Medycy coraz częściej odchodzą z sektora publicznego do prywatnego. Dlaczego tak się dzieje? Czy to przede wszystkim kwestia zarobków, czy w grę wchodzą inne problemy? Pytamy tych, którzy odeszli, identyfikujemy przyczyny
W Polsce dramatycznie brakuje medyków. Pisaliśmy o tym wielokrotnie w OKO.press.
Na dodatek od 2 lat nasz system ochrony zdrowia jest boleśnie testowany przez pandemię. Lekarze i pielęgniarki są zmęczeni, sfrustrowani, nigdy wcześniej nie przychodziło im mierzyć się z tak wysoką falą zgonów. Ale już przed pandemią wiadomo było, że nasz system jest źle zorganizowany, niewydolny, niedoinwestowany. Młodzi przychodzili do tego zawodu pełni ideałów. Niestety, szybko zderzali się z brutalną rzeczywistością.
W efekcie wielu z nich dochodziło do wniosku, że nie chcą pracować ponad siły, nie chcą wypalić się zawodowo i szukali dla siebie lepszego miejsca. Takie miejsce mogło znaleźć się albo zagranicą, albo w innej, spokojniejszej pracy, za którą mogli dostać godziwe wynagrodzenie. Czasem pozostawała całkowita zmiana zawodu.
W konstytucji wszyscy mamy zagwarantowany równy dostęp do opieki zdrowotnej, ale o tym, że nie jest on równy, wiemy od lat. Nawet za czasów PRL-u wiadomo było, że np. za leczenie zębów trzeba zapłacić z prywatnej kieszeni. Przez ostatnie 32 lata z każdym kolejnym rokiem coraz rzadziej dziwimy się, że za jakieś badanie diagnostyczne, wizytę u specjalisty, za rehabilitację czy też za zabieg, musimy - mimo posiadanego ubezpieczenia - płacić sami. Ukuto już nawet termin na ten proces: „stomatologizacja” ochrony zdrowia.
Porozmawialiśmy z trzema osobami, które po latach pracy w sektorze publicznym odeszły z niego. Na rozmowy zgodzili się:
Spytaliśmy o przyczyny ich decyzji. Naszym zamiarem nie było naturalnie namawianie kolejnych medyków, by poszli tym tropem. Uważamy, że powinniśmy zdecydowanie wzmacniać publiczny sektor. To on mierzy się z najtrudniejszymi chorobami, najdroższymi terapiami.
W wielu krajach, w których ochrona zdrowia jest na dobrym poziomie, sektor prywatny to zaledwie margines opieki. Dzieje się tak np. w Norwegii czy w Czechach. Poznanie przyczyn ucieczek lekarzy, pielęgniarek, położnych do prywaty ułatwi być może zmiany, które w polskiej medycynie muszą nastąpić. Jeśli tak się nie stanie, niedługo wszyscy będziemy leczyć się w sektorze prywatnym. O ile będzie nas stać.
Renata Piżanowska: „Moje rozstanie z publicznym sektorem zostało poniekąd wymuszone dyscyplinarnym zwolnieniem z pracy. Świat się dla mnie zawalił. Byłam przerażona. Do tego czasy COVID-u. Nie widziałam przed sobą żadnych perspektyw”.
[Pisaliśmy o tym w OKO.press. W maju 2020 roku Piżanowska zarzuciła dyrekcji szpitala w Nowym Targu, w którym pracowała, że nie dostarcza sprzętu ochrony osobistej i umieściła stosowny wpis ze zdjęciem na Facebooku].
Anna Skrzyniarz-Plutecka: „To ja podjęłam decyzję o odejściu. Dość długo pracowałam jako anestezjolog w publicznym szpitalu. Potem prowadziłam Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii w dużym warszawskim prywatnym szpitalu onkologicznym. Pacjenci są tam leczeni w ramach NFZ, więc de facto trudno mówić o sektorze prywatnym”.
„W październiku 2021 porzuciłam to stanowisko i przez listopad oraz grudzień odpoczywałam. W styczniu wróciłam w niewielkim wymiarze (100 godzin miesięcznie) na stare śmieci. Obecnie planuję otworzyć własny gabinet/klinikę, gdzie podejście do pacjentów będzie kompleksowe i odmienne od tego, które poznałam w państwowej, ale też i w prywatnej ochronie zdrowia".
