0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Kuba Atys / Agencja Wyborcza.plKuba Atys / Agencja ...

Aborcja i antykoncepcja wzajemnie się uzupełniają

Legalizacja aborcji w wielu krajach przypadła na okres przemian demograficznych - przechodzenia od wielodzietności do modelu rodziny nuklearnej. Proces ten rozpędził się w latach 60-tych i związany był głównie z rozwojem medycyny (spadek śmiertelności sprawił, że nie trzeba było rodzić dzieci „na zapas”) i zmianami w postrzeganiu rodzicielstwa (ważniejsze od dostarczania „rąk do pracy w gospodarstwie” stało się zapewnienie dzieciom dostatniego życia). W Holandii, Włoszech czy Austrii, w ciągu dwóch dekad dzietność spadła o połowę; w Singapurze i Korei Południowej – trzykrotnie; w Polsce, Słowacji czy Ukrainie – również o połowę, ale proces ten był nieco dłuższy i trwał do lat 90-tych.

Do tych zmian dochodzono dwoma sposobami. Zapobieganie ciąży, choć preferowane, nie rozpowszechniło się bynajmniej zaraz po rzuceniu pigułek do aptek – promowanie antykoncepcji, edukacja, obalanie mitów i budowanie nawyków było żmudnym i wieloletnim procesem. Aborcja była natomiast praktyką doraźną, dobrze znaną i skuteczną. Nic dziwnego, że po przeniesieniu z brudnych piwnic do państwowych szpitali, jej statystyki przez kilkanaście lat pięły się w górę.

Po pewnym czasie jednak trend się odwracał. Dane zebrane przez badaczy z London School of Hygiene and Tropical Medicine pokazały, jak we wszystkich krajach liczba aborcji zaczęła w pewnym momencie spadać, rósł natomiast odsetek kobiet stosujących antykoncepcję. Metoda długoterminowa powoli wypierała awaryjną.

W rozwiniętych państwach kapitalistycznych odsetek aborcji wyraźnie spadł już w latach 70-tych, gdy antykoncepcja była stawała się coraz popularniejsza.

Za żelazną kurtyną takie przejście nastąpiło dopiero dwie dekady później — w gospodarce centralnie planowanej dostępność środków była fikcją, a na ich jakości i nieregularnych dostawach zwyczajnie nie można było polegać. Aborcja wypełniała więc lukę w systemie planowania rodziny.

To wzajemne uzupełnianie się aborcji i antykoncepcji dobrze widać na przykładzie zmian, jakie zachodziły od lat 60-tych w Bangladeszu. W południowym regionie Matlab działał już wtedy wielki program ochrony zdrowia, obejmujący m.in. edukację seksualną i promocję darmowej antykoncepcji. W innych częściach kraju nie prowadzono podobnych akcji; antykoncepcja istniała, ale w praktyce dostęp do niej miało niewiele kobiet. Pod koniec lat 80-tych, dzietność w całym kraju wyraźnie zmalała. Kilkuletnie panele badawcze pokazały, że była po prostu regulowana różnymi sposobami – tam, gdzie nie docierała edukacja i darmowa antykoncepcja, odsetek aborcji był aż trzykrotnie większy.

Przeczytaj także:

Jak Rosja utrzymała wysoki wskaźnik aborcji

Aby antykoncepcja skutecznie wypierała aborcję, musi być powszechnie dostępna i pozbawiona prawnych i finansowych barier. To jednak nie wystarczy, jak widać na przykładzie Rosji.

W 2019 roku grupa badaczy z Uniwersytetu Moskiewskiego postanowiła przeanalizować wskaźniki aborcji w dawnych krajach związku sowieckiego. Interesowało ich jedno zjawisko – zarówno w Rosji, Białorusi i Ukrainie, liczba aborcji zaczęła wyraźnie spadać na początku lat 90-tych, ale w Rosji zmiana ta zachodziła najwolniej. W pierwszej dekadzie po rozpadzie ZSRR, trend był podobny – rocznie wskaźnik aborcji w Rosji, Ukrainie i Białorusi spadał odpowiednio o 6, 7 i 8 punktów procentowych. Jednak w latach dwutysięcznych tempo tego spadku w Rosji wyhamowało, podczas gdy Ukraina i Białoruś dalej je zwiększały.

Skąd ten regres? Badacze już na początku odrzucili wytłumaczenie o rosyjskiej „kulturze aborcyjnej” - choć Rosja faktycznie była pierwszym krajem, który zalegalizował aborcję, to takie samo prawo obowiązywało w radzieckiej Ukrainie i Białorusi. Wykluczyli też różnice w dostępie do antykoncepcji: regulacje prawne, dane, a także programy edukacyjne i charakter publicznych kampanii o antykoncepcji nie różniły się w tych trzech krajach znacząco.

Odpowiedzi na pytanie „co się stało”, badacze radzą poszukać w agresywnej polityce prorodzinnej w putinowskiej Rosji.

Patriotyczny pronatalizm, promowanie wielodzietności jako narodowego obowiązku i obsesja „wymierającej Rosji”, ich zdaniem, doprowadziły do zmniejszenia stosowania antykoncepcji.

Wśród argumentów wymieniają rosnącą rolę Cerkwi w polityce rodzinnej, powszechne zachęcanie kobiet do zachodzenia w ciąże przez ginekologów czy rosnącą popularność mitów, np. o rakotwórczych efektach pigułki.

Nawet jeśli obsesja rodzenia wpływa na duchownych i ginekologów, to kobiety w niechcianych ciążach wydają się na nią odporne – odsetek aborcji w Rosji jest ponad dwukrotnie wyższy od średniej europejskiej.

„Zabezpieczenie populacyjne”, czyli co wpływa na liczbę aborcji

Jak szacuje się liczbę aborcji? Wbrew pozorom, nie jest to suma politycznych kaprysów i moralnej kondycji społeczeństwa, ale zbiór kilku czynników – liczby niechcianych ciąż, powszechności antykoncepcji, jakości edukacji seksualnej, a także czynników prawnych i ekonomicznych.

Wskaźnik przerywania ciąż – podawany jako liczba aborcji/1000 kobiet w wieku reprodukcyjnym – w Europie ma średnią 17/1000 i jest ponad dwukrotnie mniejszy od średniej światowej (39/1000). Wyraźnie widać też spadek względem wczesnych lat 90-tych, gdy w Europie notowano rocznie ok. 67/1000 niechcianych ciąż, a 46 z nich kończyła się aborcją.

Z badań przeprowadzonych przez Instytut Guttmachera, (biorących pod uwagę tak różne kraje jak Tunezja, Bułgaria, Holandia, Singapur, Kirgistan czy Korea Południowa) jasno wynika, że liczba aborcji jest związana z odsetkiem kobiet w wieku reprodukcyjnym, które - jeśli nie planują w najbliższym czasie ciąży - stosują nowoczesne metody antykoncepcji. Jeśli odsetek kobiet zabezpieczających się wynosi od 40 proc. do 60 proc., to liczbę aborcji szacuje się na 30-50/1000 kobiet. Gdy wzrasta do co najmniej 70 proc., wskaźnik przerywania ciąż maleje do 10-30/1000.

Taki odsetek „zabezpieczenia populacyjnego” można porównać do odporności zbiorowej. A ludzi, którzy zniechęcają do antykoncepcji - do antyszczepionkowców krzyczących „stop covid”.

Europejska średnia aborcji (17/1000) dobrze wpisuje się w te oszacowania – według danych z 2016 roku 85 proc. mieszkanek krajów Europy Zachodniej które deklarują, że nie chcą w najbliższym czasie mieć dzieci, stosuje nowoczesne metody antykoncepcji. Nie zabezpiecza się co ósma, a tylko 2 proc. polega na „metodach naturalnych”. Dla porównania w krajach Europy Wschodniej (Polska, Rosja, Bułgaria, Gruzja), średnio 59 proc. stosuje nowoczesną antykoncepcję, a reszta – metody naturalne, lub żadnych.

Na niskie zainteresowanie antykoncepcją wpływa wiele czynników, od barier prawnych i finansowych, przez edukację seksualną promującą abstynencję, do postaw ginekologów, którzy często przyjmują rolę ministrów płodności. Całkiem prawdopodobne, że w kwestii presji „rodzenia dla narodu” Polska ma wiele wspólnego ze swoim wschodnim sąsiadem.

Aborcja, status prawny i czynniki ekonomiczne

(Nie)stosowanie antykoncepcji mówi nam dużo o możliwej skali niechcianych ciąż, ale na ich przerywanie ma wpływ więcej czynników. Grupa badaczy z Instytutu Guttmachera opracowała model, który pozwala szacować liczbę aborcji na podstawie trzech zmiennych: regionu, prawnego statusu aborcji oraz grupy dochodowej, w jakiej znajduje się państwo (na podstawie klasyfikacji Banku Światowego).

Najwięcej aborcji dokonuje się w krajach o średnim dochodzie (44/1000), nieco mniej w krajach z grupy niskiego dochodu (38/1000), a najmniej (15/1000) w najbogatszych państwach.

Zależność między aborcją a jej statusem prawnym może być odwrotna niż podpowiada intuicja – najwięcej ciąż przerywa się w krajach, w których jest to zabronione (40/1000), najmniej – tam, gdzie, jest to w pełni legalne (26/1000). W krajach, które dopuszczają przerywanie ciąży tylko w skrajnych przypadkach (większość krajów Ameryki Południowej, wiele krajów afrykańskich, europejskie „mikropaństwa” oraz Polska) średnia wynosi 36/1000.

Dlaczego liczba aborcji jest najwyższa tam, gdzie jest prawie lub całkowicie zabroniona? Odpowiedź jest prosta: bo takie zakazy są najczęściej wisienką na torcie całej polityki reprodukcyjnej państwa.

Kraje, które zdelegalizowały aborcję najczęściej zrobiły to na gruncie tej samej ideologii, która promuje marną edukację seksualną i utrudnia dostęp do antykoncepcji.

W takich krajach będzie więcej niechcianych ciąż, a co za tym idzie – będą częściej przerywane.

Najciekawsze są wskaźniki w krajach wysokiego dochodu, a dokładnie – to, jak wpływa na nie prawny status aborcji. Jeśli w grupie państw zamożnych aborcja jest w pełni legalna, jej średnią szacuje się na 11/1000. Jeśli jednak jest zabroniona lub obwarowana restrykcjami, to wskaźnik wzrasta, od 32 do nawet 48 na 1000 kobiet. Do tej drugiej grupy należą m.in. Chile, Emiraty Arabskie, Arabia Saudyjska i, oczywiście, Polska.

Ile Polek przerywa ciąże?

Gdzie w tych wszystkich danych plasuje się Polska? Z pewnością należy do krajów, w których antykoncepcja spopularyzowała się dopiero w latach 90-tych XX wieku. Nie dowiemy się jednak, czy, i w jakim tempie zapobieganie ciąży zastępowało jej przerywanie, tak jak działo się to w innych krajach bloku wschodniego – statystyki aborcji zniknęły wraz z jej delegalizacją w 1993 roku.

Z badania przeprowadzonego w 2013 roku przez CBOS wynika, że między 25 a 33 proc. Polek choć raz w życiu przerwało ciąże. Załóżmy, że jesteśmy choć trochę podobne do innych Europejek i „przystawmy” liczbę Polek w wieku reprodukcyjnym do europejskich wskaźników (17/100). Wychodzi nam z tego ok. 150 tysięcy aborcji rocznie - ta liczba wpisuje się w oszacowania podawane przez Federę (80-200 tys. aborcj).

Czy jednak nie jest ich więcej?

Pod względem aborcji Polska leży w Europie tylko geograficznie. Jej skandaliczne prawo jest ewenementem nie tylko w skali UE, ale też na tle Europy Wschodniej i krajów bałkańskich. Nie mamy dostępu do wiarygodnych statystyk przerywania ciąży, ale do danych o antykoncepcji, już tak: jedynie 58 proc. Polek stosuje nowoczesne metody, co dziesiąta polega na „naturalnych”, a 1/3 nie zabezpiecza się w ogóle. Według europejskiego „Atlasu Antykoncepcji” z 2020 roku tylko 35,1 proc. Polek ma faktyczny i łatwy dostęp do antykoncepcji hormonalnej, która uważana jest za najskuteczniejszą. Aby podkreślić ten stopień zacofania, autorzy „Atlasu” wyróżnili Polskę na mapie specjalnym odcieniem czerwieni. Z rozdętą klauzulą sumienia; pigułką „po” na receptę; brakiem refundacji antykoncepcji dla młodzieży i osób w trudnej sytuacji; z promocją abstynencji i podręcznikami „Wędrując ku dorosłości”, jesteśmy po prostu najgorsi. A „Atlas” powstał jeszcze przed erą ministra Czarnka.

Szacując, że w Polki przerywają rocznie ok. 150 tysięcy ciąż, zakładamy, że mieścimy się w europejskiej średniej - 17/1000. Tylko właściwie na jakiej podstawie? Według dwóch modeli: pierwszego, łączącego liczbę aborcji z (nie)stosowaniem antykoncepcji; i drugiego, szacującego ją na podstawie regionu, statusu prawnego i grupy dochodowej, Polska jest znacznie bliżej wskaźnika 30-50/1000 aborcji rocznie.

Aborcji może być nawet dwa-trzy razy więcej, niż nam się wydaje.

Jasne, że modeli nie należy traktować jak twardych danych. Trudno jednak zupełnie je zignorować - jesteśmy krajem o wysokich dochodach, z niemal zupełnym zakazem aborcji, nieistniejącą edukacją seksualną i odsetkiem stosowania antykoncepcji dużo niższym, niż wśród Niemek, Czeszek czy Hiszpanek. Przy tym wszystkim mamy jeden z najniższych wskaźników dzietności w Europie. Jeśli nie aborcja, to co go reguluje? Wyjątkowy fart? A może powszechna abstynencja?

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze