0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: ilustracja: Mateusz Mirys / OKO.pressilustracja: Mateusz ...

Kiedy dwa lata temu jeździłam po Podlasiu, pytałam duchownych, co myślą o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej.

Batiuszka z cerkwi prawosławnej wyjaśnił: „Przypatrujemy się, ale nie angażujemy. My duchowni nie możemy wychylać się indywidualnie. Na razie żadnych dyrektyw nie mieliśmy z kurii”.

Zakonnik katolicki powiedział, że są odpowiednie instytucje od tego, by udzielać pomocy. A jeśli nie udzielają? „To już ode mnie nie zależy” – oświadczył.

A ksiądz katolicki, na pytanie, co by zrobił, gdyby przyszedł do niego uchodźca, odparł: „Jeśli ktoś by przekroczył w sposób legalny, to inaczej będziemy podejmować, ale jeśli w nielegalny, to są służby, które trzeba powiadomić. Nam, Kościołowi zostaje modlić się”.

W Niemczech kościół to często ostatnia szansa dla uchodźcy, któremu grozi deportacja. Tamtejsi duchowni podkreślają, że historia azylu kościelnego ma źródła w Starym Testamencie. W średniowieczu tworzenie azylów w kościołach było elementem prawa kanonicznego. W oświeceniu opiekę nad prawem przejęło państwo, ale tradycja schronienia w kościele przetrwała. Odżyła w latach 80. XX w.

Wiosną 1983 roku Cemal Altun, 23-letni kurdyjski aktywista, który ubiegał się o ochronę w Niemczech, otrzymał odmowę i decyzję o deportacji. Wszedł na parapet szóstego piętra w budynku sądu administracyjnego w Berlinie i skoczył. Jego śmierć wstrząsnęła Niemcami. Kilka miesięcy później w parafii Świętego Krzyża w Berlinie schronienie znalazły trzy palestyńskie rodziny.

Za tym przykładem poszły inne niemieckie parafie, głównie ewangelickie i katolickie. Po 40 latach liczba osób w azylu kościelnym ciągle rośnie.

Iracki rap w toalecie PKP

Na peron w Słubicach wtacza się pociąg z Zielonej Góry. Dwa wagony są niemal puste. U konduktorki kupuję bilet do Frankfurt Oder. Kosztuje 4 zł.

– To tak zwany bilet graniczny – mówi z dumą i drukuje bilet opisany po polsku i po niemiecku. W internecie kupić go nie można.

W wagonie kilkoro Polaków z walizami i kilka osób mówiących po niemiecku. Wiozą duże torby z polskiego Kauflandu. Pytam Polkę ze sztucznymi rzęsami, czy często sprawdzają dokumenty na granicy. Nie wie. Pociągiem jedzie pierwszy raz. Zwykle podróżuje do Niemiec samochodem.

– Kontrolują?

– Nie zdarzyło mi się. A czemu pani pyta? Jedzie pani bez dokumentów?

We Frankfurcie na peronach kręci się ze dwadzieścia osób, w tym czterech młodych chłopaków z Bliskiego Wschodu lub Afryki Północnej. Tylko ich legitymują policjanci. Są pewnie w tym samym wieku co migranci.

Wjeżdża intercity z Warszawy do Berlina. Na lokomotywie slogan: „Ulmowie, nie ma większej miłości”. Niemiecka policja wsiada do pociągu i przechodzi przez cały skład, legitymując tylko osoby o ciemniejszej karnacji. Sprawdzają każdą toaletę. Dobijają się przez 10 minut do zamkniętej. W końcu wychodzi z niej bardzo chudy mężczyzna o oliwkowe karnacji z plastikową torbą w dłoni. Sześciu uzbrojonych policjantów otacza go ciasnym kordonem. Pociągiem regio, z którego wysiadam, zupełnie się nie interesują.

Sześć miesięcy wcześniej w toalecie ekspresu Warszawa-Berlin siedział Mohamed. Zamknął się kilka kilometrów przed granicą, założył słuchawki na uszy i puścił na cały głos iracki rap.

Policjanci na stacji Frankfurt Oder walili w drzwi, „Otwierać”. A on tylko podkręcał głośniej i głośniej muzykę. W końcu odpuścili, pociąg ruszył i po pół godziny Mohamed był w Berlinie.

Próbowałam się z nim umówić tam, gdzie mieszka. W końcu odpisał: „Jestem w ostatnich miesiącach Dublina [Rozporządzenie Dublin III – akt prawa unijnego ustalający kryteria przejmowania odpowiedzialności przez państwa członkowskie UE za rozpatrywanie wniosków o udzielenie ochrony międzynarodowej. Pół roku po uruchomieniu procedury dublińskiej następuje »reset« i można od nowa aplikować ochronę w innym kraju.– red.] i pod opieką kościoła. Nie mam swojego miejsca”. Po kilku dniach wysłał mi zdjęcie kampera.

Wyobraziłam sobie zdjęcie uchodźcy z polskiego lasu, który koczuje w kamperze na terenie kościoła. Zaproponowałam, by tam się spotkać. Mohamed obiecał spytać o zgodę właściciela i już do sprawy nie wrócił.

Na nasze spotkanie wybrał dawną płytę lotniska Tempelhof, dziś ulubione miejsce spacerów Berlińczyków. Przyjechał na rowerze. Niewysoki, dżinsy, adidasy, tiszert i mała torebka przewieszona przez ramię. Uściskał mnie serdecznie, jakbyśmy znali się od dawna. I jakby przed nikim nie musiał się chować.

O uchodźcach złapanych w pętlę procedury dublińskiej przeczytaj tu:

Przeczytaj także:

Tam prawo zezwala mnie zabić

Mohamed ma 20 lat, pochodzi z południowo-zachodniego Iraku.

– Miałem tam trudne życie. Jestem gejem – mówi lekko chrypiącym głosem. – Całe moje środowisko jest muzułmańskie i plemienne. Nie mogłem o tym mówić, bo nikt tego nie akceptuje. Władze miasta, z którego pochodzę, też nie. Prawo zezwala geja zamknąć na dożywocie albo zabić – opowiada Mohamed.

Nienawiść do osób innej orientacji seksualnej jest w Iraku na porządku dziennym. Międzynarodowe organizacje praw człowieka donoszą o przypadkach morderstw przez poderżnięcie gardła, odcinanie ofiarom genitaliów. Aktywiści Human Rights Watch niejednokrotnie słyszeli o torturze, jaką jest zaklejanie gejom odbytu i podawanie środków przeczyszczających.

– Ciągle ktoś groził, że mnie wychłoszcze albo zabije – opowiada Mohamed. Siedzimy na jedynej ławce w okolicy. Po dawnych pasach startowych Tempelhof krążą rowerzyści i rolkarze. Pochylamy się nad telefonem, przez który łączę się z tłumaczką arabskiego. Mohamed zna trochę angielski, ale woli opowiadać w swoim języku.

Zdążył skończyć gimnazjum, kiedy w 2021 roku wybuchły w Bagdadzie wielkie protesty przeciwko korupcji, wysokiemu bezrobociu, złym usługom publicznym i zagranicznemu interwencjonizmowi. Były to największe protesty od czasu inwazji na Irak w 2003 roku. Mohamed wziął w nich udział.

– Policja nas atakowała, biła, filmowała i publikowała relacje w mediach społecznościowych. Tak rodzice dowiedzieli się, że jestem gejem – opowiada. Kiedy wrócił do domu, ojciec kazał mu się „trzymać z dala od gejostwa”. A żeby mu w tym pomóc, zamknął go w pokoju i bił każdego dnia.

– Mama nie ma dużo do gadania w domu. Też tego nie akceptuje, ale jestem jej synem, nie była wobec mnie agresywna. Czasem bez wiedzy ojca przynosiła wodę i jedzenie.

Po trzech miesiącach Mohamed zgodził się „zapomnieć” o homoseksualizmie i ojciec go wypuścił. Mohamed uciekł z domu. Znalazł pracę w restauracji, przez rok obierał cebulę, ziemniaki, sprzątał stoły, mył gary. Ciułał pieniądze, na wyjazd do Niemiec. Żeby zaoszczędzić, mieszkał na zapleczu knajpy.

Na YouTubie, Facebooku znajdował mnóstwo postów ludzi, którzy przez Białoruś dotarli do Europy.

Wiele biur podróży załatwiało wizę turystyczną, bilet lotniczy i hotel w Białorusi. Mohamed za taki komplet zapłacił 1000 dolarów. Mama wyniosła mu z domu paszport. Nikt poza nią nie wiedział, że wyjeżdża.

1 sierpnia 2021 wsiadł w samolot z Bagdadu do Mińska.

Bo Polska bliżej Niemiec

Na lotnisku czekał kierowca autobusu. Zabrał pół samolotu do jednego hotelu.

Wszyscy chcieli uciec do Europy, więc Mohamed bez trudu znalazł grupę chłopaków chętnych na „wycieczkę” do granicy. Zdecydowali się przekroczyć ją w Litwie. Słyszeli, że tam nie zawracają. Pojechali dwiema taksówkami pod granicę, przeszli kilka kilometrów, złapali ich litewscy strażnicy.

– Bardzo nas pobili pałkami i kolbami karabinów, zabrali telefony i pieniądze. Wsadzili do samochodu, dowieźli do granicy i kazali wracać do Białorusi.

Bez telefonów zgubiliśmy się. Noc, las, nie wiadomo jakie zwierzęta czyhają, bałem się.

Na szczęście od spotkanych Irakijczyków dostali telefon i z jego pomocą wrócili do Mińska.

Na Tempelhofer Feld coraz więcej ludzi. Popijają piwo, głośno się śmieją, zagłuszając coraz trudniejszą opowieść Mohameda i Syryjkę z Warszawy, która w trybie głośnomówiącym tłumaczy rozmowę na polski.

Mohamed wraca wspomnieniami do Mińska. Znowu próbowali przejść do Litwy. Tym razem w grupie prawie 40 osób: kobiet w ciąży, rodzin z dziećmi. Zatrzymali ich Litwini, nie bili tylko kobiet i dzieci, potem wypchnęli do Białorusi.

Chcieli wracać do Mińska, ale białoruscy strażnicy powiedzieli: albo idziecie na granicę polską, albo litewską. Powrotu do Mińska nie ma.

Poszli na polską. "Bliżej do Niemiec”, pocieszali się. Przeszli może dwa kilometry, gdy złapała ich polska Straż Graniczna. Ciężarówkami zawiozła ich na test covidowy, potem na posterunek.

Mohamed nie powiedział, dlaczego wyjechał z Iraku. – Po pierwsze chciałem dostać się do Niemiec, po drugie, nie wiedziałem, że Polska jest w UE – przyznaje.

Złożył wniosek o ochronę, pobrali odciski palców. Zabrali telefon, pieniądze i zawieźli do Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców (SOC) w Kętrzynie. Był 7 sierpnia 2021 roku.

Po kilku dniach zaczęli strajkować.

– Domagaliśmy się zwrotu telefonów, chcieliśmy zadzwonić do rodzin. Pobili nas i zabrali do innej części obozu z kontenerami.

Miały dwa metry na półtora, w każdym zamknięto po cztery osoby. Było zimno, jedzenie okropne i mało. Łazienki i toalety kilkaset metrów dalej. Lekarzy nie było.

– Dali cztery komputery na 120 osób, ale tylko z dostępem do e-maila. Moja mama nie posługuje się komputerem, więc nie miałem z nią żadnego kontaktu. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że Polska jest w UE. Z dokumentów, które nam dawali do podpisania, też to wynikało.

Myślałem: „Europa, więc respektują tu prawa człowieka”.

Po trzech miesiącach znowu zaczęliśmy protestować. Przyjechały służby, bili rękami, pałkami, razili prądem. Co szósty kontener zabrali do innego obozu. Jedni wylądowali w Krośnie, inni w Przemyślu. Ja w Wędrzynie.

W Wędrzynie numer 668, w Lesznowoli 329

– Tam było jeszcze gorzej. Sześć budynków, w każdym koło 1000 osób. W jednym pokoju ze trzydzieści. Mordercy, członkowie ISIS, przemytnicy z Czeczenii. Dwupiętrowe łóżka stały jedno obok drugiego, nie było jak chodzić i czym oddychać. Najgorszy czas w moim życiu.

Nie mogłem powiedzieć, dlaczego wyjechałem z Iraku, bo byli tam muzułmanie, którzy nie akceptują takich jak ja. Starałem się z nimi nie zadawać. Jadłem, szedłem do toalety i wracałem do pokoju. Jedzenie było straszne, do lekarza zabierali dopiero, jak ktoś prawie umierał.

Kilka razy strażnicy przynosili Mohamedowi wiadomość o przedłużeniu detencji. Powtarzali: „Wrócisz do Iraku, nie masz prawa do azylu”.

Po siedmiu miesiącach powiedzieli: „Jesteś wolny”.

– Pozbierałem rzeczy, wsiadłem do samochodu, ale zabrali mnie do kolejnego ośrodka – wspomina Mohamed. W Lesznowoli spędził 9 miesięcy. Warunki lepsze, cztery osoby w pokoju, był nawet pielęgniarz, na wszystko dawał leki przeciwbólowe.

– Kiedy przychodziłem po papier toaletowy czy narzędzia do golenia, strażnicy rzucali mi je w twarz. Rozumiałem już przekleństwa po polsku. „Kurwa, spierdalaj jebany skurwysynu, jeb się…”, mówili strażnicy. Kopali w drzwi i wpadali do pokoi, także o trzeciej i czwartej nad ranem.

– Napad?! Budziłem się przerażony. A oni nas liczyli i wychodzili. Wołali po numerach, w Wędrzynie byłem 668, w Lesznowoli 329.

Kiedy poprosiłem strażnika, by się zwracał do nas po imieniu, zamknęli mnie w izolatce. Jak ktoś się skarżył, lądował w izolatce. Siedziałem po 10 godzin bez toalety, spałem na podłodze, materaca nie było.

Za pierwszym razem Mohamed spędził w izolatce tydzień, za drugim dwa.

Pobili mnie w samolocie

1 września 2022 roku Mohamed usłyszał, że wychodzi. Zawieźli go do izolatki na lotnisku w Warszawie.

– Po trzech godzinach przyszły trzy wielkie osoby i na siłę wciągnęły mnie do samolotu. Pasażerów jeszcze nie było. Opierałem się. Strasznie mnie pobili, to też zacząłem ich bić. Związali mnie plastikowymi taśmami, skuli ręce i nogi z tyłu. Szarpali mnie, bili, kopali ciężkimi butami. Nie chciałem się poddać.

W końcu wyszedł pilot i powiedział, że absolutnie się nie zgadza, żebym leciał.

Zabrali mnie z powrotem do ośrodka. Leżałem w łóżku, wszystko mnie bolało.

Po pobiciu na lotnisku Mohamed był w Lesznowoli jeszcze sześć miesięcy. Kolejne osoby wychodziły, a on siedział. Znajomy Czeczen przemycił telefon i kiedy wychodził z ośrodka, oddał go Mohamedowi.

Przez ten telefon Mohamed dowiedział się o organizacjach, które pomagają uchodźcom. Wysłał maila i zaczęły do niego dzwonić różne osoby. Ktoś pomógł mu złożyć wniosek o pobyt humanitarny, ale sąd go odrzucił.

Potem z prawnikami z innej organizacji Mohamed chciał zaskarżyć to, co się działo na lotnisku. Sąd nie zgodził się, by otworzyć śledztwo.

– Trudne były te ostatnie miesiące. Nie mogłem spać, czułem ciągły lęk, a największy, kiedy widziałem strażnika. Straciłem nadzieję. Leżałem i bałem się – mówi Mohamed.

Trzydzieści dni strajkował, odmawiając jedzenia. Strażnicy odkryli, że ma telefon i zabrali.

– Pomogła mi wtedy psycholog z organizacji pomocowej, napisała opinię psychologiczną, bardzo mnie wspierała i w końcu udało mi się wyjść.

To nie oni mnie puścili. Mój stan psychiczny mnie stamtąd wyciągnął.

Mohamed spędził w sumie 19 miesięcy w SOC-ach. Z Lesznowoli wyszedł w marcu tego roku. Pieniędzy strażnicy mu nie oddali. Powiedzieli, że poszły na opłacanie biletu na samolot, którym nie poleciał.

Mohamed pokazuje mi w telefonie zdjęcie blondyna z brązowymi oczami ostrzyżonego na jeża. Ledwo go poznaję. Opowiada, że z Lesznowoli pojechał pociągiem do Warszawy i u kurdyjskiego fryzjera ostrzygł się i przefarbował na blond. Myślał: „Może policja mnie nie zatrzyma”.

Zjadł z kolegami obiad w arabskiej knajpie. Jeszcze nigdy kebab mu tak nie smakował. Koledzy kupili mu bilet na pociąg do Berlina. Udawał, że drzemie i konduktor sprawdzając bilet nie domagał się dokumentu tożsamości. Mohamed nie miał żadnego. Jego paszport utknął w polskich urzędach.

– Może miałem szczęście? – zastanawia się Mohamed. Przed granicą zamknął się w toalecie i tak dojechał do Berlina.

– Zgłosiłem się do centrum recepcyjnego, dostałem kartkę z adresem ośrodka otwartego. Złożyłem wniosek o ochronę, dostałem jakieś pieniądze, a po dwóch miesiącach decyzję o deportacji do Polski. Załamałem się.

Skontaktował się z organizacją, która pomagała mu jeszcze w Polsce. Tam usłyszał, że ma iść do kościoła. Dali adres.

Ranking cierpienia

Cecilia Juretzka siedzi za biurkiem na wielkim pustym zapleczu ewangelickiego kościoła Św. Symeona przy Wassertorstrasse w Berlinie. Od 2015 roku nie jest już używany do regularnych nabożeństw dla lokalnej społeczności, ale jako pierwszy w Niemczech kościół dla uchodźców (Flüchtlingskirche).

W założeniu to miejsce dla ludzi, którzy bez względu na pochodzenie, wyznanie, język, stan prawny, wiek i płeć, mogą uzyskać pomoc w różnych kwestiach, takich jak uzależnienie czy azyl.

Cecilia ma 56 lat, pracuje tu w ramach Asyl in der Kirche Berlin-Brandenburg, jednej z lokalnych grup kościelnego ruchu azylowego w Niemczech. Nad siecią wszystkich wspólnot, które udzielają uchodźcom azylu kościelnego, czuwa Asyl in der Kirche.

– Azylu kościelnego udziela konkretny zbór czy kongregacja – tłumaczy Cecilia. Ja jestem prawniczką i przyglądam się sytuacji danej osoby, sprawdzam wszystkie możliwości prawne. Bo czasami ludzie myślą, że grozi im deportacja, a tak nie jest. Albo osoba nie jest w szczególnie trudnej sytuacji.

Ale najczęściej osobom starającym się o azyl kościelny rzeczywiście grozi deportacja z powodu procedur dublińskich.

– To nic dziwnego, Niemcy leżą w centrum Europy, więc większość uchodźców dociera do nas przez inny kraj – tłumaczy prawniczka.

Urzędy najpierw sprawdzają, czy uchodźca zostawił tam odciski palców pobierane przy składaniu wniosków o ochronę międzynarodową. Jeśli tak, to przychodzi decyzja o deportacji do pierwszego kraju UE, do którego dotarł uchodźca.

Procedury dublińskie nie uwzględniają indywidualnej sytuacji danej osoby. Do Cecilii zgłosiła się niedawno rodzina Syryjczyków. Mieszkają w Niemczech. Pani w wieku około 70 lat, ze względu na „Dublin” powinna pojechać do Polski, bo dotarła do Niemiec na polskiej wizie, ale w Polsce nigdy nie była.

– To szaleństwo – przyznaje Cecylia. – Ta osoba, nie będzie już pracować, nie będzie w stanie zintegrować się w Polsce. W Niemczech obaj jej synowie są legalnie, pracują. Ta pani z ich wsparciem mogłaby prowadzić w miarę normalne życie. Jest więc teraz w azylu kościelnym. Mamy też wiele osób, które po miesiącach pozbawienia wolności w Polsce, Litwie, Chorwacji, Łotwie czy Bułgarii przyjeżdżają z problemami psychicznymi. Nie powinny wracać do tych krajów, ale „Dublin” się tym nie przejmuje.

Cecilia sprawdza perspektywy prawne na pozostanie uchodźcy w Niemczech.

– Czasami nie ma na to szans albo jest bardzo trudne. Wtedy muszę odmówić. Czasami nawet w pilnych przypadkach nie możemy nic zrobić.

Mamy teraz rodzinę Kurdów, która dwa lata temu starała się o azyl kościelny. Nie było miejsca. Zostali deportowani do Polski i razem dziećmi uwięzieni na sześć miesięcy. Wrócili do Niemiec, oczywiście w gorszym stanie niż wcześniej, dzieci nie chodziły do szkoły. Musimy zrobić wszystko, by nie odesłano ich do Polski.

Cecilia ma 2-3 klientów dziennie, zwykle jeden kwalifikuje się do azylu kościelnego, drugi mniej.

– Muszę dokonać swego rodzaju rankingu cierpienia, co nie jest miłe – mówi Juretzka.

Tylko nie do Polski, proszę

Cecilia dobrze pamięta dzień, kiedy przyszedł Mohamed, bo była zła.

– Polka z jakiegoś NGOs, która z nim przyszła, cały czas próbowała mówić za Mohameda. A ja chciałam porozmawiać z nim. Było mi smutno, że taki młody chłopak spędził tyle czasu w areszcie.

Cecilia wysłuchała jego historii i zaczęła szukać parafii.

Nie miała wątpliwości też, gdy wysłuchała innej historii Irańczyka, który musiał opuścić żonę i dwuletnią córeczkę, bo w jego kraju groziło mu niebezpieczeństwo. W areszcie w Polsce kilka razy kazano mu się rozebrać do naga, zwracano się do niego po numerze.

– Tak robili naziści – mówi poruszona Cecilia.

– Praktykujemy wyłącznie azyl otwarty – wyjaśnia. – Nie ukrywamy ludzi. Informujemy Federalny Urząd ds. Migracji i Uchodźców (BAMF) o azylu kościelnym dla danej osoby. BAMF informuje lokalne Urzędy ds. Migracji, a one kontaktują się z policją, która powinna zaprzestać wszelkich prób deportacji. Osoby w azylu zazwyczaj bardzo się jej boją, wolą, by nikt nie wiedział, gdzie są, więc nie przyjmują gości. Z drugiej strony dla ludzi bardzo ważny jest kontakt z rodziną, partnerem czy małżonką. Część zborów na to pozwala, inne nie.

Osoba przyjęta do azylu kościelnego mieszka w kościele lub w budynku należącym do zboru. Może to być dom pastora albo budynek, w którym zbór prowadzi przedszkole czy dom kultury

Zwykle w azylu kościelnym przebywa jedna, maksymalnie dwie osoby. Czasem jest to kilkuosobowa rodzina.

– W Berlinie i Brandenburgii osoby w azylu śpią w kościelnym miejscu, jednak w ciągu dnia mogą je opuścić i władze to akceptują – tłumaczy Cecilia. Ale władze landów różnie interpretują azyl kościelny. Są landy, gdzie osoba w azylu nie może opuszczać terenu kościoła ani na chwilę.

I nigdy nie wrócę do Iraku

Znów spotykam się Mohamedem, tym razem w jego ulubionym parku Treptower nad Szprewą. Spóźnia się czterdzieści minut. Czekam obserwując, jak dwoje ludzi taszczy chmurę żółto-niebieskich balonów na jedną z cumujących barek. Szykuje się ukraińska impreza. Stajemy pod drzewem, bo zaczyna padać i łączymy się z tłumaczką.

Po kilku dniach miejsce w azylu kościelnym dla Mohameda było gotowe. Z parafii, która go przyjęła, dostał „list ochronny”, potwierdzający, że jest w azylu kościelnym, miał go okazać w razie zatrzymania przez policję.

– Odetchnąłem, odżyłem, dostaję 50 euro tygodniowo. Od czasu do czasu mieszkam w pokoju, który dostałem przy kościele, ale zazwyczaj w kamperze kolegi. Tam mi lepiej, mam z kim porozmawiać.

Pytam, jak się czuje z tym, że pomaga mu kościół chrześcijański.

– Jest muzułmaninem tylko na papierze – mówi Mohamed. – Za to, gdy słyszę słowo Polska, ciągle się boję. Musi minąć jeszcze 15 dni, zanim moje odciski palców znikną z systemu.

Wtedy mam nadzieję, na zawsze zapomnę o Polsce – mówi Mohamed.

Ale zaraz dodaje, że poznał też dobrych Polaków i jak będzie mógł, wybierze się do Warszawy, bo ma tam wielu przyjaciół Kurdów. – Poznałem ich w obozach. No wiesz, 19 miesięcy, miałem czas – śmieje się.

Wracamy do metra, bo coraz bardziej pada. Mohamed opowiada, że czasami dorabia sobie na czarno przy kładzeniu kafelków. U Polaka w Berlinie.

– Kiedy mówię „dziń dobry”, „dzienkuje”, „jak tam”, szef się dziwi – Mohamed znowu się śmieje. Często się śmieje i chodzi na dyskoteki ze znajomymi. Na zrobienie zdjęcia jednak się nie zgadza. Uważa. W Niemczech czuje się dobrze, ale przy Arabach nie mówi, że jest gejem.

– Mimo wszystko nie żałuję, że wyjechałem z Iraku. Nigdy tam nie wrócę.

Z mamą skontaktował się dopiero, gdy dojechał do Niemiec. Nie opowiedział jej, co przeszedł.

Imię Mohameda zostało dla jego bezpieczeństwa zmienione. Dziękuję za pomoc Cecilii Juretzkiej z Asyl in der Kirche Berlin Brandenburg, Fundacji Ocalenie i Hope&Humanity. Tekst powstał dzięki stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

;

Udostępnij:

Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.

Komentarze