Marcin Zadrożny: „Zrobiłem staż, specjalizację i doktorat z chirurgii ogólnej w dużym publicznym szpitalu na południu Polski. I zaraz potem odszedłem. Zresztą nikt mnie nie zatrzymywał. Potem dyżurowałem w innym szpitalu. A obecnie robię zabiegi w zakresie chirurgii estetycznej, badam także pacjentów przy pomocy USG. Obie usługi wyłącznie w ramach prywatnej opieki”.
Jakie były powody odejścia moich rozmówców?
Zacznijmy od pieniędzy. Dla każdego z nich był to ważny, aczkolwiek nie najważniejszy aspekt.
Skrzyniarz-Plutecka: „Gdy zaczynałam drogę zawodową, zarobki lekarzy były tak niskie, że dzisiejsi rezydenci nie uwierzyliby, że tyle zarabiałam. Braliśmy wtedy z mężem kredyt na mieszkanie i doradca finansowy powiedział, że ja to jestem tylko na papierze w tym kredycie, bo moje zarobki są śmieszne. »Pani ma tylko taki plus, że pani zawód jest zawodem zaufania publicznego« – dodał.
Te czasy dawno minęły, dziś wynagrodzenia wyglądają inaczej. Jednak ludzie wymiękają. Jest jeszcze trochę osób mających powołanie i misję, ale ile czasu można się kopać z koniem? Finansowa kwestia jest w tej chwili wtórna wobec innych problemów naszej publicznej ochrony zdrowia”.
Piżanowska: „Pracując na ministerialnym garnuszku, jesteśmy przede wszystkim ograniczeni warunkami płacowymi. Mamy jakąś podstawę, która jest warunkowana ustawą, co niby jest zgodne z wykształceniem. U mnie to było mocno naciągane. Powinnam wejść na najwyższe widełki, ale to się niestety nie stało, chociaż mocno się upominałam. To rzecz, która bardzo boli środowisko medyczne, a zwłaszcza pielęgniarki i położne pracujące w publicznym sektorze.
Trzy miesiące po zwolnieniu zaczęłam pracę jako położna środowiskowa, u kogoś, kto miał podpisaną umowę z NFZ.
Za wizytę dostawałam 29 zł. Tyle nasze państwo przeznacza na opiekę po porodzie nad kobietą i dzieckiem. Tzn. należy się 6 wizyt, to jest zagwarantowane ustawowo. Tylko, że dla mnie to było zupełnie nieopłacalne. Wychodziło na to, że powinnam dopłacać do interesu. Bo samo zabezpieczenie się, zakupienie maseczek, fartuchów, dojazd, pochłaniały większość zarobku, a jak odległość do pacjentki była większa, to zarobku nie starczało”.
Zadrożny: „Za dyżur w publicznym szpitalu, podczas którego w ogóle nie kładłem się spać, dostawałem ostatnio mniej niż jak potem rano szedłem, żeby komuś prywatnie zoperować opadające powieki. Taki zabieg zajmuje mi godzinę i w tym czasie siedzę.
Ale gdybym znalazł dobre miejsce pracy w publicznym szpitalu jako specjalista, pogodziłbym się z niższymi zarobkami. Bo satysfakcja z tego co się robi, spokojnie by mi to rekompensowała”.
Co się zatem liczyło poza pieniędzmi?
Zadrożny: „Pod koniec pracy w szpitalu, niedługo przed egzaminem specjalizacyjnym, gdy miałem tam iść, czułem ścisk gardła. Czułem, jak bardzo mój umysł i ciało już nie chce być w tym miejscu”.
Z czego to wynikało?
„Głównie z atmosfery, która zaczęła panować na oddziale. Zmienili się szefowie. Ci, którzy byli blisko z poprzednią władzą, byli źle widziani. Nowi rezydenci zostali pupilkami nowego szefa i od razu mieli łatwiejszy dostęp do operacji. Kilku dobrych specjalistów odeszło. Za to przyjęto lekarza, który powinien być pozbawiony prawa wykonywania zawodu, ale był przydatny dla szefów, więc operował.
Wśród rezydentów też atmosfera się popsuła. Był podział na lepszych i gorszych. Na tych, którzy mogą pojechać na konferencję i tych, którzy nawet nie myślą o tym, że ktoś ich kiedykolwiek na nią zabierze.
Szefowie w ogóle nie zajmowali się uczeniem młodych. Mieli nas gdzieś. Dla mnie szef kliniki był zwykłym chamem, unikałem operacji z nim jak ognia. Uważam, że byłem całkiem niezłym operatorem, ale on zachowywał się tak, że czułem się jak skończony idiota”.
Piżanowska: „W szpitalu państwowym są takie zasady, że jakąkolwiek by pan miał wiedzę, nie może pan wybiegać przed orkiestrę. Trzeba zawsze być krok z tyłu za lekarzami.
Zawsze mnie to bardzo raziło. Bo oczywiście wiedza lekarska jest inna, ściślejsza, ale czasem pacjenci pytają o takie proste, banalne sprawy i w tym zakresie położna czy pielęgniarka może wiedzieć więcej i wypadałoby ją dopuścić do głosu. A tak się nie dzieje.
W publicznym sektorze nie ma takiej pracy zespołowej, jaką widzi się w prywatnych placówkach. Tam każdy działa oddzielnie, a tu bardziej się dba o pracownika i stara się, żeby każdy mógł się wykazywać własnymi kompetencjami”.
Zadrożny: „Mam poczucie, że w ciągu ostatnich lat przestało w ogóle istnieć coś takiego, jak zespół lekarsko-pielęgniarski. W opiece nad pacjentem nie da się pracować na zasadzie, że ja zrobię tylko od - do, a reszta mnie nie obchodzi. Tymczasem tak się niestety dzieje. Wszyscy są zdegustowani, więc po co się mają angażować.
W ludziach narasta frustracja. Jak przyszedłem do pracy, to panie pielęgniarki były zaangażowane, chciały pomóc. A potem, jak zaczęły przychodzić młode, to te starsze uczyły je, że one mają kompletnie nic nie robić.
Lekarze nie współpracują z pielęgniarkami i nie współpracują między sobą. To, co mnie denerwowało w pracy państwowej, to to, że pacjenci nas nie szanowali, dyrekcja nas nie szanowała, i przez to personel też się nawzajem nie szanował. Pamiętam telefony z SOR-ów w nocy z prośbą o konsultację czy pomoc. Niemiłe. Z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, coraz bardziej nieprzyjemne.
Pacjenci też są coraz częściej niegrzeczni, roszczeniowi. Nie wiem czym ja się różnię od policjanta. Jak ktoś znieważy policjanta, to to jest złe. A jak ktoś znieważa lekarza, co na Izbie Przyjęć dzieje się non stop, to jest w porządku”.
W sektorze prywatnym praca zespołowa układa się lepiej? - dopytuję
„Tak. Każdemu zależy, żeby wszystko sprawnie poszło. Każdy ma określone zadania. Jak pielęgniarka będzie mi sprawnie pomagała, to ja zrobię zabieg szybciej, a jej też zależy, żeby szybciej pójść do domu”.
Skrzyniarz-Plutecka: "Wie pan, ilu lekarzy, ile pielęgniarek przypada u nas na 1000 mieszkańców? Sytuacja w Polsce w tym zakresie jest dramatycznie zła. I myślę, że lekarze nie odchodziliby z sektora publicznego, gdyby to inaczej wyglądało.
Nie dość, że jest nas za mało, to jeszcze musimy zajmować się nie tym, co potrzeba. Mam na myśli dokumentację. To zupełna pomyłka. W krajach zachodnich lekarzy odciąża się od pracy papierkowej, zatrudnia się w tym celu osoby w sekretariatach. Nawet jak przygotowuje się wypis ze szpitala, to on jest dyktowany i pisze go sekretarka medyczna. Tam lekarz przeznaczony jest do leczenia pacjenta. A u nas?
Może widział pan spot przygotowany niedawno przez Izby Lekarskie pt. >>Jestem człowiekiem<< pokazujący realia pracy na SOR-ze?
Wiele lat przepracowałam na SOR-ze i dobrze wiem jak to wygląda: niedziałające komputery, niedziałające drukarki, kolejki pacjentów, no i papiery, papiery, papiery.
Dlatego dla pacjenta lekarz ma tylko niewielki ułamek swojego czasu i ludzie uciekają do sektora prywatnego, bo tam jest to inaczej zorganizowane i bardziej przypomina standardy europejskie”.
Zadrożny: „Jak zaczynałem pracę w szpitalu, historia choroby składała się z okładki, wypisu i jakichś obserwacji. A jak ją kończyłem, to nawet jak się przyjmowało pacjenta na kolonoskopię, robiła się z tego 30-stronnicowa książka”.
Piżanowska: „W szpitala męczyła mnie też totalna papierologia. Jak pracowałam jako położna środowiskowa na NFZ, było to samo. Po przyjściu do domu, zamiast odpocząć, musiałam wypełniać stosy dokumentacji.
W pewnym momencie czułam się jakbym pracowała w fabryce pinezek. Pacjent w ogóle przestał się liczyć. Nie było na to czasu. Najważniejsze były papiery, wpisanie do komputera, procedury”.
Rozmawiałem ostatnio z młodą lekarką. Skarżyła się, że musi często dyżurować na SOR-ze. Co gorsze, każą jej przybijać pieczątkę starszego lekarza, który się tam w ogóle nie pokazuje.
Piżanowska: „No, to jest stała praktyka. Dyżuruje lekarz stażysta, a na dokumentach podbita pieczątka kogoś innego”.
Spotkaliście się państwo z innymi przejawami nieuczciwości w swoich miejscach pracy? – pytam moich rozmówców.
Piżanowska: „Niestety tak. Chociażby sprawa, która wyszła w trakcie mojego procesu ze szpitalem. Okazało się, że już po wręczeniu mi wypowiedzenia pan dyrektor jeszcze przez 2 miesiące wykazywał mnie w papierach do NFZ jako osobę, która nadal pracuje. To przypomina mi sytuację, którą niedawno opisywał Onet, że po Warszawie jeździły karetki, których fizycznie nie było”.
Dlaczego dyrektor to zrobił?
Piżanowska: „Prawdopodobnie szpital straciłby kontrakt na dany oddział, bo miałby za małą obsadę.
Ludzie nie chcą pracować za słabe pieniądze i przy złej organizacji. Ale przeszkadza im jeszcze to, o co pan pyta, czyli nieuczciwości, naginanie, które muszą firmować swoim nazwiskiem”.
Dopytuję o wypełnianie dokumentów pod wymogi NFZ. Wiadomo, że za pewne procedury Fundusz płaci lepiej.
„Powiem tylko tyle: Dużo widziałam, dużo wiem” – odpowiada Renata Piżanowska.
Skrzyniarz-Plutecka: „Naginanie papierów, żeby szpital dostał pieniądze? Absolutnie tak. Młodzi lekarze wypychani na SOR i pieczątki za starego doktora? To na pewno.
Rozpoczynając drogę zawodową, wylądowałam od razu na SOR, nie mając żadnej »ochrony«. To był czas, gdy nie było podziału na strefy żółte, czerwone, zielone. Pracował jeden lekarz dyżurny, miał zespół pielęgniarski do pomocy i nikogo nie interesowało, jak sobie poradzi.
Ja byłam tym najmłodszym lekarzem pełniącym najbardziej odpowiedzialną funkcję. Prosiłam często kolegów o wsparcie, ale różnie z tym wsparciem było, bo oni byli zawaleni swoją pracą na oddziale. To było rozpoznanie bojem, niesamowita szkoła życia. Poradziłam sobie, ale uważam ten okres za bardzo obciążający. Każdy lekarz powinien przejść przez SOR, ale nie można go zostawiać samego. To jest naganne, tymczasem to się dzieje nagminnie, szczególnie teraz, kiedy lekarzy brakuje.
Wracając do rozliczeń. Co się bardziej opłaca, to się lepiej rozlicza – oczywiście, że to jest robione. Tak się dzieje na większości oddziałów, no bo jak wygenerować zysk, jeżeli jest tyle procedur, na których szpital traci? Dlatego szuka się sposobu, jak te pieniądze pozyskać z innej strony.
Gros miejskich szpitali to spółki. No i jeżeli ktoś jest prezesem takiego szpitala, to wiadomo, że chodzi mu o zysk albo przynajmniej o zbilansowanie placówki.
Nie w sposób otwarty, bo nikt nie wyda zarządzenia: »Proszę naciągać procedury«. Po prostu robi się to mimowolnie w ramach oddziału, bo inaczej się nie da.
I gdy obserwują to młodzi lekarze, nie uczy ich to uczciwego spojrzenia na zawód. Uczy kombinowania”.
Zadrożny: „Wpisywanie nieprawdy w dokumenty? Tak. Zawsze się tak robiło.
A wie pan, że ja kompletnie tego nie postrzegałem jako czegoś złego. To było normalne. Sekretarka rozliczała. Jak coś się nie składało, to się razem wymyślało, co wpisać. Np. pacjent był w szpitalu 2 dni. Ale nie może być 2 dni, bo NFZ tego nie rozliczy, więc dopisujemy jedną dobę. Złe przepisy, to je łamiemy i wszystko jest w porządku. Człowiek się do tego szybko przyzwyczaja”.
Piżanowska: „Popracowałam trochę w czyjeś firmie, a potem postanowiłam założyć własną działalność związaną stricte z położnictwem.
Powstał pomysł »Puk, puk, położna« i jeżdżę teraz prywatnie do pacjentek. Mam swój cennik, swoje pacjentki. Jeśli udzielam porad przez telefon, nie pobieram za to pieniędzy. Jestem bardzo zadowolona. Pracuję tyle, ile chcę.
Czy widzę jakieś złe strony sektora prywatnego?
Dawniej jak pan szedł na prywatną wizytę, to wiedział pan, że idzie do świetnego fachowca. Bo tylko takie osoby otwierały działalność. A dziś nie wiemy do kogo idziemy, bo każdy medyk może otworzyć gabinet. W efekcie nie wiem, czy idę do dobrego fachowca, czy nie. Nawet czy ta osoba ma papiery, do tego, żeby mnie zbadała. Powstały fora, opinie o danym lekarzu, ale czy to wystarczy?”.
Skrzyniarz-Plutecka: „System prywatny nastwiony jest na zysk i tam jest jeszcze większe żyłowanie lekarzy i pielęgniarek.
Widziałam ile mnie to kosztuje, żeby pacjent miał w moim szpitalu opiekę i usługę adekwatną do potrzeb. Bo z pustego i Salomon nie naleje. Jeżeli próbuje się oszczędzać na personelu średnim, na lekarzach, to ten wózek dalej nie pojedzie. A tam próbowano obsłużyć dwukrotnie większą liczbę pacjentów tym samym personelem. Tymczasem to się nie da. Ludzie się buntują.
Jeżeli nie będzie głębokiej reformy w Polsce, nic się nie poprawi. Medycy będą jeszcze bardziej sfrustrowani.
Zawsze ciągnęło mnie w stronę zabiegówki, ale cały czas kształcę się dodatkowo w zakresie medycyny alternatywnej, m.in. medycyny chińskiej, akupunktury. Uważam, że przyszłość medycyny to patrzenie na człowieka kompleksowo, a nie tylko pod kątem ‘dużego palca lewej stopy’, czyli często poprzez leczenie objawów, nie dochodząc do źródła dolegliwości.
Wróciłam więc do szpitala, który jest półprywatny, w małym wymiarze godzinowym, bo chcę mieć przestrzeń na kreowanie własnej drogi zawodowej.
W tej chwili, jeśli chodzi np. o akupunkturę, wycena NFZ za 20-minutowy zabieg - bo pomijam już wywiad, który zajmuje pół godziny - wynosi 18 zł (śmiech). Dlatego na palcach jednej ręki można policzyć placówki, które prowadzą takie terapie na NFZ. Większość przechodzi do sektora prywatnego, otwiera własne gabinety, gdzie stawka jest znacznie wyższa”.
Jeśli otworzy pani prywatny gabinet, będzie pani pomagała wyłącznie zamożnym pacjentom. To chyba niefajne uczucie? – pytam.
„To prawda. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Stąd mój wewnętrzny opór, żeby coś takiego stworzyć. No bo co z tymi, którzy naprawdę potrzebują pomocy? Jednak głęboko wierzę, że znajdę sposób, aby także leczyć pacjentów, których w danym momencie na to nie stać.”
Wróci pan do operowania w dużym publicznym szpitalu – pytam dr. Marcina Zadrożnego.
"Chciałbym. Brakuje mi tych operacji, czułem ze komuś pomagam".
Własny gabinet?
"Poszedłem w kierunku chirurgii estetycznej. Więc może coś takiego, ale na razie nie mogę sobie finansowo na to pozwolić".
Coś pana razi w sektorze prywatnym?
"Stosunek pacjentów do nas. Uważają, że jak już płacą za usługę, to mogą być niemili wobec personelu, bo im się należy”.
Zreasumujmy. Lista przyczyn, z powodu których moi rozmówcy rozstali się z publicznym sektorem ochrony zdrowia obejmuje:
Ta lista z pewnością nie wyczerpuje wszystkich problemów. Nieco inne kłopoty mają młodzi, a inne starsi lekarze, jeszcze inne pielęgniarki czy położne. Nie rozmawialiśmy tym razem z ratownikami, fizjoterapeutami czy diagnostami laboratoryjnymi.
Ale niektóre sprawy powtarzają się choćby w tych trzech wypowiedziach. Część z nich od dawna jest równoznaczna z postulatami rezydentów czy, ostatnio, Komitetu Protestacyjno-Strajkowego. Jedno jest pewne - bez gruntownych, odważnych i rozważnych zmian w ochronie zdrowia, kondycja publicznego sektora się nie poprawi.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze