0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Magdalena HueckelFot. Magdalena Hueck...

Roman Pawłowski, OKO.press: Grasz na scenie bardzo różne postaci kobiet: artystki, jak Wisława Szymborska, Zuzanna Ginczanka czy Barbara Sadowska, i robotnice, jak Anna Walentynowicz. Przez wiele lat w kabarecie Pożar w Burdelu wcielałaś się w postać Hanny Gronkiewicz-Waltz, prezydentki Warszawy z PO. Z drugiej strony zrobiłaś monodram „I będą święta” – o wdowie, która straciła męża w katastrofie smoleńskiej i domaga się od rządu „prawdy o Smoleńsku”.

Kim naprawdę czujesz się w tych rolach?

Agnieszka Przepiórska*: Czuję, że jestem nie tylko opowiadaczką historii, ale w pewnym sensie także przyjmuje funkcję łączniczki. Przechodzę z moimi bohaterkami przez różne światy – one zabierają mnie do swojego świata, a ja opowiadam ich historie światu, tu i teraz. W ten sposób zasilamy się wzajemnie – ja daję im głos, a one dają coś mnie.

Co od nich bierzesz?

Odwagę, mądrość, doświadczenie. Widzowie zostają z tymi obrazami i przywróconą pamięcią o tych dziewczynach i kobietach.

Twoje bohaterki są często z zupełnie innego świata niż twój. Jak ci się udaje wejść w ich świat?

Mogłabym odpowiedzieć intelektualnie, z głowy, ale coraz częściej zauważam, że moje aktorstwo jest fizyczne, cielesne i emocjonalne. Research odbywa się na poziomie umysłu – jest niemal obsesyjnie szczegółowy, naukowy. Czytam mnóstwo książek, siedzę w archiwach, prowadzę wywiady. Muszę wszystko wiedzieć: daty, konteksty, nazwiska, wydarzenia historyczne. Potem jednak przenoszę się na inny poziom odczuwania i komunikacji.

Jest we mnie jakaś podatność na ich historie. Czuję, jakbym miała te wszystkie kobiety w sobie. I staruszkę, i młodą, i wdowę, i matkę, tracącą dziecko. Że to wszystko jest we mnie zapisane, jakbym była medium.

Ale też mam łatwość wychodzenia z roli. Może na scenie to nie jest oczywiste, ale biorę na siebie ich historie, a potem wracam do życia, mam dom, rodzinę itd. Jest to predyspozycja, którą dosyć wcześnie odkryłam. Pozwoliła mi iść własną drogą.

Bardzo głęboko czuję i rozumiem te kobiety. I nawet jeśli czytam czy oglądam coś zupełnie innego, to i tak jestem podłączona do tej nieopowiedzianej, niedopowiedzianej herstorii. Mam duży kłopot z graniem w spektaklach, które kobiet nie uwzględniają, albo traktują je jako dodatki do opowiedzenia męskiej historii. Chyba że to jest bardzo ludzka historia, no to wtedy tak. Ale jeżeli to jest ukierunkowane na mężczyzn i na ich typowo męskie frustracje, to mam kłopot, żeby oddać temu miejsce.

Przeczytaj także:

Oddajesz tym kobietom siebie?

Tak, staram się podzielić z nimi sobą i dać im mój głos. Tak było w przypadku spektaklu o Ginczance, ludzie usłyszeli jej poezje, często pierwszy raz. Tak dzieje się z historią Barbary Sadowskiej. Spektakl „Ocalone” grałam w Warszawie w słynnym budynku PASTY, zdobytym przez powstańców w 1944 roku. Po spektaklu podeszła do mnie nauczycielka i powiedziała, że jej uczniowie już nigdy nie spojrzą na historię Powstania Warszawskiego inaczej, niż przez pryzmat kobiet z Zieleniaka.

Mówisz, że opowiadanie kobiecych biografii to dla ciebie misja. Na czym ona polega?

Na przywoływaniu historii kobiet i włączaniu do zbiorowego imaginarium. Dawaniu im głosu. Bo zauważ, wszystkie kobiety, którymi się zajmowałam, żyły jakoś tak obok mężczyzn. Walentynowicz obok Wałęsy, Ginczanka obok Tuwima, Barbara Sadowska obok swego syna, Grzegorza. Nie miały swego głosu albo ten głos był zniekształcony. Kieruję na nie dzisiaj strumień światła.

Ocalone w teatrze

Poruszył mnie Twój najnowszy spektakl „Ocalone” w reżyserii Mai Kleczewskiej – monolog kobiety, która jako 14-letnia dziewczyna w 1944 roku była gwałcona w obozie na warszawskim Zieleniaku przez żołnierzy z oddziałów RONA – kolaboracyjnej Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej. Twoja bohaterka ma tylko imię – Irena. Czy to prawdziwa postać?

Irenka łączy w sobie biografie wielu ofiar, odtworzone z relacji świadków zbrodni na Zieleniaku. Przez długi czas uważaliśmy, że jest fikcyjną osobą. Autor tekstu Piotr Rowicki wymyślił, że chodziła do kina na filmy z Dymszą, że marzyła o występach w teatrze. Aż któregoś dnia na spektakl przyszły dwie osoby, mama i córka, i powiedziały, że to jest opowieść o ich babci Irence, która była na Zieleniaku. Okazało się, że tworząc fikcyjną postać, byliśmy z Piotrem i Mają bardzo blisko realnej postaci.

Skąd czerpaliście historie?

Kwerendę przeprowadziły osoby pracujące w Domu Spotkań z Historią, który wyprodukował spektakl. Korzystaliśmy również z archiwum historii mówionej tej instytucji oraz jej zbiorów fotograficznych. Nasza konsultantka historyczna Joanna Rolińska poleciła nam książkę „Zagłada Ochoty” Lidii Ujazdowskiej, która zawiera relacje spisywane w latach 70., 80., a wydane w 2005 roku. Nie jest ich dużo – zaledwie 40 na 60 tys. osób, które przeszły przez obóz tymczasowy na Zieleniaku. Bardzo nas to zaskoczyło.

Maja Kleczewska bardzo chciała, żeby wymienić w spektaklu wszystkie imiona i nazwiska dziewczyn, kobiet, które zostały zgwałcone na Zieleniaku. Z relacji wynika, że zginęło tam około tysiąca osób. Jeśli były to kobiety, to prawdopodobnie zostały zgwałcone. I okazało się, że jest dosłownie pięć kobiecych nazwisk, opublikowanych na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego. W pozostałych relacjach o gwałtach mowa jest o anonimowych siostrach, sąsiadkach, kuzynkach.

Fot. Magdalena Hueckel, spektakl "Ocalone" Mai Kleczewskiej

Dlaczego ofiary pozostały bezimienne?

Wynika to z kilku rzeczy. Temat gwałtu był i wciąż pozostaje w Polsce tabu. Przyglądając się tej historii, kolejny raz uświadomiłam sobie, jak bardzo narracja historyczna jest męskocentryczna. Zgwałcona kobieta odczuwa skutki gwałtu przez całe życie. To nie tylko urazy fizyczne, ale trauma psychiczna. Mimo to ofiary gwałtów nie są uznawane za ofiary wojenne. Nie mogą się domagać odszkodowań, nie mają pomników, w przeciwieństwie do mężczyzn, walczących na wojnie. Po prostu są wyparte z historii.

Ważne są dla mnie publikacje Wioli Rebeckiej, amerykańskiej psychotraumatolożki, w szczególności jej niedawno wydana po polsku książka „Gwałt. Historia wstydu. Pamiętnik ocalałych”. To obowiązkowa lektura dla każdego, kto chce zrozumieć, czym jest przemoc wojenna wobec kobiet. Rebecka wprowadza tam m.in. nowy termin: „zespół ocalałej z gwałtu wojennego”. Wiola była naszą konsultantką, a jej wkład w moje rozumienie traumy i tego strasznego doświadczenia jest absolutnie nieoceniony.

Mieliśmy cały czas kłopot z opowiadaniem o gwałtach. Samo słowo „gwałt” budzi kontrowersje, szokuje, gdy tymczasem o innych okrucieństwach, dokonywanych na ludności cywilnej, mówi się otwarcie. Ten kłopot przed nami miały dziewczyny: Sylwia Chutnik, Agata Diduszko-Zyglewska i Elżbieta Podleśna, które walczyły o umieszczenie na Zieleniaku tablicy upamiętniającej ofiary. Były duże opory – wątpliwości miał konserwator zabytków, władze dzielnicy. W końcu jednak tablica upamiętniająca kobiety i dziewczynki, ofiary gwałtów i przemocy na Zieleniaku, została odsłonięta. Idziemy do przodu.

Fot. Magdalena Hueckel, spektakl "Ocalone" Mai Kleczewskiej

Tablica pojawiła się dopiero w 2022 roku. Ogłoszono, że jest tymczasowa, ale dotąd nie powstało żadne upamiętnienie.

Wierzę w cudowną moc teatru, która wykracza poza salę teatralną i sprawia, że następują realne zmiany. Są głosy, że ten pomnik powstanie, to już się dzieje. To będzie kolejny krok do tego, aby ta piekielna przestrzeń stała się miejscem pamięci, a nie zapomnienia.

Kończysz spektakl apelem ku czci zgwałconych i zamordowanych kobiet. Co czujesz, kiedy za twoimi plecami wstaje do apelu cała publiczność?

Mam dwa poziomy odczuwania tej chwili. Jeden jest Agnieszki, a drugi – Irenki. Irenka w tym momencie jest zawstydzona, chce się schować, martwi się, że zagarnia sobą i swoją historią przestrzeń. Że to przecież nie było nic takiego, można było się schować przecież za drzewem.

A z perspektywy Agnieszki, aktorki i współtwórczyni spektaklu, mam poczucie spełnionej misji. Nie wstydzę się tego słowa. Mam poczucie, że w tym momencie bohaterki zostają upamiętnione, że to jest gest, który wychodzi poza teatr i staje się gestem historycznym, gestem przywołania ich do zbiorowej pamięci miasta. Chciałabym jednak, aby ten symbol nie ograniczał się jedynie do bólu. Niech stanie się także symbolem godności, odwagi i walki o człowieczeństwo w czasach, które były nieludzkie.

Ten spektakl stał się hołdem, który składamy naszemu miastu oraz bohaterkom, które przez lata zmuszane były do milczenia. To mój sposób upamiętnienia tych, które umilkły na zawsze. Uważam, że pamięć o nich jest naszym obowiązkiem – zarówno jako ludzi, jak i artystów. Trzeba o nich pamiętać i przekazywać tę wiedzę kolejnym pokoleniom.

Moje bohaterki nie pasują do żadnej opcji

Zagrałaś Annę Walentynowicz, legendę „Solidarności”, która w niepodległej Polsce stała się ikoną prawicy. Skąd pomysł, aby zrobić o niej spektakl?

Porwała mnie świetna biografia autorstwa Doroty Karaś i Marka Sterlingowa. Zobaczyłyśmy w niej z reżyserką Anią Gryszkówną i dramaturgiem Piotrem Rowickim historię samodzielnej matki działającej w imię idei. Walentynowicz naprawdę wierzyła, najpierw w komunizm, potem w „Solidarność”. Była niesamowicie zaangażowana, ale strasznie nie lubiła się fotografować. Nie ma jej na zdjęciach ze Stoczni. W związku z tym została anonimową robotnicą, mimo że przecież szła ramię w ramię z Wałęsą. Kolejna postać kobiety, która walczy, ale nie w świetle reflektorów, sława to nie dla niej.

Potem się okazało, że sława jest dla niej, tylko że ona nigdy przed sobą tego nie przyznała. I ta frustracja z drugiej części życia Anny Walentynowicz była dla mnie potwornie trudna do zaakceptowania. W ogóle to nie jest z mojego porządku – zianie złą energią i emocjami. Ale starałam się zrozumieć, skąd to wynika, jakie ona musiała mieć poczucie odrzucenia i wyparcia z historii, że się w niej rodziły tak silne emocje.

Ale chciałabym też zwrócić uwagę, że po ukazaniu się biografii Walentynowicz, kiedy okazało się, że jest z pochodzenia Ukrainką, nagle politycy PiS przestali o niej wspominać. Zniknęła ze sztandarów.

Była potrzebna, dopóki można było ją wygrywać przeciwko Wałęsie i tworzyć alternatywną historię „Solidarności”.

Nawet po śmierci w katastrofie smoleńskiej była wykorzystywana przez kolejne opcje polityczne. Dla mnie to jest tragiczna bohaterka.

Podobnie niejednoznaczna jest postać Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka zamordowanego przez milicję w 1983 roku. Poetka, która miała kochanków, potrafiła się bawić, zarazem była głęboko wierząca.

Przygotowując się do spektaklu, zrobiliśmy duży research. Czytaliśmy książkę „Żeby nie było śladów” Cezarego Łazarewicza, który był naszym konsultantem. Spotykałam się też z Bietą (Elżbietą – red.) Ficowską, przyjaciółką Sadowskiej. Jednym z moich głównych pytań była właśnie jej wiara. Czy była autentyczna, czy też był to wyraz sprzeciwu wobec władzy? Co oznaczał ten wielki, rzemykowy krzyż, który Barbara nosiła na piersiach?

Nikt nie umie na to pytanie odpowiedzieć, bo tylko Barbara wiedziała, czy na koniec utraciła wiarę w Boga. Musieliśmy więc pójść za intuicją, przepuścić to przez moją wrażliwość. Ficowska pokazała mi obraz, przedstawiający Barbarę po śmierci Grzegorza i powiedziała, że to Pieta. Ten trop drogi krzyżowej nas poprowadził. Natomiast w finale spektaklu Barbara wymawia posłuszeństwo Bogu, przeciwstawia się roli matki Polki cierpiącej, matki na sztandarach, która najlepiej potrafi właśnie cierpieć i to jest jej przeznaczenie. Ironizuje na ten temat.

Sadowska nie pasuje ani do prawicowej, ani do lewicowej narracji.

Właściwie żadna z moich bohaterek nie pasuje do niczego. W tym tkwi ich problem: jeśli kobieta wpisuje się w jakąś konwencję, to wtedy przechodzi do historii. Można ją umieścić na sztandarze. A jak jest niejednoznaczna, to po prostu gdzieś znika. Grając te kobiety, staram się, aby znów były widoczne.

Zagłada jest dla mnie żywym tematem

Zaczynałaś od spektakli dokumentalnych o samej sobie i swojej rodzinie. W „Tato nie wraca” rozliczałaś się z nieobecnym ojcem, w „Dokumencie podróży” szukałaś swoich żydowskich korzeni, wypartych przez rodzinę. Czy to był niezbędny etap – przepracowanie własnych tematów, aby wejść w cudze historie?

Nie wymyśliłam sobie tego procesu, to się zaczęło samo układać. „Tato nie wraca” był dla mnie spektaklem o poznaniu siebie i ojca. I ten etap mam już zamknięty. Nie mam już potrzeby grania tego spektaklu. Ale dało mi to siłę, aby opowiadać historie innych kobiet. Z kolei „Dokument podróży” trwa cały czas. Mój brat mieszka teraz w Izraelu i spora, odnaleziona część mojej bliskiej rodziny.

Pamiętam, że Twoja mama, obawiając się reakcji swojego środowiska w małej miejscowości, nie zgodziła się na wykorzystanie w spektaklu wywiadu wideo, który z nią zrobiłaś, więc jej wypowiedzi nagrała aktorka. Co się zmieniło od tej pory, jeżeli chodzi o stosunek do żydowskich korzeni twojej rodziny? Czy nadal jest to tabu?

Kiedy to mówisz, to mam takie: aha, dobra, to będę musiała wyciąć. To znaczy, że jest tabu. Mogę powiedzieć tylko tyle, że wydaje mi się, że Polska zmieniła się pod tym względem. Widać to choćby po wsparciu, jakie dostał Radosław Sikorski po wywiadzie w TVN, w którym pytano go, czy pochodzenie jego żony Anne Applebaum jest problemem dla polityków Koalicji. Jesteśmy krok dalej, ale też krok wstecz z powodu wojny w Izraelu. Bardzo bym chciała wrócić do Ginczanki, bo czuję, że ta historia powinna być właśnie teraz opowiadana.

Dlaczego?

Bo opowiada o tym, co spotkało młodą żydowską poetkę i miliony innych ofiar Zagłady. Dla mnie temat Zagłady jest czymś bardzo żywym, kolejny spektakl, który będę robiła, jest też o Holokauście. Chciałabym zachować w pamięci ich los. Ale też los kobiet porwanych i zgwałconych przez Hamas.

Rozmawiacie z bratem o sytuacji w Gazie?

Zdarza nam się rozmawiać, ale to są bardzo trudne tematy, zwłaszcza że nie mam narzędzi historyczno-politycznych, żeby oceniać politykę Izraela i podpisywać listy takie czy owakie. Wszyscy wiemy, jakie silne i skrajne emocje wywołuje temat konfliktu na Bliskim Wschodzie. Na etapie, na którym obecnie jestem, staram się unikać polaryzacji i konfrontacji ze skrajnymi poglądami. Wszystkie moje siły koncentruję na budowaniu dialogu i na pracy twórczej. To przestrzeń, w której mogę mieć realny wpływ na rzeczywistość.

Żeby dotknąć prawdy, trzeba się zatracić

W spektaklu Mai Kleczewskiej „Wesele” w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie grasz Rachelę, która w waszej interpretacji jest ofiarą Zagłady, pojawia się na scenie w zakrwawionej koszuli, pobita i zgwałcona. Tak jak Irenka z późniejszych „Ocalonych”. To było zamierzone?

To samo się połączyło. Ktoś nam powiedział o tej analogii, wcześniej były to dla mnie oddzielne bohaterki. A potem zdałam sobie sprawę, że we wszystkich swoich spektaklach opowiadam cały czas tę samą historię. Że to jest cały czas opowieść o kobiecie, o szukaniu podmiotowości, o odzyskiwaniu sprawiedliwości, pamięci, dawaniu jej przestrzeni. Te kobiety znajdują się w różnych kontekstach, w różnych traumach historycznych.

Rachela jest dla mnie pierwszym krokiem do pracy, którą potem kontynuowałam z Mają Kleczewską przy „Ocalonych”. Wyobrażam sobie, że losy kobiet z tych dwóch spektakli to są takie labirynty we mnie. Odczuwam je fizycznie, zanurzam się w nie, bez drogi do wyjścia. Jak się nazywają te wyjścia?

Ewakuacyjne.

Wchodzę bez ewakuacyjnego wyjścia. Czuję dreszcz niepokoju za każdym razem. Czy znajdę drogę wyjścia? Akurat w tych dwóch spektaklach.

Ale z drugiej strony nie ma innej drogi do tych bohaterek. One są w jakimś takim mroku, w takim nieszczęściu. Żeby dotknąć prawdy o nich, trzeba się zatracić. Trzeba takiego aktu ofiarowania, aktu oddania. Poza słowami.

Dzisiaj w teatrze dominuje potrzeba bezpieczeństwa i komfortu.

To zależy, gdzie. Drużyna w Teatrze im. Słowackiego jest niesamowicie zaangażowana, nie wybiera drogi na skróty, w zespole przywiązuje się ogromną wagę do etosu pracy na każdym poziomie przygotowań do spektaklu. Widzę, ile trwa rozgrzewka przed „Weselem”. Ludzie naprawdę zapominają, że są na scenie. Wszyscy są w świecie Wyspiańskiego, głęboko zanurzeni w postaciach. To jest wielkie szczęście, że mogę tam funkcjonować.

Natomiast kiedy studenci w szkole teatralnej pytają, w jaki sposób tworzę rolę, to już nie mogę powiedzieć o ofiarowaniu siebie.

Dlaczego?

Bo ofiarowanie nie jest dobrze widziane według dzisiejszych wskazań. Zdaję sobie sprawę, że to, co robię, nie jest zdrowe. Ja po prostu jestem bardzo mocna. Dlatego na razie nie czuję tak bardzo kosztów.

Co na to studenci?

Widzę w nich potrzebę zaangażowania, ale żeby to ich nie dotykało. Rozumiem i łączę się z nimi, bo to jest pierwsze pokolenie, które mówi o swoich potrzebach. My w szkole nie mówiliśmy o potrzebach, tylko robiliśmy to, co profesor kazał, bez względu na koszty. Czy to było dla mnie wygodne, czy nie.

Pomyślałam, że chciałabym poszukiwać takiej drogi w aktorstwie, która nie jest tak kosztowna, a zarazem jest bardzo blisko postaci. Być może taka droga istnieje, tylko jeszcze nie została nazwana. Żeby zanurzać się w proces budowania roli, ale być równolegle do siebie. Staram się tak pracować: sięgam do dzieciństwa postaci, bardzo mocno je kreując. Każdy element tego dzieciństwa mam przeżyty, ale to nie jest moje dzieciństwo, tylko tej postaci. To ona się w tym zatraca, cierpi. Nie ja.

Przeżywam smutek po Rosji, którą znałam

Studiowałaś aktorstwo w szkole teatralnej w Sankt Petersburgu. Utrzymujesz kontakty z kolegami i koleżankami z roku? Jaki jest ich stosunek do wojny?

Utrzymuję kontakty ze wszystkimi na Facebooku, widzę, co tam się dzieje. Mój rok jest podzielony na dwie części. Jedna część wspiera Putina, występuje w wielkich, wysokobudżetowych filmach przeciwko Ukrainie, bo takie filmy powstają, na skalę hollywoodzką. A druga część próbuje stamtąd desperacko wyjechać i nie może. Są w rozpaczy, przygnębieniu. Część osób z mojej petersburskiej uczelni jest w Izraelu, parę osób w Polsce, ale nie są już Rosjanami, tylko Ukraińcami. Mieli przodków z Ukrainy i przyjęli tę narodowość, bo się z nią utożsamiają.

Ci, którzy pozostali w Rosji, nie mogą protestować. Kiedy zmawiają się na Whatsappie na demonstrację, chwilę później ich mieszkania są okrążone przez policję. 17-letnia córka mojej koleżanki złożyła kwiaty na symbolicznym pomniku Nawalnego i parę ulic dalej została zatrzymana, przez dwa tygodnie nie było z nią kontaktu. Inny kolega musiał uciekać z Rosji, bo oskarżono go o propagandę LGBT. Nie wyobrażamy sobie, jaki jest tam poziom inwigilacji i zastraszenia społeczeństwa. Na początku wojny pisałam: czemu nie wyjdziecie na ulice, nie zaprotestujecie? Teraz wiem, że trudno ich oceniać z perspektywy wciąż jednak bezpiecznego miejsca w Polsce.

Moi znajomi z roku, którzy są w Polsce, przyszli kiedyś na spektakl o Barbarze Sadowskiej i powiedzieli: to się dzieje teraz u nas. Zastraszanie opozycjonistów, szantażowanie, że coś się stanie ich dzieciom – to jest jeden do jednego.

Przeżywam smutek po tej Rosji, którą znałam. Miałam kilka razy sugestie, żeby wykreślić informację o szkole w Petersburgu z mojego bio.

I co, wykreśliłaś?

Nie. Zaczęłam myśleć, że może faktycznie to jest niedobrze widziane, ale to są, wiesz, trzy lata mojego życia. Nie chcę tego wykreślać, bo to było ważne doświadczenie, uczyli mnie wybitni profesorowie z teatru Lwa Dodina, z których wielu stanęło przeciwko Putinowi. Tak jak Walerij Galendiejew, który zresztą umarł w tym roku, pokonała go choroba i to, co się dzieje.

A ty, jak myślisz, powinnam zatrzeć tę przeszłość?

Przeszłości nie da się wymazać, ważne, co dzisiaj robisz. A robisz antywojenne spektakle, jak „Ocalone”, gdzie kaci z RONA krzyczą do ofiar po rosyjsku.

Jedno jest pewne, nie zajęłabym się dzisiaj rosyjskim dramatem.

A zagrałabyś historię kobiety, związaną z wojną w Ukrainie?

W Polsce jest tyle aktorek ukraińskich, to ich przestrzeń. Ja bardzo chętnie przyjmę rolę wspierającą.

Wzrusza mnie, że tyle osób przyjechało do Polski z Ukrainy, że Polska staje się krajem wielonarodowym. Że umiemy przyjąć tych ludzi, dzielić się z nimi przestrzenią i teatrem. Wiem, że to jest moja perspektywa aktorki, na ulicy inaczej to wygląda. Wydaje mi się jednak, że teatr stanął na wysokości zadania w uwzględnianiu tej ukraińskiej narracji.

W waszym „Weselu” Wernyhorę gra ukraińska aktorka Anna Syrbu. Kiedy wręcza Gospodarzowi Złoty Róg, każe zebrać ludzi i czekać na znak, staje się jasne, że chodzi o wspólną walkę z okupantami – Moskalami. Tylko że znak nie nachodzi. Obawiasz się napaści Rosji na Polskę?

Dorastałam w domu, gdzie dużo się mówiło o wojnie, a przynajmniej o pewnych jej aspektach. Moja babcia brała udział w powstaniu, a mama lekarka, kiedy podejmowała pracę w miejscowości na wschód od Warszawy, musiała obiecać babci, że kiedy wejdą Rosjanie, rzuci wszystko i ucieknie. Temat wojny od lat jest obecny w moich twórczych poszukiwaniach. Może to jest też mój sposób na opanowanie przerażenia przed nadchodzącą apokalipsą, poszukiwanie wspólnoty w przeżywaniu lęku i podejmowanie próby przeciwstawienia się zagrożeniu.

Ludzie czują lęk, przed tym co będzie

Pokazujesz swoje spektakle w małych miejscowościach, gdzie nie ma teatru, a dostęp do kultury jest ograniczony. Z jakimi reakcjami się spotykasz?

Wróciłam niedawno z objazdu w ramach programu „Teatr Polska”. Objechałam 11 miejscowości ze spektaklem „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej” wyprodukowanym przez Dom Spotkań z Historią. W rozmowach z publicznością po spektaklach nawiązywałam do „Ocalonych” i do historii gwałtów, które miały miejsce nie tylko podczas Powstania Warszawskiego, ale także później, po wkroczeniu Armii Czerwonej, na terenie całego kraju. To były gwałty na masową skalę, do tej pory tak niewiele się o tym mówi, przynajmniej w tekstach kulturowych. Była „Róża” Smarzowskiego, książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane”, kilka innych książek i filmów, które poruszały temat wojennej przemocy seksualnej, ale nie było badań na szeroką skalę.

Byłam przekonana, że moje widzki, bo publiczność składa się głównie z kobiet, będą stawiały opór temu tematowi. Było dokładnie odwrotnie. Mimo że spektakl opowiadał inną historię – matki, która utraciła syna, temat kobiet zgwałconych podczas wojny interesował je najbardziej. Mamy plan i marzenie z Mają Kleczewską, żebym objechała z „Ocalonymi” wszystkie czerwone kropki, czyli miejsca, gdzie są te niewidzialne pomniki kobiet – ofiar wojennej przemocy.

Co zmienił ostatni rok w Twoim życiu?

Na pewno bardzo odczuliśmy zmianę w Teatrze im. Słowackiego. PiS z powodów politycznych przez dwa lata próbował odwołać Krzysztofa Głuchowskiego, dyrektora teatru. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy ogłoszono, że Krzysiek zostaje i będzie to teatr narodowy. Chociaż połowa zespołu ma PTSD po tych dwóch latach szarpania się, czekania w każdy poniedziałek, czy przyjdzie pismo. To było bardzo trudne doświadczenie, które nas zjednoczyło.

A jak zmieniła się Polska, zwłaszcza ta powiatowa, w której grasz spektakle?

To zależy od regionu. W Wielkopolsce jest zorganizowana widownia, gotowa na przeżycie teatralne. Na wschodzie – Zamojszczyźnie, Lubelszczyźnie, Podlasiu – ludzie są nieufni, czują lęk przed tym, co będzie. Po jednym ze spektakli o Sadowskiej padło pytanie, czy teraz będzie Pani mogła to przedstawienie pokazywać? Ja mówię, ale dlaczego nie? No bo przecież, jak to zobaczy nowa pani minister, to ona się nie zgodzi. Chodziło o ten krzyż, który noszę jako Barbara.

Zauważyłam także, że ludzie przekładają historię Barbary Sadowskiej na swoją. Porównują jej protest przeciwko władzy do protestów przeciwko szczepionkom albo, jak to nazywają, pseudouchodźcom.

Sadowska jako ikona ruchu antyszczepionkowców?

Sama miałam dylemat podczas takich rozmów, jak mam reagować. Bo nie chodzi o to, że ja tu mam jakąś nadwiedzę warszawską i teraz im powiem, jak świat wygląda, bo przecież nikogo w ten sposób nie przekonam. Natomiast ważne jest, aby usłyszeć tych ludzi, czyli zrobić to, czego my – mieszkańcy dużych miast, ludzie kultury zazwyczaj nie robimy. Uznać ich prawo do głosu, nie przekreślać ich z góry, ale opowiedzieć o swojej perspektywie.

To zresztą działa w obie strony. Na spotkaniach często poruszam temat kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Byłam tam, w lesie, mówię, co o tym myślę, nie ukrywam poparcia dla uchodźców. I czuję, że nawet jeżeli mamy w tej kwestii odrębne zdania, to zostanę wysłuchana.

Sam fakt, że ci ludzie się otwierają, że moje spektakle przekładają się na ich życie i odczucia, odbieram jako osiągnięcie teatru. Ale jeden spektakl nie wystarczy, trzeba zaopiekować się całą przestrzenią tych ludzi, którzy są od lat pozostawieni samym sobie, oddani we władanie telewizji i ludzi, które mają wpływ na małe społeczności.

Proboszcza.

Proboszcza, lokalnych polityków. To przygnębiające, jak bardzo jesteśmy spolaryzowani. Boję się, że znów ktoś tam wpuszcza jad nienawiści, wmawia im, że będzie jakaś promocja wartości, z którymi ci ludzie się nie utożsamiają. Kolejne rządy zaniedbywały ten region, co widać choćby po stanie dróg. To jest część Polski, którą naprawdę wszyscy się powinniśmy zająć, od podstaw.

Mówię – ci ludzie, ale tak naprawdę mam na myśli także siebie. Przecież ja także długo mieszkałam w małym miasteczku na wschodzie Polski i te wszystkie problemy także mnie dotyczą.

A grałaś w swojej rodzinnej miejscowości, w Borzychach na Mazowszu?

Grałam – „Simonę K.”. Mama mi zorganizowała występ. Poprosiła o udostępnienie remizy strażackiej w sąsiedniej miejscowości – Starej Wsi. Cudowne przeżycie, no bo wszyscy przyszli tak naprawdę, żeby spotkać się z moją mamą lekarką. Więc po spektaklu było: dziękujemy, dziękujemy, no ale wszystko to dzięki pani doktorce.

Bardzo prężnie działa tam koło gospodyń wiejskich, to są moje stałe widzki. Niejednokrotnie uratowały mi frekwencję na spektaklu w Warszawie, przyjeżdżając w 50 osób autokarem. Były i na Barbarze, i na Szymborskiej. Bardzo sobie to cenię.

Porozumienie otwartych serc

Wierzysz, że na poziomie lokalnym udałoby się zasypać podział na Polskę PiS i PO?

W małych miejscowościach wbrew pozorom łatwiej pokonać wzajemne uprzedzenia. Na przykład na jeden z moich spektakli w Drylewie koło Siedlec przyszedł ksiądz z miejscowej parafii. To był pierwszy spektakl Teatru Polska w tej miejscowości, do gminnego ośrodka kultury przyszło dużo ludzi. Pomyślałam, że tak można dotrzeć do widzów – przez księdza.

Chcesz, żeby ksiądz z ambony ogłaszał, że przyjeżdża Teatr Polska i żeby parafianie poszli na spektakl?

Dlaczego nie? Historia Sadowskiej to przecież głęboko ludzka historia matki, która utraciła dziecko. Poza wszystkim moja bohaterka współpracowała z księdzem Popiełuszko w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom, Popiełuszko wspierał ją na pogrzebie jej syna. Dla ludzi to ważne.

Zauważyłam, że na poziomie otwartych serc i emocji: straty, cierpienia, lęku wszyscy są w stanie się skomunikować. To są wielkie tematy, powiedziałabym – antyczne, które nas łączą.

Teatr Polska uleczy Polskę?

Otwartość serc i głów po spektaklu to wspaniały moment na to, żeby rozmawiać. Jesteśmy wtedy w takim poruszeniu, wzruszeniu. Inaczej widzimy siebie niż na co dzień w sklepie. Pojawiają się łzy, emocje, z którymi zwykle się nie spotykamy.

Trzeba polinkować te społeczności, połączyć na bazie uniwersalnych, emocjonalnych opowieści. Nie rozwiniemy się jako społeczeństwo, jeżeli, jak teraz, będziemy się odgradzać. Jeśli każdy będzie tylko dbał o swój kawałeczek rzeczywistości. Poza tym bez wzajemnego zrozumienia nie będzie publiczności w teatrze.

Jestem zafascynowana paniami z domów kultury. Robią bardzo dużo dla tych społeczności, ściągają spektakle, próbują znaleźć widzów. To im potrzebne jest wsparcie. I podkreślę to jeszcze raz: nie chodzi o to, że my tu teraz przyjeżdżamy z Warszawy i pokazujemy wysoką kulturę, to musi wynikać z ludzkich potrzeb. Trzeba je usłyszeć i wnosić coś swojego na zasadzie wymiany.

Agnieszka_Przepiórska_1_Ocalone_DSH_fot.Olga_Tuz
Agnieszka Przepiórska, Fot. Olga Tuz

* Agnieszka Przepiórskaaktorka teatralna, serialowa i filmowa, twórczyni monodramów i herstorii. Ukończyła Wydział Aktorski w Państwowej Wyższej Szkole Sztuki Teatralnej i Filmowej w Petersburgu. Wcieliła się w role tak niezwykłych kobiet, jak Zuzanna Ginczanka, Simona Kossak, Anna Walentynowicz i Barbara Sadowska (monodramy wyreżyserowane przez Annę Gryszkównę). Autorem scenariuszy do wszystkich spektakli jest Piotr Rowicki. Za kreację w spektaklu „W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej” otrzymała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej aktorki. Spektakl został zarejestrowany i wyemitowany wiosną 2024 roku w Teatrze Telewizji TVP. Od 2021 roku związana jest z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie można ją zobaczyć m.in. w spektaklach „Dziady” i „Wesele” w reżyserii Mai Kleczewskiej oraz „Proszę Państwa, Wyspiański umiera” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. Spektakl „Ocalone” w reżyserii Mai Kleczewskiej zrealizowany w Domu Spotkań z Historią jest jej ósmym monodramem. Występowała w takich produkcjach filmowych i telewizyjnych jak „Artyści”, „Glina”, „Fala zbrodni”, „Ojciec Mateusz”, „Druga szansa”, „Imago” czy „Pati”. W 2023 roku znalazła się na liście 100 Najbardziej Wpływowych Kobiet 2023 roku „Forbes Women Polska”. Była również nominowana do tytułu Superbohaterki „Wysokich Obcasów” 2023.

Monodram „Ocalone” pokazywany był w ramach Festiwalu Boska Komedia w Krakowie w grudniu 2024.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Roman Pawłowski
Roman Pawłowski

publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.

Komentarze