0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Sławomir Kamiński / Agencja GazetaSławomir Kamiński / ...

Problem w tym, że rząd stoi okrakiem – są w nim przedstawiciele obu obozów. W przypadku załamania gospodarczego różnice staną się aż nadto widoczne, a polityka gospodarcza rządu może być niekonsekwentna i nieskuteczna.

Zupełnie inną kwestią jest to, na ile ministrowie (i premier) będą postępować wedle własnych przekonań i rozbiją się nie tylko o sprzeciw innych członków rządu, ale też prezesa partii rządzącej (przypomnijmy, jak Jarosław Kaczyński podsumował spory o wiek emerytalny: „Padają propozycje, których nie ukrywam – nie akceptuję. Powiedzieliśmy 60/65 i musi być 60/65. Trzeba dotrzymywać słowa”).

Dwa w jednym: rozdawnictwo i inwestycja

Wrzawę medialną wzbudziły słowa Morawieckiego o tym, że „500 plus jest na kredyt”, a budżet zadłużył się o „dodatkowe 20 mld zł” – zaprzeczały bowiem oficjalnej narracji władzy. PiS zapewniał przecież, że 500+ ma stabilne finansowanie i „nie wywróci” budżetu. Pisaliśmy o tym w analizie obietnicy wyborczej.

Szydło mówi, że środki na rodziny nie są pożyczane, ale inwestowane. To ucieczka: inwestycja przecież też może być „na kredyt”. Spór między Kancelarią Prezesa Rady Ministrów a resortami gospodarczymi dotyczy tego, czy można finansować wydatki społeczne z długu publicznego? Wypowiedź premier Szydło sugeruje, że według niej tak. Czy ma rację? To zależy od poglądów na gospodarkę. W zależności od wybranego podejścia ekonomicznego rację może mieć zarówno minister Morawiecki (ekonomia neoklasyczna, podejście neoliberalne), jak i premier Szydło (ekonomia popytowa, szkoła keynesowsko-kaleckiańska). 500+ jest jednocześnie rozdawnictwem na kredyt i uzasadnioną, pewną inwestycją w przyszłość. Jak to możliwe?

Czy nas stać?

Zacznijmy od perspektywy księgowej – najbardziej istotnej zarówno dla odbiorców programu, jak i budżetu państwa. O finansowaniu 500+ pisaliśmy w analizie tej obietnicy wyborczej:

Czy to się uda? Zależeć to będzie zarówno od koniunktury gospodarczej, jak i skuteczności Ministerstwa Finansów w pozyskiwaniu dochodów. W kwietniu 2016 r. resort założył, że „deficyt sektora finansów publicznych w 2017 r. wyniesie 2,86 proc. PKB. Tempo wzrostu gospodarczego przyśpieszy w kolejnych latach do 4,0 proc. w 2018 i 4,1 proc. w 2019 r.” Te prognozy są wyższe niż Komisji Europejskiej czy Banku Światowego. W czerwcu 2016 r. ten ostatni obniżył globalne perspektywy wzrostu (utrzymując 3.7 proc. perspektywę dla Polski), co może niekorzystnie wpłynąć na naszą gospodarkę. Jeśli PKB urośnie zbyt wolno, wpływy podatkowe mogą okazać się za małe, co spowoduje wzrost deficytu budżetowego”.

Podsumowując: środki na 2016 prawie na pewno są zabezpieczone, a co do lat następnych, o ile nie nastąpi zapaść gospodarcza i nie spadną wpływy podatkowe, budżet powinien to wytrzymać – co więcej program 500+ wesprze koniunkturę gospodarczą.

Aby zrozumieć, o co toczy się spór i czy Minister Morawiecki ma rację, konieczne jest przeformułowanie tematu. Nie „czy nas stać”, ale: „W jaki sposób finansuje się inwestycje - z oszczędności, czy długu publicznego”.

500+ jak autostrady

Skąd państwo bierze środki na inwestycje publiczne (dla Premier Szydło np. 500+, ale także: autostrady, budowę szpitali, tam, elektrowni etc.)? Do wyboru ma: oszczędności, nadwyżki z poprzednich okresów, podatki, transfery zagraniczne i emisję obligacji (a więc zaciąganie długu publicznego). Wybór zależy nie tylko od warunków gospodarki (np. jeśli kraj ma złoża naturalne, z których można czerpać zyski eksportowe), ale też od gospodarczych przekonań decydentów.

Tłem wypowiedzi ministra Morawieckiego jest spór teoretyczny dwóch szkół XX-wiecznej ekonomii: neoklasyków i keynesistów. Czy oszczędności biorą się z inwestycji czy inwestycje z oszczędności? Neoklasycy uważali, że oszczędności są pierwsze, keynesiści – odwrotnie: aby zaoszczędzić, najpierw trzeba zarobić, a tego nie ma bez inwestycji, twierdzili – pisał w analizie Oka Michał Sutowski:

Dla Michała Kaleckiego, polskiego teoretyka gospodarki, sprawa jest jeszcze prostsza: inwestycje finansują się same: generują popyt, który zwiększa dochód w całej gospodarce i pobudza dalsze inwestycje. Teorie Kaleckiego nie są jednak popularne wśród zarządzających polską gospodarką.

W rządzie ścierają się zwolennicy polityki neoliberalnej i post-keynesowskiej. Wypowiedzi ministrów odpowiedzialnych za gospodarkę (Morawiecki, Szałamacha) wskazują, że są oni zwolennikami teorii neoklasycznej (chociażby wpis na blogu Szałamachy). Część programów rządowych PiS-u (np. 500+, obniżenie wieku emerytalnego) to z tej perspektywy zagrożenie. Konflikty z premier Szydło są dla ministrów gospodarczych nieuniknione.

Przeczytaj także:

Państwo jak dom

Lepiej nie mieć długu, niż tkwić w nim po uszy, prawda? To jedno z założeń ekonomii neoklasycznej, dominującej na świecie przez ostatnie 40 lat. Budżet państwa jest jak budżet domowy: wydatki powinny się bilansować z dochodami.

Jednak różnice też są widoczne gołym okiem: rodziny nie mogą na przykład wpuścić w obieg obligacji, które mogłyby być skupione przez inwestorów. Państwo może i dopóki kupujący wierzą, że obligacje zostaną spłacone, jest to bezpieczna forma „pożyczania”. Dług publiczny de facto obciąża przyszłe generacje obowiązkiem pracy – a że praca jest podstawą naszej cywilizacji, nie jest to obowiązek absurdalny. W sytuacji wzrostu gospodarczego to logiczna strategia: to, co dla nas jest ogromnym wysiłkiem dzięki wzrostowi produktywności (technologia, know how, organizacja pracy, dłuższe życie) za 20-30 lat będzie o wiele łatwiejsze. Zapożyczamy się dziś, a spłacą to nasze dzieci i wnuki – tak samo, jak na nas pracowali nasi ojcowie i matki.

„Spór o dług” jest nierozstrzygnięty – oba obozy są przekonane co do swoich metod, argumentów i ostatecznych pozycji.

Neoklasycy tracą wpływy

Ciekawe, że w ostatnich latach na świecie zmienia się skład obu obozów. Na przykład Międzynarodowy Fundusz Walutowy złagodził swoją politykę wymuszania oszczędności (w zamian za wsparcie państwom w kryzysie). Ekonomiści IMF wskazują, że cięcia wydatków publicznych w celu redukcji długu w wielu przypadkach mogą przynieść odwrotne skutki i prowadzić do pogorszenia sytuacji gospodarczej. Odrzucają też – leżące u podstaw ekonomii neoliberalnej – założenie, że w każdej sytuacji gospodarczej na świecie skuteczny będzie ten sam zestaw polityk publicznych (np. redukcja długu czy ograniczanie inflacji kosztem bezrobocia). Publikacja Funduszu wzbudziła spore zainteresowanie mediów. Według części komentatorów we współczesnej ekonomii następuje zmiana – po dekadach dominacji neoklasycznego podejścia (zwanego także, w ujęciu politycznym, neoliberalnym) dominujący sposób myślenia o gospodarce traci swoją pozycję. Takie głosy były podnoszone w ostatnim czasie przy okazji Brexitu. Pytaniem otwartym jest: co go zastąpi (i jak w nowym podejściu traktowany będzie dług publiczny)?.

Dopóki polska gospodarka rośnie szybko, problem ma charakter polityczno-kadrowy, a nie gospodarczy. Jednak w przypadku zawirowań na rynkach globalnych i załamania wzrostu u naszych największych partnerów handlowych (UE, głównie Niemcy) spór Szydło i Morawieckiego/ Szałamachy może mieć poważne konsekwencje. Ministrowie zapewne dążyć będą do wprowadzenia polityki oszczędności – zmniejszenia długu za wszelką cenę, cięć budżetowych, zwolnień, czy prywatyzacji przedsiębiorstw publicznych. Dla "popytowców" zaś, tylko zwiększenie wydatków publicznych może uchronić gospodarkę i społeczeństwo przed katastrofą porównywalną tą z Wielkiego Kryzysu lat 20-tych i 30-tych.

;

Udostępnij:

Filip Konopczyński

Zajmuje się w regulacjami sztucznej inteligencji, analizami polityk cyfrowych oraz badaniami biznesowego i społecznego wykorzystania nowych technologii. Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego, pracował w IDEAS NCBR, NASK, OKO.press, Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Publikował m.in. w Rzeczpospolitej, Gazecie Wyborczej, Polityce, Krytyce Politycznej, Przekroju, Kulturze Liberalnej, Newsweeku czy Visegrad Insight. Prawnik i kulturoznawca, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego.

Komentarze