0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Agata Kubis/OKO.pressAgata Kubis/OKO.pres...

Boję się tego lasu.

Boję się wejść w las. Boję się wyjść z lasu. Boję się szeleszczących liści, trzaskających gałązek, szczekania psów, spłoszonego stada saren.

Boję się strzałów. Słyszę głuchą serię. Rzucam się do ucieczki. Strzały ustają. Wracam powoli. Nasłuchuję. Znów strzały. W tył zwrot. Z ulgą stwierdzam, że to wiatr porusza pękającym drzewem.

Boję się ciszy. Pograniczników. Ich surowych twarzy. Procedur. Dekonspiracji. Aresztowania.

Boję się powitań z migrantami. I zadawania pytań, które w tych krótkich chwilach spotkań nie mają większego znaczenia, ale muszę je zadać. Skąd jesteś? Gdzie idziesz? Czy spotkałeś pograniczników? Jak cię traktowali? Ile dni nie jadłeś? Uczę się tych rozmów, teraz zaczynam je od końca, od: czego ci potrzeba?

Boję się odpowiedzi.

Boję się proszących oczu. Wycieńczonych oczu. Obojętnych oczu. Oczu sześcioletniej Irakijki. Głaskam wzrokiem blond włosy jej lalki. Ma niebieską ubłoconą sukienkę. Elza? Pytam. Myślę sobie, że może to bohaterka „Krainy Lodu”, może ma dar panowania nad mrozem i lodem, przydatna to moc w tym ponurym lesie. Ale widać, że nie znam się na lalkach. Mała mnie ignoruje, poprawia tylko pelerynę, którą zrobiła lalce z liścia w kolorze cynamonu.

Boję się łez. Drapania w gardle. Pożegnań.

Boję się uczucia bezradności. Jak wtedy, gdy polscy pogranicznicy ładowali Nazanin i jej krewnych, bohaterów trzeciego odcinka reportażu, gdy ja stałem nieco ponad kilometr od nich, po drugiej stronie kolczastego drutu. I potem, gdy wieźli ich przez kolejne sto, siedziałem na przystanku w Kamieniukach, gdzieniegdzie kręcili się pojedynczy turyści, jakaś matka namawiała dziecko, by założyło czapkę, mnie dopadła niemoc.

Napisałem wtedy wiadomość do Anny Alboth, współtwórczyni Grupy Granica, która działa po polskiej stronie i z którą lubimy się od lat. Odpisała: „Wiem, jakie to chujowe uczucie, przejuchowe”.

Nie ma słów. Są tylko ciągi znaków w pinezkach z lokalizacjami migrantów. Pinezek też się boję, bo kłują w serce. Bo to znów las. Szeleszczące liście. Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi. Pytania. Odpowiedzi. Łzy. Pożegnania. Bezradność.

[video width="1920" height="1080" mp4="https://oko.press/images/2021/10/20211029_03.mp4"][/video]

To czwarty już materiał reporterskiego cyklu OKO.press. Szymon Opryszek ruszył samotnie trasą tysięcy uchodźców, którzy docierają do granicy polsko-białoruskiej.

Pierwszy odcinek rozgrywał się w Stambule. Stambuł. Sto procent gwarancji – zapewnia mnie przemytnik

W trzecim Opryszek próbowął pomóc rodzinie Kurdów na granicy polsko-białoruskiej. Pogranicznik płacze i wywozi na granicę

Dziś ucieka przed ludźmi w kominiarkach i pyta nas wszystkich o granice

Trzy pinezki

52°57'08.9"N 23°57'27.5"E

Czwartek 21 października. Zawsze, gdy wibruje telefon schowany w majtkach, sprawdzam błyskawicznie, czy to nie lokalizacja. Tak! Akurat, gdy spotkałem białoruskiego pogranicznika. Znów opowiadam tą samą bajkę o zagubionym turyście. Uśmiechnięty pyta, czy udało mi się odetchnąć w Puszczy Białowieskiej. I czy to prawda, że paliwo w Polsce drastycznie podrożało. Gawędzimy sobie sympatycznie do momentu, gdy pytam o migrantów.

- Nigdy ich tutaj nie mieliśmy – ucina i życzy miłych wakacji.

Zaraz potem sprawdzam lokalizację. Rodzina z dwójką dzieci, chłopiec z porażeniem mózgowym. Są w lesie w okolicach wsi Tarasovka. Mam rower, którym poruszam się po okolicy. Odległość to tylko pięć kilometrów. Akurat zrobiłem zakupy, mam plecak wypełniony jedzeniem. Jadę w ich kierunku. Wysyłam wiadomości. Nie odpowiadają. Nie potrafię ich znaleźć. Wracam.

Dopiero później przeczytam, że Syryjczycy Mohammad, Alaa, malutki Lais i siedmioletni Ghaith z porażeniem mózgowym dzień później zostali zatrzymani po polskiej stronie. Wcześniej, po białoruskiej, spotkali się w szykanami pograniczników, którzy naśmiewali się z ich niepełnosprawnego syna. Straż graniczna cztery razy wywiozła ich do lasu, a za piątym razem udzielono im pomocy medycznej, po czym znów wyrzucono za drut. Przez trzy dni zjedli tylko biszkopta. Czemu nie zrobiłem nic więcej?

52°23'12.7"N 23°16'19.6"E

To Hamza uwięziony w strefie przygranicznej z matką, żoną i córką na południe od Brześcia. W przygranicznym obozie jest dwanaścioro dzieci. „Umrą z zimna i głodu. Proszę, zrób coś” – błaga. Sprawdzam rozkłady marszrutek, przy dobrych wiatrach dotrę tam za kilka godzin. Wysyłają zdjęcia. Pilnują ich białoruscy pogranicznicy. Po drugiej stronie kolczastego drutu widać polskiego żołnierza. Nie mam szans. Tylko jak mu o tym napisać? „Zobaczę, co da się zrobić”. Może uda się pomóc w następnym obozie.

[video width="336" height="640" mp4="https://oko.press/images/2021/10/20211029_02.mp4"][/video]

52°51'27.6"N 23°56'25.5"E

Rodzina z Syrii. W lesie są od czterech dni. Od dwóch nic nie jedli. Jestem w kontakcie z ich krewną. Mieszka gdzieś w Wielkiej Brytanii i liczy, że im pomogę, wręcz bombarduje mnie wiadomościami. Ale potem tłumaczy nieśmiało, że nie chcą, żebym przychodził w dzień. Siedzą ukryci w zaroślach. Mam poczekać do wieczora. Ustalamy, że zostanę z nimi na noc. Ruszam długo po zmierzchu, ubrany w pięć ciepłych warstw, ze śpiworem na minus dwadzieścia stopni C i rezerwacją w pobliskim pensjonacie, gdybym jednak zmienił zdanie. Czuję się jak luksusowy turysta, jest mi wstyd.

Nie znajduję ich. Może zmienili miejsce? Może ich wywieźli? Ostatecznie przysiadam pod zwalonym konarem, sam na sam z nocą. Powietrze jest lodowate, ale i tak oblewają mnie zimne poty. Na początku staram się nie oddychać. Czuję jakby drzewa wytykały mnie gałązkami. Nie zasypiam ani na chwilę. Po kilku godzinach, oswojony z ciemnością, zabijam czas w serwisach plotkarskich, by zająć czymś myśli.

Jeszcze przed świtem wymieniamy się pinezkami. Wkrótce zza mgły wyłania się mężczyzna. To Syryjczyk, którego imienia nigdy nie poznam. Jest przygotowany jak mało który z migrantów, których spotkałem. Wysokie kalosze, ciepła kurtkę, czołówka. Daję mu koc termiczny, niezbyt świeże kanapki i wodę. Wyciąga ręce, potem je szybko cofa.

- How much? – to pytanie wchodzi mi pod kręgosłup i kłuje mocniej niż sękaty konar z mojego obozowiska.

Ceny ludzkie i nieludzkie

5$– czekoladka dla dziecka

10$– butelka świeżej wody

10$ – użyczenie internetu w telefonie do wysłania jednej wiadomości

20$ - pół litra wrzątku

20$ - cztery kanapki z pasztetem

25$ – doładowanie baterii w telefonie do połowy

30$ - ciepły śpiwór, najpewniej po innych migrantach

30$ – paczka fajek

50$ - pełna bateria

50$ - telefon po karetkę

70$ - dwa kilogramy ziemniaków, jabłka, chleb

100$ - białoruska karta SIM

100$ - telefon po taksówkę

150$ - taksówka do Mińska

400-700$ – zgoda na powrót do stolicy

Oto cennik białoruskich pograniczników. Nie wszystkich, warto podkreślić. Zapisałem tu tylko najdroższe pozycje, o których opowiadały mi napotkanie osoby, zwykle tacy, którzy trafili do obozowisk w wąskim pasie między Polską i Białorusią. Niektórzy wrócili do Mińska, niektórzy są już w obozach dla migrantów w Niemczech. Pozostali wciąż są uwięzienie w strefie śmierci.

- Słyszałem od kolegi, że zapłacił pięćdziesiąt dolarów za dużą butelkę wody – opowiada Sangar. Wraz z żoną i dwójką dzieci przeszedł przez granicę. Przedzierali się razem z Ramiarem i Paiwast, których historię opisałem w pierwszym odcinku reportażu. Gdy Paiwast doznała urazu nogi w okolicach Starego Masiewa, dalej poszli sami.

- Nie mieliśmy wyboru. Bardzo krzyczała. Chciała, by Ramiar zadzwonił na pogotowie. To była trudna decyzja, ale musieliśmy iść dalej, choćby ze względu na dzieci. Każda minuta zwłoki było dla nas zbyt niebezpieczna – opowiada Sangar.

Przesyła mi film, jak idzie przez bagno z kilkuletnią córką. Woda niemal wlewa się do jej wysokich kaloszy.

[video width="336" height="640" mp4="https://oko.press/images/2021/10/762bee1d-3077-48fa-8056-5c397b9a23f4.mp4"][/video]

Dziś Sangar i jego rodzina są już w niemieckim ośrodku dla migrantów. Kiedy po jednym z nieudanych przejść trafili do obozu w pasie przygranicznym, białoruscy pogranicznicy doładowali im baterię w telefonie, a potem przynieśli ziemniaki i jabłka do upieczenia na ognisku.

- Za darmo! Każdemu z nich dałem po papierosie – cieszy się Sangar. - Dlatego nie dzieliłbym pograniczników na polskich i białoruskich. Raczej na ludzkich i nieludzkich.

Sangar z córką na granicy. Dziś są już w ośrodku w Niemczech

Inny Irakijczyk opowiada mi o bezsilności białoruskich pograniczników. Zaskakuje mnie, że stara się zrozumieć ich sytuację.

– Przecież muszą słuchać rozkazów. Nad nimi jest władza i ludzie w kominiarkach.

Słyszałem o nich różne opowieści. Jak zjawili się piłować druty na granicy. Jak prowadzili migrantów na polską stronę. Jak przyjechali z rozkazem rozdzielenia ponad setki koczowników w obozowisku na wysokości polskich Krynek, to wtedy wszystkich mężczyzn bez rodzin wysłano pod granicę z Litwą. W końcu, że to oni są najbardziej nieprzewidywalni. I nigdy nie pokazują twarzy.

- Co to za ludzie? – dopytuję. Ale nikt nie wie.

50 euro, promocja dla Polaka

Odpowiedź przychodzi w sobotnią, granatową noc, w końcu się przejaśniło po całym dniu deszczu z gradem.

Wsiadam do taksówki na przystanku w Browsku, cztery kilometry na zachód w linii prostej jest już Polska. Odjeżdżamy od granicy w kierunku Świsłocza. Znam tę drogę, prowadzi przez las. Jest tylko jeden odcinek tuż nad Narwią, gdzie las ustępuje pola torfowiskom. Właśnie tam mijamy grupę kilkunastu migrantów, idą gęsiego przygarbieni pod ciężarem plecaków. Machają, biegną za nami. Taksówkarz dodaje gazu. Namawiam go, żeby się zatrzymał i wrócił. Włącza światła awaryjne i wrzuca wsteczny. Wszyscy z Iraku, kilkunastu mężczyzn, dwie kobiety.

- Napadli nas ludzie w kominiarkach. Zabrali nasze paszporty i pojechali, proszę daj nam telefon – przekrzykują się dwaj, którzy akurat mówią po angielsku. - Mafia – wrzeszczą inni. Wybierają numer, dzwonią. Nikt nie odbiera. Niektórzy odpalają papierosy, jedna z kobiet siada na chodniku, wykończona, zakrywa oczy.

To wszystko trwa minutę i przypomina film sensacyjny z niskim budżetem. Nagle podjeżdżają pogranicznicy, oślepiają nas długimi światłami. Poznaję jednego z nich. Dwie godziny wcześniej zatrzymał mnie w pasie przygranicznym. Spisał i kazał wyjechać z Białorusi. Chciał mnie wywieźć do najbliższego przejścia granicznego, ale wytłumaczyłem, że nie mam wizy wyjazdowej z kraju, zgodnie z przepisami rządu muszę wylecieć z Mińska. Przekonałem go dopiero, gdy ze skrytki w pasku wyciągnąłem 50 euro, które miałem zawinięte w folię śniadaniową. Zapłaciłem mu i wezwał taksówkę.

– Promocja dla Polaka, migranci płacą nawet po sto dolarów – zażartował na odchodne.

Musieli mnie śledzić. Teraz taksówkarz nerwowo tłumaczy, że jest niewinny, że wiezie turystę z Polski, że przecież nie zmieściłby w sedanie szesnastu osób. Z jedną nogą w samochodzie próbuję jeszcze rozmawiać z Irakijczykami, dowiedzieć się, co się stało. Wtedy z naprzeciwka nadjeżdża potężny wóz wojskowy. Kilku mężczyzn w strojach moro wyskakuje z paki. Wszyscy w kominiarkach i z karabinami.

Pewności nie mam, mogę tylko podejrzewać, że to OSAM, specjalna jednostka wśród pograniczników stworzona z myślą o zwalczaniu terrorystów. Już w sierpniu o jej zaangażowaniu w nielegalny proceder migracyjny informował Tadeusz Giczan, białoruski dziennikarz, który opisał szczegóły tzw. Operacji Śluza. Plan ma ponad dziesięć lat – od początku polegał na tworzeniu sztucznych kryzysów, by w ten sposób wywierać presję na Unię Europejską i pod pretekstem wzmacniania granic wymuszać fundusze.

Pogranicznik każe nam odjechać. Ruszamy z piskiem opon. Przez tylną szybę widzę, jak skryci za kominiarkami napastnicy popychają migrantów. Trzymają przy ich twarzach karabiny.

Profesjonalista łapówek nie bierze, przepycha za drut

Dostaję screeny rozmów krewnego migrantów z żołnierzem, który wiózł jego rodzinę spod granicy do Mińska.

- Ile muszę zapłacić, żebyś przeprowadził do Polski moją rodzinę?

- 3000 dolarów za dziesięć osób.

(…)

- W którym miejscu?

- Teraz nie ma idealnego. Nawet jeśli przejdziecie, to po drugiej stronie może was złapać polska policja, nawet głęboko na terytorium Polski.

- To gdzie?

- Możemy spróbować tylko na obszarze, na którym stacjonujemy. Są inni ludzie, którzy pracują na całej granicy. Ale ja jestem tylko zwykłym żołnierzem.

(…)

- To co możemy zrobić?

- Najpierw odbiór pieniędzy. Znajdę kogoś, kto przetłumaczy rozmowę. Zdzwonimy się wieczorem.

- Kiedy się z nim skontaktowałem powiedział mi, że jego przełożony, który zgodził się na powrót mojej rodziny do Mińska, złamał prawo. Zrobił to ze współczucia. Widział, że dzieci bardzo cierpią – relacjonuje mój znajomy. - Tłumaczył, że oni są tylko regularnymi żołnierzami na granicy. „Nie mamy żadnej władzy”, powtarzał. Powiedział wprost, że są osoby z białoruskich sił specjalnych, mocno powiązane z rządem, które zajmują się przerzutem ludzi. Decydują, skąd wezmą migrantów i w którym miejscu ich przerzucą. Nie biorą żadnych łapówek i są profesjonalistami, zajmują się tylko robotą. A ona polega na tym, by przepchnąć uwięzionych w pasie przygranicznym na polską stronę.

Razi mnie czas przeszły

Wracam do Polski. Staram skupić się na pisaniu. Wciąż odczytuję kolejne pinezki, które nie przestają do mnie napływać. Pomagam tym, których spotkałem: przedłużyć wynajem apartamentu, załatwić lekarza.

W OKO.press pojawiły się już pierwsze części mojej opowieści. Znajomi czytają i piszą do mnie i mojej partnerki: „Czy Szymon już wrócił?”. To bardzo miłe. Ciepłe myśli płyną z czasem zupełnie zaskakujących, wcale nie najbliższych stron.

O zdrowie i bezpieczeństwo tych, którzy próbują przekroczyć granicę, też ktoś się troszczy. Ktoś daleko, ktoś bezsilny, ktoś przerażony zamartwia się, czy jego krewni przeżyli tę noc, czy mieli co jeść w ostatnich dniach.

Czego się bałeś? Wciąż słyszę to pytanie. Rozumiem intencje, ale razi mnie czas przeszły.

Przeraża mnie, że taksówkarz może zatrzymać się w środku lasu i zażądać wyższej stawki od osoby, która w ciągu czterech dni zjadła jednego pieczonego ziemniaka.

Że wynajmujący apartamenty w Mińsku nie wstydzą grozić eksmisją rodzinie z dziećmi i rzucać rasistowskich uwag, jeśli nie zapłaci więcej niż było ustalone.

Że lekarz może rzucić do cierpiącej osoby, że darmowe leczenie to masz w Iraku.

Że pogranicznicy nie boją się szydzić. Wylewać wody na oczach spragnionych. Bić kijem. Straszyć dzieci. Że nie boją się żądać dziesięciu dolarów za rozpalenie ogniska w środku lodowatej nocy. A potem straszyć, że spalą w nim paszporty.

Że pod moimi reportażami roi się od komentarzy pozbawionych współczucia.

Przeraża mnie, że wszyscy przekroczyliśmy jakąś granicę.

PS. Ta historia pisze się dalej

Nie łudź się Czytelniku, że to koniec tej historii. Że przeżyliśmy razem te trudne emocje. Że wypuścimy teraz powietrze i wrócimy do swoich spraw. Że to zamknięty rozdział. Ta historia, która nie powinna się wydarzyć, cały czas się pisze.

Jeden z przemytników ze Stambułu, od których zacząłem podróż śladami migrantów przesłał mi zdjęcie świeżych wiz wydanych przez białoruskie władze z datą wjazdu na 24 i 27 października. Biznes wciąż się kręci.

Bohaterowie drugiego odcinka: Ramiar i Paiwast wkrótce znów wyruszą na granicę. Nie wyobrażają sobie powrotu do Iraku.

Ali z Tadżykistanu zrezygnował z przejścia przez granicę. Duży wpływ na decyzję miały zdjęcia i filmy z polskich mediów, które pokazałem mu w Grodnie. Dotarł do Jekaterynburga, będzie tam szukał pracy.

Irakijczyk, który pokazywał mi, jak wyciska wodę z mchu, jest już w Niemczech. Wysłał zdjęcie z mieszkania znajomego.

70-letnia Nazanin wraz z córkami Sabri i Seydą oraz trojgiem wnucząt, których historię opisałem, czekają na rozwój wydarzeń w Mińsku. Marzą, by złożyć wniosek o azyl w Polsce. Jeśli im się nie uda, spróbują kolejny raz. Sabri odczuwa ogromny ból, podejrzewamy, że to może być zapalenie wyrostka robaczkowego – żaden szpital w Mińsku, nawet prywatne kliniki nie zgodziły się jej pomóc.

Hamza i jego rodzina wciąż są uwięzieni w strefie przygranicznej. W ostatnich dniach pogranicznicy dwukrotnie wywozili ich w nowe miejsca. Teraz są w obozie po białoruskiej stronie, na wysokości polskich Krynek.

Sangar jest w obozie w Niemczech. Złożył wniosek o azyl.

Nie wiem, co stało się kilkunastoma Irakijczykami, których zaatakowali ludzie w kominiarkach. Mężczyzna, z którym tak usilnie próbowali się skontaktować, oddzwonił. Opowiedziałem mu, co się stało. Nie wzruszyło go to. Najpewniej był przemytnikiem.

Nie wiem, gdzie są Syryjczycy Mohammad, Alaa, Lais, Ghaith, Ahmad, Fatih i wielu innych, których szukałem w lasach.

Wiem, że mają imiona, twarze, są wycieńczeni, głodni i mają powody, by bać się o wiele bardziej niż ja.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze