Jeśli nie pójdziesz, wrzucę ci dziecko do ogniska, groził nam pogranicznik. Prawa człowieka umarły. W tym lesie nie obowiązują nawet prawa zwierząt. Opowieść reportera, który samotnie wyruszył szlakiem uchodźców: Bliski Wschód - Mińsk - granica polsko-białoruska...
W piątek 22 października dostaję wiadomość z pinezką. „Nie mamy co jeść i pić. Pomocy!”.
Są po białoruskiej stronie w okolicach rzeki Piererownica, niecały kilometr od granicy z Polską, gdzie rozciąga się rezerwat przyrody Wysokie Bagno. Ruszam autostopem przez puszczę z Nikołajem, miejscowym leśnikiem. Nie zdradzam mu celu mojej podróży. Mam plecak pełny wody i jedzenia.
Zagadujemy ciszę rozmowami o pustce, która jest dookoła. – Tylko ci się wydaje, że nie ma tu ludzi. W lesie stacjonuje ponad trzystu żołnierzy – mówi.
Dojeżdżamy bardzo blisko, ledwie 1,5 kilometra w linii prostej od „mojej” rodziny. Mam wysiadać, gdy dostaję wiadomość: „Kazali nam iść na polską stronę”. Jadę więc dalej, do Kamieniuków. Tam dowiaduję się, że grupę złapali już polscy pogranicznicy.
To trzeci już materiał reporterskiego cyklu OKO.press. Szymon Opryszek ruszył samotnie trasą tysięcy uchodźców, którzy docierają do granicy polsko-białoruskiej.
Pierwszy odcinek rozgrywał się w Stambule. Stambuł. Sto procent gwarancji – zapewnia mnie przemytnik.
Drugi w Mińsku. "Jestem zwierzyną łowną. Odebrali mi człowieczeństwo"
Dziś losy rodziny Kurdów na granicy polsko-białoruskiej.
[restrict_content paragrafy="0"]
- Jestem już starą kobietą. Przeżyłam trudy w życiu, jesteśmy Kurdami, zawsze mierzyliśmy się z wrogiem, nie mieliśmy łatwego życia. Ale to, czego doświadczyłam… nie słyszałam o czymś takim. Ruszyliśmy w tę trudną podróż, by zyskać wolność człowieczeństwa, o której nam mówiono. O której marzyli ludzie tacy jak my. W imię tego marzenia sprzedaliśmy wszystko, co posiadaliśmy. Mieliśmy nadzieję, na lepsze życie – nie dla mnie, bo już jestem u kresu życia, tylko dla dzieci, które są na jego progu. Nawet jeśli znajdziemy sposób, by powrócić, skąd przyszliśmy – nie mamy do czego wracać. Zaryzykowaliśmy wszystko dla tego mitu człowieczeństwa i lepszego życia, o którym słyszeliśmy z oddali. Chcieliśmy żyć jak ludzie.
To Nazanin, ma prawie 70 lat i jest emerytowaną pielęgniarką. Całe życie spędziła w miasteczku Kunamasi w prowincji As-Sulajmanijja w Kurdyjskim Okręgu Autonomicznym, nieopodal granicy Iraku z Iranem. Nigdy nie zamierzała emigrować. Pięć lat temu terroryści Państwa Islamskiego zabili męża jej starszej córki Sabri. Pół roku temu zaczęły spadać bomby, jedna po drugiej.
Potem jej młodsza Seyda, która pracowała w schronisku dla zwierząt, w mediach społecznościowych publikowała zdjęcia i filmy, jak ludzie z okolicznych wiosek torturują psy i koty. Nie spodobało się to sąsiadom, donieśli tym, którzy mieli władzę. Podpadła. Zrobiło się niebezpiecznie.
Córki błagały Nazanin, by uciekli do Europy. Sabri ma 14-letniego syna Twana, Seyda męża Farmana oraz dzieciaki: 15-letnią Shewę i półtorarocznego Rangara. Nazanin sprzedała dom. Wyjechali w siódemkę, autobusem do Stambułu, samolotem do Mińska, dalej taksówką na granicę.
A teraz piszą do mnie: „Pomóż nam, atakują ludzi”. I dalej: „Znów ładują nas do auta”.
Wysyłają nagrania z wojskowej ciężarówki. W środku ponad dwadzieścia osób, głównie Irakijczycy, Syryjczycy i dwóch Sudańczyków. Głośno jak na targu. Na jednej z ławek siedzi skulona Seyda, młodsza córka Nazanin, na kolanach trzyma malucha. Babcia jedzie ze starszą córką i wnuczkiem w drugim aucie.
[video width="480" height="848" mp4="https://oko.press/images/2021/10/ciezarowka_blur.mp4"][/video]
[video width="480" height="848" mp4="https://oko.press/images/2021/10/ciezarowka2_blur.mp4"][/video]
„Pomocy!!! Nie wiemy, gdzie nas wiozą”.
Siedzę na przystanku w Kamieniukach, obok wejścia do parku narodowego i śledzę ciężarówkę za pomocą transmisji na żywo. Informuję aktywistów po polskiej stronie, że konwój zmierza w kierunku Narewki. Nie mogą im pomóc, to strefa stanu wyjątkowego.
Kolejna wiadomość: „Nie mamy już siły. Niektórzy z nas są na granicy od 27 dni”.
Śledzę trasę ich przejazdu, samochód nie zatrzymuje się ani w Narewce, ani w Grodku, ani w Michałowie, gdzie swoje siedziby ma straż graniczna. Ściska mnie w gardle, bo to znaczy, że zmierzają w kierunku granicy.
I znów wiadomość: „Zrób coś! Znów nas wyrzucą i umrzemy w dżungli”.
Sabri: - Za pierwszym razem Białorusini byli bardzo mili, uśmiechali się, przechodźcie przez płot, nie martwcie się. To była strefa graniczna, między Polską i Białorusią. Przyjechała ciężarówka. W środku były trzy, cztery rodziny. Zawieźli nas gdzieś godzinę drogi od tego miejsca. Kazali się przygotować i poczekać aż się ściemni. Przyszło trzech mężczyzn z Białorusi, mieli cywilne ubrania i kominiarki na twarzach. Przecięli płot i rozkazali: „Biegnijcie”.
Po drugiej stronie, już w Polsce, była rzeka i błoto. Wtedy moja mama straciła buty. Szła boso. Porwaliśmy ręcznik i podkoszulki, by owinąć jej stopy. Szliśmy trzy kilometry, byliśmy bardzo zmęczeni, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Był środek nocy. Rano złapali nas Polacy.
Za każdym razem, gdy docieraliśmy do Białorusinów lub Polaków, pierwsze co kazali, to oddać telefony. Zabierali je, bo bali się, że wypłyną nagrania. Przed wywózką, kładli je na ziemi, każdy odbierał swój. Tak było za każdym razem. Raz Białorusini znaleźli telefon przy jednym chłopaku, zaczęli go bić. Mama pobiegła, by go chronić, bo płakał i krzyczał z bólu. Uderzyli także ją. A potem odesłali go do obozu pod granicę z Litwą.
Kiedyś powiedzieliśmy białoruskim pogranicznikom, że nie mamy wody, jesteśmy spragnieni. Przynieśli wiaderko z wodą i na naszych oczach ją wylali. A potem rozwalili nasz namiot i zgasili ognisko. W ten sposób chcieli nas zmusić do pójścia na polską stronę.
Albo, gdy pakowali nas do ciężarówek. Raz kazali nam iść do wozu na kolanach. Innym razem, by zmusić ludzi do wsiadania, wyłapywali małe dzieci i wrzucali je na pakę, by ich rodzice też się ruszyli.
Nasi sąsiedzi z obozu, mieli taką sytuację: pogranicznik podniósł ich czteroletnie dziecko za rękę i zaczął krzyczeć do matki: „Jeśli nie pójdziesz, wrzucę go do ogniska! Wstawaj! Podniosę go i rzucę o ziemię. Chcesz, żebym zabił twojego syna? Wstawaj i idź”.
Siedzę wciąż w Kamieniukach, tym razem w kawiarni. Jest ciepło, kawa smaczna, a ciężarówka zbliża się do granicy, są już prawie sto kilometrów od miejsca łapanki.
Kontaktuje się ze mną Azad, syn Nazanin, a brat Seydy i Sabri. Z Iraku wyjechał 22 lata temu, żył w Wielkiej Brytanii, teraz mieszka w Rotterdamie, ma żonę Szkotkę i trójkę dzieci, pracuje w salonie fryzjerskim. „W Iraku nie czułem, że żyję. Tam ciągle trwa polowanie” – opowiada. Przez te wszystkie lata spotkał się z mamą tylko dwa razy. Przyjeżdżała odwiedzić go w Europie. Najmłodszych krewnych nigdy nie widział na żywo, ale nie śpi nocami i zrobiłby wszystko, by ich uratować.
Czatujemy sobie, a oni jadą w stronę granicy. I przychodzi kolejna wiadomość: „BIAŁORUŚ! Umrzemy!”
A potem pinezka: są w strefie śmierci, wąskim pasie między Polską i Białorusią, dwa kilometry od centrum wioski Krynki.
- Traktują ich jak kurczaki, które rano wypuszczasz do ogrodu, a potem zagarniasz do kurnika – oburza się Azad. – Powiedzieli mi, że podczas wywózki Polacy użyli psów. Co za tchórze, boją się kobiet, które nie mają siły zrobić nawet kroku. Skazują ludzi na śmierć. Wszystko pod osłoną nocy.
I kolejna wiadomość. „Powiedzieliśmy im, że chcemy azylu w Polsce. Nie słuchali”.
Nazanin: - Polska strona jest lepsza niż białoruska. Gdy trzeba było się pakować do ciężarówki, a nie chcieliśmy iść, psikali jakimś sprejem.
- Sprejem?
- Gazem, palił po oczach jak chilli. Ale to było lepsze niż białoruski kij, naprawdę.
Po polskiej stronie dwa razy trafiliśmy na strażniczki. I to wtedy, podczas tych dwóch z ośmiu razów, dostaliśmy czekoladę i wodę, raz nawet chleb i dżem. Podczas innych wywózek, gdy pytaliśmy o jedzenie, mówili to samo: „Idźcie na Białoruś, oni wam pomogą”.
Dwa razy piliśmy wodę z kałuży na ich oczach. Odwracali wzrok.
W tym lesie, cóż. Nie tyle, że nie masz praw człowieka. Nie masz praw zwierzęcia. W wielu kulturach nie traktuje się zwierząt tak, jak nas potraktowano. Dla mnie te lśniące etykiety, hasła o prawach człowieka… nie widziałam tego.
Raz zatrzymało nas dwóch polskich pograniczników. Rozpłakali się na nasz widok. Dwaj dorośli mężczyźni! „Przepraszamy”, mówili. „Nie mamy wyboru, to nie nasze decyzje, chcielibyśmy wam pomóc, ale nie możemy ”. A potem zapakowali nas do ciężarówki.
Jest późna noc. Wróciłem spod granicy do Mińska. Przychodzi wiadomość od Azada z Rotterdamu: „Udało im się wydostać z obozowiska”. I kolejna: „Rozdzielili ich”.
Nazanin zapłaciła czterysta dolarów za zgodę na podróż do Mińska. To nie dolary były kartą przetargową. O wiele mocniejszą walutą okazał się filmik, który ich znajomy nagrał po polskiej stronie. Na wideo widać podobno jak polscy pogranicznicy popychają migrantów i traktują ich kijami. Łakomy kąsek dla białoruskich służb. Zgodzili się na negocjacje.
Pogranicznicy sami wskazali osoby, które pojadą. Nie wiedzieli, czy można im zaufać, czy znów nie wywiozą ich do lasu. W końcu Nazanin, Sabri i jej syn wsiedli do auta. Druga córka, jej mąż i dwójka dzieci, w tym roczny chłopiec, zostali w lesie, w którym byli już od dziesięciu dni.
Jadą. A my z Azadem szukamy mieszkania w Mińsku. Prawie nie ma wolnych, a jeśli są, to właściciele nie zgadzają się przyjmować osób bez ważnej wizy. Ceny? 50, 60 dolarów za noc w kawalerce do czterdziestu metrów kwadratowych. W końcu się udaje, właścicielka pomaga im nawet zrobić zakupy.
Dzwonię. Jedzą kolację. W końcu pod dachem i przy stole.
Seyda: - Takie sceny, jak w tych tymczasowych obozowiskach po białoruskiej stronie, możesz zobaczyć tylko w horrorze, przypominają serial „The Walking Dead”. Żywe trupy. Nie jesz. Nie pijesz. Śpisz na ziemi.
Ciągle żyjesz w tym jednym momencie, bo nie wiesz, co się stanie za chwilę. Przyjdą? Pobiją? Cały czas jesteś w stanie czuwania. Do tego ciemność. Jest tak zimno, że musisz niemal wejść do ognia, by się ogrzać. A gdy jesteś wystarczająco blisko ogniska, palą ci się ubrania. Na mojego rocznego syna musieliśmy się wszyscy położyć, by go rozgrzać.
W białoruskich obozach byliśmy rozrywką dla strażników. Drażnili się. Raz przynieśli pojemnik z brudną wodą. Wyobraź sobie sto osób, które po niego biegnie. Śmiali się. Błagaliśmy o jedzenie językiem ciała. Robili sobie żarty.
Nie potrzebowaliśmy zbyt często iść za potrzebą, bo nasze żołądki były puste. Ale jeśli już, to pogranicznicy szli za nami. Krok w krok. Dla kobiet było to szczególnie niekomfortowe. Mówili, że nie mogą nas puścić samych, bo uciekniemy. Ale gdzie, jak dookoła jest las, cała rodzina siedzi w obozie.
Albo brali chłopaków, kazali rąbać drewno. Jak w obozie pracy. Traktowali nas jak niewolników.
Jestem już w Kutaisi, wracam przez Gruzję, bo zgodnie z białoruskimi przepisami o ruchu bezwizowym, jeśli przyleciałeś do Mińska, to potem musisz z niego wylecieć, a lot przez Kutaisi do Polski okazał się najtańszym powrotem. Dostaję wiadomość. Seyda, jej mąż i dwójka dzieci wkrótce dołączą do Nazanin i pozostałych krewnych w Mińsku. Zapłacili pogranicznikom 700 dolarów.
I znów to samo, szukamy z Azadem mieszkania, w ciągu tych kilku dni ceny wzrosły dwukrotnie.
W trzy godziny obdzwaniam niemal wszystkie oferty. W końcu mamy mieszkanie, ale właściciel kilka razy zmienia cenę. „Jestem ciekaw skąd się wzięli Irakijczycy na terenie Białorusi?” – pisze mi wiadomość. Gdy okazuje się, że nazajutrz wygasa ich wiza, wycofuje się z umowy. Jest 21:02.
Mieszkanie znajdujemy przed północą, okropnie drogie. Azad, krewny z Holandii, nie ma już od kogo pożyczać pieniędzy.
Seyda: - Ostatnie cztery dni w białoruskim obozie były dramatyczne. Nie mieliśmy żadnego jedzenia, wody.
Jedyne źródło wody to kałuża. Nad ranem wszystko było zmrożone, trzeba było tłuc lód. A drewno było tak zmarznięte, że nie dało się rozpalić ognia. A oni palili swoje ogniska nieopodal. Podeszliśmy do nich błagając, by się ogrzać, bo dziecko płakało. A oni: „Dzieci płaczą. To normalne”.
To był mały obóz, strzeżony przez nich przez całą noc. Nie można go opuszczać. Co godzinę przychodzili i świecili nam w oczy wielką latarką.
W ciągu tych czterech dni raz dali nam po gotowanym ziemniaku na osobę. Przez resztą koczowania – nic. Szczęście, że w trakcie ostatnie wywózki z Polski dostaliśmy dżem i stary chleb, trzymaliśmy to dla dzieci. Sami nic nie jedliśmy. No, prawie nic, poza tym ziemniakiem.
Jestem już w Polsce. Oni są w Mińsku, cała siódemka. Trzy pokolenia bez ważnej wizy. W mieszkaniu wynajętym na cztery dni. Bez planu na przyszłość. Rozmawiamy na cztery telefony. Ze mną jest partnerka, sam nie jestem w stanie przełknąć mocnych słów.
To trójgłos trzech kobiet z Iraku. Babcia Nazanin mówi z namysłem, niekiedy używa patetycznego języka, stara się nie rzucać ocenami. Sprawia wrażenie, jakby chciała zrozumieć tych, którzy wystąpili przeciw nim na granicy.
Sabri i Seyda co chwilę coś wtrącają, jak na wyścigi, pełne oburzenia.
- Wstyd mi za mój kraj. Przepraszam – mówię.
- To nie wina kraju, nie wina Polski, czy Białorusi, tylko polityków. Oni mieszają. Ludzie nie mają głosu – odpowiada Nazanin. - Tak jak ci polscy strażnicy. Było widać, że czują się źle z tym, że nie mogą wyciągnąć dłoni do drugiego człowieka, który potrzebuje pomocy. Dostają rozkaz góry, by wykonywać tę brudną robotę.
Żegnamy się. Próbuję podziękować po kurdyjsku, chyba mi to nie wychodzi, rozbawiam je tym. Słyszę nieśmiały śmiech, pewnie pierwszy od tygodni.
- Jestem wdzięczna, że znalazłeś czas, by usłyszeć nasz głos. Chciałabym, by więcej ludzi chciało zrozumieć drugą stronę świata.
W tle słychać małego Rangara. Wiem, że mimo wszystko, spróbują jeszcze raz.
* – imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.
Jutro kolejna część wyprawy reportera OKO.press
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze