny i rozpadzie Związku Radzieckiego w 1992 roku przez jedno supermocarstwo, Stany Zjednoczone – oraz idee amerykańskiego mesjanizmu. USA były, ich zdaniem, powołane do tego, aby otwierać świat na ideały amerykańskiej demokracji i zanieść ją do krajów, które jej nie doświadczają, jako prezent od USA dla ludzkości.

Demokracja, prawa kobiet, wolność słowa, niezależne sądownictwo miały być dziejowym zadaniem i powołaniem Ameryki.

Celem miało być także otwarcie nowych krajów na inwestycje i handel z USA.

Neokonserwatyści byli skupieni wokół małego think-tanku „Project for the New American Century”, założonego w 1997 roku przez Williama Kristola i Roberta Kagana. Z 25 założycieli aż 10 trafiło na wysokie stanowiska w administracji prezydenta George'a W. Busha, który wygrał wybory w 2000 roku (należał do nich zarówno Rumsfeld jak i Dick Cheney, który został wiceprezydentem). PNAC głosił doktrynę „liberalnego interwencjonizmu”, dopuszczając możliwość zbrojnej interwencji w celu szerzenia liberalnych i demokratycznych idei.

Zwolennicy inwazji uważali, że USA popełniły błąd, nie obalając reżimu Saddama Husajna w Iraku w 1992 roku, podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, wywołanej atakiem Saddama na Kuwejt. Kiedy islamscy terroryści dokonali zamachu na World Trade Center 11 września 2001 roku, neokonserwatyści uznali to za doskonały pretekst do inwazji. Wojska USA zajęły najpierw Afganistan. Irak był kolejnym celem na liście.

Po drodze był jednak jeden problem: otóż Saddam Husajn był świeckim dyktatorem, wrogiem fundamentalistów religijnych, których torturował i mordował tak samo, jak innych swoich przeciwników. Trudno go było połączyć z Al-Kaidą – fundamentalistyczną organizacją, która zorganizowała zamachy na WTC.

Administracja Busha okłamała więc amerykańską (ale i światową) opinię publiczną, żeby uzasadnić inwazję.

Już jesienią 2001 roku oskarżyła Saddama o wspieranie Al-Kaidy oraz posiadanie broni masowego rażenia – czego zabraniały Irakowi nałożone na reżim sankcje. Przez kilkanaście miesięcy toczyła się gra dyplomatyczna, w której usiłowano zmusić Saddama do poddania się międzynarodowym inspekcjom – oraz oskarżano, że ukrywa broń masowego rażenia. 5 lutego 2003 roku ówczesny sekretarz stanu USA, Colin Powell, wygłosił – okryte dziś niesławą – przemówienie przed Radą Bezpieczeństwa ONZ.

„Moi koledzy, twierdzenia, które tutaj wygłaszam, są oparte na źródłach, solidnych źródłach. To nie są gołosłowne zapewnienia. Podajemy wam fakty i konkluzje oparte na solidnych danych wywiadowczych”.

Jak się później okazało, przykłady podane przez Powella były fałszywe. W Iraku po inwazji nie znaleziono broni masowego rażenia (ani atomowej, ani biologicznej czy chemicznej).

Wojna i okupacja

Inwazja na Irak przebiegła bardzo sprawnie: okazało się, że wojska Saddama nie miały szans wobec supernowoczesnej amerykańskiej armii. Bagdad (i reżim dyktatora) upadł 9 kwietnia 2003 roku.

Amerykańscy urzędnicy oczekiwali, że okupacja Iraku będzie wyglądała podobnie jak okupacja Niemiec czy Japonii po II wojnie światowej. Tam, chociaż władza totalitarna została obalona, działała policja kryminalna, urzędy miejskie, szpitale i szkoły. W Iraku wszystko się rozpadło, kiedy zabrakło Saddama i jego partii. Rozkradziono kable energetyczne, więc w miastach nie było prądu. Zniknęło wyposażenie urzędów, szpitali i muzeów.

Amerykanie byli zaskoczeni.

12 kwietnia 2003 roku Donald Rumsfeld udzielił wywiadu telewizji CNN, w którym skomentował obrazy rabunku i bezprawia.

„Wolność jest niezbyt ładna i wolni ludzie mają wolność popełniania błędów, popełniania przestępstw i robienia złych rzeczy” – mówił Rumsfeld.

„Mają także wolność życia własnym życiem i robienia cudownych rzeczy. I to się tam wydarzy”.

Do rabunków, dodał, dochodzi czasami w sytuacjach wielkich przewrotów społecznych. „Takie rzeczy się zdarzają” (ang. „stuff happens”) – powiedział Rumsfeld i te słowa szybko stały się symbolem amerykańskiej bezradności.

Neokonserwatyści uważali, że inwazja na Irak doprowadzi do zbudowania tam „kwitnącej demokracji” – wbrew ostrzeżeniom ekspertów – a sukces operacji wywoła „efekt domina” w regionie, dotąd rządzonym właściwie bez wyjątku przez bardziej lub mniej krwawe dyktatury.

Mało kto jednak – nawet ci, którzy wątpili w sukces – spodziewał się krwawej katastrofy, która nastąpiła w następnych miesiącach.

Kraina Oz

Źródłem katastrofy była także beztroska i niekompetencja władz okupacyjnych. Wpływowi rzecznicy wojny z administracji Busha przed inwazją na Irak – a także przez długi czas po niej – demonstrowali beztroski optymizm. W jednym z wywiadów telewizyjnych Paul Wolfowitz, podsekretarz w Departamencie Obrony, żachnął się na sugestię, że wojna może kosztować 90 mld dolarów. „To niemożliwe” – oświadczył – „koszty będą znacznie niższe, a Irak spłaci je ropą naftową”. W 2006 roku rachunek za wojnę sięgnął już 300 mld dol., a dziś – wliczając w to koszty leczenia weteranów – przekroczył znacznie bilion.

Wydawano ogromne sumy na projekty, które miały zyskać okupantom przychylność Irakijczyków – często bez sensu i bez najmniejszej znajomości lokalnych realiów.

W swoich wspomnieniach z Iraku brytyjski polityk Rory Stewart – wówczas 28-letni namiestnik jednej z prowincji – opisuje np. zebranie namiestników irackich prowincji i dowódców sił okupacyjnych, które odbyło się w pałacu Saddama latem 2003 roku. Po wielotygodniowych konsultacjach pokazano im długą prezentację w powerpoincie, która miała być planem odbudowy, zatwierdzonym już przez Waszyngton. Żaden z zebranych nigdy wcześniej tego planu nie widział na oczy. Co więcej, nikt nawet nie wiedział, że istnieje. Był dostępny w wewnętrznej sieci (intranecie) centrali w Zielonej Strefie – ufortyfikowanej bezpiecznej części Bagdadu – do której nikt z zewnątrz nie miał dostępu.

Kręgosłup aparatu okupacyjnego składał się z dwudziestoparolatków, dobrze ustawionych w partii Republikańskiej, dla których nadzór nad iracką odbudową był często pierwszą pracą w życiu. Według Stewarta jeden z dyrektorów zajmujących się irackim budżetem, chłopak zaraz po studiach, miał wcześniej jedną prawdziwą pracę: był kierowcą w samochodowym sklepie z lodami. Ze względów bezpieczeństwa większość tych urzędników miała zakaz opuszczania Zielonej Strefy, w której nawet numery telefonów były amerykańskie (z nowojorskim numerem kierunkowym).

Stewart wielokrotnie opisywał, jak jego prośby o pilne załatwienie jakiejś sprawy rozbijały się o mur idiotycznej biurokracji. Kiedy samochody w jego biurze stanęły z braku paliwa, w odpowiedzi na desperackie e-maile do centrali otrzymał zaproszenie dla dwojga miejscowych Irakijczyków na konferencję w Basrze o demokracji i prawach kobiet. Najpierw przez wiele tygodni nie dostawał żadnych pieniędzy, żeby płacić miejscowym urzędnikom, potem je dostał – w hermetycznych plastikowych paczkach po milion dolarów – ale nie mógł ich wydać, bo

urzędnik w Zielonej Strefie tygodniami nie był w stanie podpisać odpowiednich dokumentów, mimo że miał je na biurku.

W takich warunkach nieliczne zespoły administratorów miały dokonać radykalnej przebudowy Iraku: zająć się prywatyzacją gospodarki, zapewnieniem elektryczności, odnowić szkoły, zorganizować policję, egzekwować prawa kobiet i uczyć Irakijczyków demokracji. Lista zadań liczyła kilkadziesiąt pozycji, ale szczegółowy plan tego, jak ma w praktyce wyglądać odbudowa Iraku i jego przemiana w liberalną demokrację nie powstał aż do inwazji. Było dużo planowania, ale planu nie było. Zieloną strefę w Bagdadzie nazywano „Krainą Oz” – krainą z amerykańskiej baśni – tak bardzo była oderwana od rzeczywistości.

Wojna domowa i powstanie

Na to nałożyła się wojna domowa i powstanie przeciwko okupantom. Irak był „od zawsze” podzielony pomiędzy ludy wyznające dwa różne odłamy islamu – szyitów i sunnitów. Saddam był sunnitą i za jego rządów sunnici byli uprzywilejowani. Oficjalny dokument Departamentu Obrony prognozujący rozwój sytuacji w powojennym Iraku zakładał, że uprzywilejowanych za Saddama w Iraku sunnitów „cechuje fatalizm” i że „zgodzą się na porażkę”. A gdyby się nie chcieli zgodzić? Największe supermocarstwo świata nie pomyślało o takiej sytuacji.

Ma być wolność i demokracja – to był cały plan „A”. Planu „B” nie było!

Nieprzygotowani administratorzy mieli zarządzać społeczeństwem, które było niesłychanie skomplikowane i znajdowało się w rozsypce. W prowincji, którą miał pod opieką Stewart, były trzy główne ugrupowania polityczne, 54 partie, 20 plemion i kilkunastu wpływowych duchownych. Dwa z trzech głównych stronnictw chciały zbudować szyicką teokrację, a wszystkie trzy miały kryminalne powiązania. Były to, jak pisze eks-administrator, „religijne anarcho-mafie”.

W takim otoczeniu administracja zachowywała się jak słoń w składzie porcelany. Nawet wykwalifikowani arabiści ciągle popełniali błędy, które zrażały Irakijczyków. Stewart opisuje miasteczko, którym od lat zarządzali na przemian szejkowie dwóch plemion (zmieniali się co tydzień). Zgodnie z wytycznymi z Bagdadu zarządził tam wybory, które jeden z szejków wygrał i objął urząd. Trzy dni później ktoś – pewnie rywal – wysadził w powietrze dom burmistrza razem z nim i całą jego rodziną, a w spokojnym do tej pory miasteczku zaczęły się krwawe plemienne rozruchy. Sprawcy nikt nawet nie szukał.

Nie tylko niekompetencja władza i chaos sprzyjały wrogom demokratycznego Iraku. Nieufność wobec amerykańskich i brytyjskich żołnierzy po kilku miesiącach zamieniła się w otwartą wrogość. Bardzo przyczyniła się do tego ulubiona broń, którą stosowali rebelianci, czyli bomby podkładane na trasach przejazdu amerykańskich konwojów i patroli. Bomby były świetnym wyborem i z wojskowego, i z politycznego punktu widzenia. Patrolujący żołnierze wiedzieli, że w każdej chwili mogą wylecieć w powietrze; wiedzieli też, że bomby podkładano cały czas na tych samych trasach, często w zabudowanym terenie, czyli że lokalni mieszkańcy musieli o nich wiedzieć. Nikt nie donosił o nich siłom okupacyjnym.

Żołnierze szybko zaczęli czuć się otoczeni przez wrogich cywilów, którzy kiedy mogli, pomagali rebeliantom.

W czasie pierwszego oblężenia Falludży (2004) snajperzy z amerykańskich sił specjalnych mieli rozkaz zabicia każdego Irakijczyka, który wyszedł na ulicę z telefonem komórkowym (bo telefony służyły do zdalnego odpalania bomb). Jak pisze Ricks, snajperzy wykazali się imponującą skutecznością: „80 proc. strzałów było śmiertelnych”. Ilu cywilów zginęło w ten sposób – nikt nawet nie próbował liczyć.

Abu Ghraib i tortury

Latem 2003 roku świat dowiedział się o torturach w Abu Ghraib, ponurym więzieniu Saddama, przerobionym na więzienie służące władzom okupacyjnym. Irakijczycy posądzeni o współpracę z rebeliantami byli w nim regularnie torturowani. Byli także torturowani dla zabawy.

Tortury bywały pomysłowe, także wówczas, kiedy stosowano je w innych miejscach (a stosowano powszechnie). W jednym z miast amerykański patrol zmusił np. podejrzanych o współpracę z wrogiem Irakijczyków o to, żeby skoczyli z mostu do Eufratu. Jeden z nich utopił się, bo nie umiał pływać. Wszystko odbyło się na oczach wielu cywilów, oczekujących na przejście przez wojskowy posterunek.

Doniesienia o torturach napływały cały czas. Szczególnie okrutni byli Irakijczycy wobec siebie nawzajem – rutynową praktyką było np. stosowanie wiertarek jako narzędzia tortur (grubymi wiertłami przewiercano na wylot nie tylko stawy w kolanach czy kostkach, ale także głowy).

Filmy z nagranymi egzekucjami sprzedawano potem na bazarach.

We wrześniu 2005 roku, kiedy dochodzenie i procesy w sprawie Abu Ghraib trwały (kilkoro amerykańskich żołnierzy i żołnierek skazano), Human Rights Watch opublikował raport o torturach w Iraku. Cytowano w nim m.in. zeznania jednego z oficerów o tym, że dla zabawy kazano aresztowanym robić „pajacyki” tak długo, aż mdleli ze zmęczenia, albo ustawiano z nich żywe piramidy – z nudów, dla zabawy.

Polska i Irak: poparliśmy

Polska od początku poparła wojnę w Iraku.

Opinię publiczną zarówno ówczesny rząd (SLD), jak i duża część opozycji (Unia Wolności) przekonywały, że Polska jest to winna USA, które były sojusznikiem polskiej wolności w walce z komunizmem. W 1999 roku Polska została przyjęta do NATO – dzięki USA. Inwazję popierały też największe media, w tym m.in. „Gazeta Wyborcza”.

Obiecywano też Polsce korzyści gospodarcze, które nigdy się nie zmaterializowały, chociaż jeszcze w styczniu 2006 roku ówczesny premier z PiS Kazimierz Marcinkiewicz twierdził, że „Orlen” otrzyma „wkrótce” w Iraku własne pola naftowe.

O ile elity polityczne popierały udział zarówno w wojnie, jak i w okupacji Iraku – w którym Polska miała nawet własną „strefę okupacyjną” – to opinia publiczna nie była nigdy w stu procentach do tego przekonana. W miarę napływających wieści o katastrofie jej poparcie dla wojny szybko malało. Kiedy w styczniu 2006 roku zdecydowano o przedłużeniu obecności Polaków w Iraku do końca roku, wg TNS OBOP przeciwnych jej było 64 proc. Polek i Polaków, a popierało ją – tylko 28 proc.

Demokracji „w amerykańskim stylu” nie udało się zbudować w Iraku do dziś, chociaż pierwsze wolne wybory odbyły się tam w 2005 roku.

Do 2011 roku trwała wojna domowa i okupacja prowadzona przez siły amerykańskie. Do grudnia 2011 roku wojska amerykańskie wycofały się z Iraku. Przytłaczająca większość Amerykanów już od lat uważała wówczas wojnę za błąd.

Zabici i ranni

W wojnie zginęło ok. 5 tys. żołnierzy koalicji, wśród których przytłaczającą większość stanowili Amerykanie. Kilkadziesiąt tysięcy zostało rannych. To ważna liczba, bo to dzięki nowym technikom opatrywania ran w polu walki i świetnej logistyce transportu rannych zabitych było tak niewielu.

Na koniec zachowam osobiste wspomnienie. W lutym 2007 roku byłem służbowo w Pentagonie. Razem z grupą gości z Europy zostałem zaproszony na ceremonię pożegnania z armią rannych i okaleczonych amerykańskich żołnierzy, których odprawiano – po wyleczeniu ran – do cywila.

Ceremonie odbywały się równocześnie w kilku salach; grupa oficerów wygłaszała w nich bardzo dobrze wyuczone, wzniosłe przemówienia. Na wózkach inwalidzkich siedzieli przed nimi bardzo młodzi ludzie – dziesiątki 19 i 20-latków, często straszliwie okaleczonych, niewidomych, bez kończyn, z potwornymi oparzeniami ukrytymi pod przeszczepami skóry. Wokół każdego byli rodzice, czasami żony i narzeczone. Atmosfera była podniosła i uroczysta, chociaż ceremonie prowadzono seryjnie. Potem rodziny zabierały okaleczonych weteranów do domów. Widać ich było na korytarzach Pentagonu. Jedni salutowali, inni odwracali wzrok. Koszt tej wojny – nie tylko dla Iraku, ale także dla USA – był bardzo wysoki.

Na zdjęciu: Polski żołnierz stoi w wieżyczce pojazdu opancerzonego podczas patrolu 23 marca 2004 roku w południowoirackim mieście Samawa.

;
Na zdjęciu Adam Leszczyński
Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze