0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.plFot. Kuba Atys / Age...

Przez 30 lat funkcjonowania antyaborcyjnego prawa, sprawozdania z wykonywania ustawy wskazywały podobną liczbę – około 1000 aborcji rocznie. W październiku 2020 roku, gdy Trybunał Julii Przyłębskiej wydał decyzję w sprawie przerywania ciąży, dostęp do aborcji w ramach systemu ochrony zdrowia osiągnął poziom krytyczny. Po usunięciu przesłanki embriopatologicznej liczba aborcji w oficjalnych statystykach rządowych spadła z około 1000 rocznie do 107 w 2021 roku.

W tym samym roku tylko z pomocą Aborcji Bez Granic odbyło się ponad 34 tysiące aborcji, wszystkie zgodne z najnowszymi zaleceniami WHO, czego nie można powiedzieć o aborcji w polskich szpitalach.

W sierpniu 2024 media ogłosiły sukces: „wystarczyła zmiana władzy”, by „diametralnie poprawiła się sytuacja w polskich szpitalach”.

Przyjrzyjmy się wspólnie tej propagandzie sukcesu, która ma za zadanie przykryć porażkę odrzucenia ustawy o częściowej dekryminalizacji aborcji.

Z danych uzyskanych od Ministerstwa Zdrowia przez kolektyw Legalna Aborcja dowiadujemy się, że w 2023 roku oficjalna liczba aborcji w Polsce wzrosła trzykrotnie – do 435.

Czy to zmiana na lepsze? Niewątpliwie tak, ale nie możemy mówić ani o diametralnej zmianie, ani o sukcesie, ani tym bardziej o roli aktualnego rządu. Władza zmieniła się 13 grudnia 2023 roku. Śmiem wątpić, że te 435 aborcji zostało wykonanych w ostatnich dwóch tygodniach poprzedniego roku, a lekarzom wystarczyła zamiana na stanowisku premiera i ministra sprawiedliwości.

Na zdjęciu: Protest „Aborcja! Tak!” przed Sejmem zorganizowany przez Ogólnopolski Strajk Kobiet w reakcji na odrzucenie przez Sejm projektu dekryminalizacji pomocy w aborcji.

Przeczytaj także:

Rozdźwięk w diagnozie problemu

Pomimo wzrostu liczby wykonywanych aborcji w polskich szpitalach, trudno mówić o jakimkolwiek sukcesie. Porównując dane demograficzne z krajów z podobną liczbą kobiet w wieku reprodukcyjnym i będąc w kontakcie z osobami poszukującymi wsparcia przed, w trakcie i po aborcji możemy oszacować, że każdego roku w Polsce przerywanych jest około 150 tysięcy ciąż.

Obecnie najczęściej wybieranymi dostawcami tabletek aborcyjnych są zdecentralizowani, mali handlarze. Na drugim miejscu są organizacje pomocowe – każdego roku tylko z Aborcją Bez Granic około 46 tysięcy osób przerywa ciążę. Na trzecim miejscu są podróże do licznych słowackich klinik aborcyjnych usytuowanych tuż przy granicy i oferujących dowóz i polską obsługę.

Aborcja w polskim szpitalu na NFZ, nawet przy tym trzykrotnym wzroście w 2023 roku stanowi mniej niż pół procenta. Dodatkowo ilość to nie wszystko, liczy się też jakość, a z tą jest naprawdę słabo.

Jak wygląda aborcja w polskich szpitalach?

Brak wiedzy, brak doświadczenia, stare metody jak łyżeczkowanie czy cewniki foleya, podawanie oksytocyny, a w skrajnych przypadkach cesarka zamiast aborcji (głośna sprawa Pani Roksany z czerwca 2023 roku, szpital w Bydgoszczy). Wybieranie metody cesarskiego cięcia w 24 tygodniu, żeby przerwać ciąże, to wybieranie najbardziej inwazyjnej nieaborcyjnej metody. To nacinanie macicy, żeby wydobyć płód, długa i dotkliwa rekonwalescencja, ryzyko zrostów po nacięciu w macicy. Standardy w Anglii czy Holandii są takie, że nikt zamiast aborcji nie robiłby cesarki, bo to jak polowanie na komara z pistoletem.

I teraz powstaje pytanie – dlaczego cesarka, a nie metoda stricte aborcyjna? Strach przed śladem w dokumentach? Brak umiejętności spowodowany 30 latami zaniedbań? Płodocentryzm? Antyaborcyjny mental? Moim zdaniem wszystko na raz, ale u podstaw tego leży stygma aborcyjna.

Polscy ginekolodzy aborcji robić nie umieją i nie chcą jej robić. Nie chcą się też nauczyć robić ją zgodnie z najnowszymi standardami. Nawet przy bardzo licznych wadach płodu holenderskie czy angielskie lekarki nie zrobiłyby cesarki w 24 tygodniu, tylko dałaby tabletki misoprostolu, a po kilku godzinach wyciągnęłyby rozczłonkowany płód. Sam zabieg trwałby maksymalnie 30 minut. Zero nacięć, szwów. Powrót do domu tego samego dnia. Gdyby takie było życzenie pacjentki, to lekarki odcisnęłyby na kartce na pamiątkę rękę czy stopę (czasem się zdarza, że pacjentki tego naprawdę potrzebują) i to nie jest płodocentryzm. To jest stawianie w centrum zdrowia i potrzeb osoby w ciąży.

W polskim szpitalu pacjentka prędzej usłyszy od ginekologa, że „ma w brzuchu potworka, którego trudno nazwać nawet dzieckiem”.

Prawo z 1993 roku naprawdę odcięło ginekologów od możliwości robienia aborcji, a aborcja przez ten czas bardzo się zmieniła. Największym problemem jest jednak to, że ginekolodzy z syndromem Boga nie chcą przyznać, że mają braki w wiedzy i doświadczeniu. Polscy lekarze nie mają jak praktykować, nie mają kontaktu z osobami, które są w niechcianych ciążach i nie chcą się do tego przyznać. Zamiast tego udają, że wiedzą wszystko najlepiej – to nie pomaga. Powtarzają, że jest prawo. Trzymają się tej wersji uparcie i nie chcą przyznać, że potrzebują edukacji.

Tę patową sytuację przełamują pojedyncze jednostki: Gizela Jagielska ze szpitala w Oleśnicy czy Dominik Przeszlakowski ze szpitala w Krakowie i to prędzej dzięki nim zmienia się sytuacja w polskich szpitalach. To właśnie oni mówią publicznie: przerywam ciążę, bo to część mojego zawodu.

Interpretacja prawa przeciwko pacjentkom

Od wprowadzenia antyaborcyjnej ustawy w 1993 roku, która wyodrębniła trzy przesłanki do legalnego przerwania ciąży, mamy do czynienia z błędną, antypacjencką, bardzo wąską interpretacją prawa przez personel medyczny w całej Polsce. W sumie trudno się dziwić – aborcja miała być trudno dostępna, praktycznie nieosiągalna – taki był cel zmiany prawa.

W artykule w „Dzienniku Gazety Prawnej” z 6 sierpnia tego roku, pod tytułem “W Polsce łatwiej o aborcję? Liczby mówią same za siebie” możemy przeczytać zdanie: „z zebranych przez nas danych wynika, że po zmianie władzy lekarze nie odmawiają aborcji pacjentce, która ma do niej wskazania – jeśli już odmawiają, to z uzasadnionych przyczyn, jak na przykład brak wyraźnych wskazań do terminacji z powodów psychiatrycznych, potwierdzony konsultacją u konsultanta wojewódzkiego psychiatrii”.

To stwierdzenie jest idealnym przykładem błędnej, antypacjenckiej interpretacji polskiego prawa aborcyjnego i idę o zakład, że autorkom artykułu Patrycji Otto i Karolinie Kowalskiej taką wykładnię przedstawił lekarz, ewentualnie prawnik (to kolejna grupa zawodowa, która jest przekonana, że dostęp do aborcji nie może być za łatwy, a przepisy należy interpretować przeciwko pacjentkom).

Podkreślmy to wyraźnie: zaświadczenie od specjalisty jest wymagane, ale nie musi być potwierdzone przez żadnego konsultanta, bo ustawa tego nie wymaga.

Ofiary kompromisu aborcyjnego

W 2000 roku tej skrajnie antypacjenckiej postawy doświadczyła Alicja Tysiąc, której odmówiono aborcji, choć miała aż trzy zaświadczenia od okulistów. W rezultacie Alicja została zmuszona do kontynuacji ciąży i porodu, na skutek którego jej wzrok drastycznie się pogorszył. W 2004 roku zmarła Agata Lamczak 25-letnia mieszkanka Piły. Agata była w ciąży, gdy zdiagnozowano u niej wrzodziejące zapalenie jelita grubego. Choroba postępowała bardzo szybko, a stan zdrowia Agaty drastycznie się pogarszał. Mimo to lekarze nie potraktowali jej cierpień poważnie. Skoncentrowani na podtrzymaniu ciąży, nie zdecydowali się nawet na wykonanie pełnego badania endoskopowego.

Ostatnie miesiące życia Agata Lamczak spędziła w szpitalach w Pile, Poznaniu i Łodzi. Płód obumarł, ale na pomoc dla Agaty było już za późno. Po czterech miesiącach męczarni zmarła.

W 2008 roku 14-letnia Agata z Lublina, choć miała prawo do legalnej aborcji z powodu swojego wieku (seks z osobą poniżej 15. roku życia to przestępstwo, a ustawa zezwala na aborcję, gdy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego), przeszła przez piekło. Zaświadczenie od prokuratury zostało zignorowane przez personel medyczny, a Agata została odizolowana od wspierającej matki i umieszczona w pogotowiu wychowawczym.

Lekarze czekają na wytyczne

Skutkiem antypacjenckiej i antyaborcyjnej, bardzo wąskiej interpretacji prawa jest cierpienie kobiet nie tylko w niechcianych ciążach, ale też tych pacjentek, które były w chcianych czy planowanych ciążach. Śmierci Izy z Pszczyny czy Doroty z Bochni są tego dowodem. Te kobiety mogły żyć, ale przez lekarzy były potraktowane jak inkubatory zapewniające gwarancję przeżywalności płodu.

Czy ginekolodzy świadomie i celowo przyjmują taką interpretację prawa? Nie wszyscy, ale wielu z nich tak zostało nauczonych, wielu nie chce się wychylać, a jeszcze inni czekają na konkretne wytyczne od ministerstwa zdrowia.

Warto wspomnieć, że obiecywane wytyczne medyczne blokuje nie kto inny, jak właśnie Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników. To szacowne grono chce, żeby aborcja była trudno dostępna i reglamentowana i całkowicie przez nich kontrolowana. O ironio, według najnowszych wytycznych WHO aborcje mogą robić nie tylko ginekolodzy, ale cały personel medyczny, a farmakologiczne przerywanie ciąży można wykonać samodzielnie w domu bądź przy wsparciu przeszkolonej osoby.

Tymczasem polscy lekarze najpierw czekali na zmianę władzy, teraz czekają na wytyczne i przyzwolenie. Ta lekarska postawa „dziecka we mgle” irytuje mnie najbardziej. Nie mam żadnego zaufania do lekarzy, którzy czekają na wytyczne określające, co jest zagrożeniem dla zdrowia w przypadku, gdy osoba jest w ciąży. To lekarze powinni mieć dostęp do najnowszej wiedzy medycznej, nią się kierować, a potrzeby pacjentki stawiać na pierwszym miejscu.

Za lekarzami powinna stać nauka! Rekomendacje ginekologiczne, tysiące publikacji, definicja zdrowia WHO.

Nie oczekuję od ginekologów samodokształcania się za prywatne pieniądze, ale mogliby chociaż przyznać, że mają braki.

Koniunkturalne wymówki

Gdy w październiku 2021 roku na jaw wyszła informacja o śmierci Izy z Pszczyny, media dzwoniły i pytały o polecenie kontaktu do przerażonych lekarzy, którzy chcieliby podzielić się swoim lękiem przed skazaniem za pomoc w aborcji. Nieśmiało tłumaczyłyśmy wtedy, że sedno problemu tkwi w czymś innym. Lekarze na wszelki wypadek (troszcząc się o siebie) decydują się nie korzystać ze skrawka prawa antyaborcyjnego, które pozwala im na przerwanie ciąży, gdy życie i zdrowie osoby w ciąży jest zagrożone. A strach przed prokuratorem to koniunkturalna wymówka, szczególnie dla lekarzy wysoko usytuowanych w zawodowej hierarchii.

Żaden lekarz nie został nigdy w Polsce skazany za wykonanie aborcji zgodnej z polskim prawem, ani przed wyrokiem TK, ani po nim.

Skazywane były matki, ojcowie, partnerzy, handlarze tabletkami, ale nie lekarze. Media nas nie słuchały, bo potrzeba posiadania bohaterskiego doktora, który chciałby, ale nie może, bo się boi, była silniejsza.

Po śmierci Doroty z Bochni nastąpił przełom. Ruch kobiecy zaczął punktować lekarzy, nagłaśniać doświadczenia pacjentek polskich szpitali. Media zrobiły się uważniejsze wobec tego, co dzieje się na oddziałach, a uwaga z “przerażonych” lekarzy przeniosła się na prawdziwe ofiary polskiego zakazu aborcji, czyli kobiety. Wirtualna Polska 7 sierpnia 2024 ogłosiła, że „wystarczyła nowa władza, żeby szpitale zmieniły podejście do aborcji ze wskazań medycznych”, ale moim zdaniem ta ocena jest nietrafiona.

Wzrost zabiegów w polskich szpitalach nie jest zasługą nowego premiera czy ministra sprawiedliwości, ale efektem wielu czynników.

Aborcja wyszła z podziemia

Osiem lat rządów PiSu to przede wszystkim wzmożenie działań ruchu kobiecego wokół aborcji. Do przejęcia przez PiS władzy, organizacje kobiece również bały się restrykcyjnego prawa, a pomoc w aborcji była udzielana w tajemnicy i po cichu. My również interpretowałyśmy prawo przeciwko sobie, wydawało nam się, że dużo nie można. Same byłyśmy zakładniczkami wmawianego nam strachu. Na protesty około aborcyjne przychodziło maksymalnie 50 tych samych osób, nawet wtedy, gdy nagłośniona została sprawa Chazana, który zataił przed pacjentką wielowadzie u płodu.

Pierwsze masowe przebudzenie nastąpiło w kwietniu 2016 roku i tak powoli zaczęła dziać się zmiana kulturowa wokół aborcji. Zjednoczona Prawica przez dwie kadencje swoich rządów, nieustannie dostarczała paliwa, by wokół aborcji się organizować, by o aborcji mówić coraz głośniej i odważniej. Organizacje aborcyjne wykorzystały te osiem lat maksymalnie, by obalić mit działającego „kompromisu aborcyjnego”, nagłaśniać informacje o aborcji tabletkami, podkreślać ich bezpieczeństwo.

Trochę na przekór władzy, o aborcji zaczęłyśmy mówić bezczelniej i bardziej wprost, bo wiemy, że bez destygmatyzacji aborcji nie uda nam się osiągnąć dobrego dostępu do przerywania ciąży.

W trakcie protestów Strajku Kobiet w 2020 roku numer Aborcji Bez Granic był skandowany i sprejowany na murach. Poparcie dla legalizacji aborcji nigdy dotąd nie było tak wysokie. Dziś w Polsce działa kilka kolektywów aborcyjnych, a Justyna Wydrzyńska skazana za pomoc w aborcji w 2023 roku jest beneficjentką paru nagród za swoją działalność.

Zmiany w polskich szpitalach nie byłoby bez odwagi rodzin, które opowiedziały w mediach, jak wyglądały ostatnie godziny życia Izy, Doroty czy Agnieszki, które zmarły w placówkach medycznych – tam, gdzie powinny być bezpieczne. Zaczęłyśmy punktować lekarzy, wymagać więcej, bo uwierzyłyśmy, że zasługujemy na więcej.

Aborcja wyszła z milczącego podziemia i nie pozwolimy jej tam znowu wepchnąć.

;
Na zdjęciu Natalia Broniarczyk
Natalia Broniarczyk

Działaczka inicjatywy Aborcja Bez Granic i Aborcyjnego Dream Teamu

Komentarze