0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Iga Kucharska/OKO.pressIga Kucharska/OKO.pr...

Aktywistki nazywają go żartobliwie „podróżnikiem” albo „kolekcjonerem”. Bo Kaled zbiera odmowy azylu i nakazy opuszczenia kolejnych krajów, a te zbierają jego odciski palców. I tak już od prawie dwóch lat.

Jakby był przestępcą. Albo tym nieszczęsnym „nielegalnym migrantem”, któremu nie należy się status uchodźcy. Ale Kaled jest z Syrii. Syryjczycy w większości przypadków dostają w krajach UE ochronę i nie mogą być deportowani. Kaled w końcu też pewnie dostanie azyl. Najpierw musi jednak się trochę nalatać.

Kolekcjonerzy odcisków

Jego podróż zaczyna się dokładnie dwa lata temu, gdy z siostrą przylatuje z Syrii do Teheranu. W hali przylotów czeka na nich przemytnik. Zabiera do pierwszego „safe house’u”, gdzie spędzają kilka dni z grupą Pakistańczyków. Potem przyjeżdżają po nich kolejne samochody i przerzucają w pobliże tureckiej granicy. Zatrzymują się w starym domu z setką innych osób, głównie z Pakistanu i Afganistanu. Irańskie służby urządzają na kryjówkę nalot i aresztują ludzi, trzeba uciekać.

– Przewozili nas na kupie w samochodach, traktowali jak zwierzęta, ledwo dawali jeść, a inni patrzyli na nas spode łba, bo byliśmy jedynymi Arabami – wspomina Kaled. – Z tych wszystkich kryjówek pamiętam głównie zimno, brud, okropny smród i jak bałem się, że ktoś skrzywdzi moją siostrę. I jeszcze tę rodzinę, która cały czas strasznie płakała. Stracili kogoś bliskiego podczas przeprawy przez góry.

Przemytnicy zawieźli ich w góry i wskazali drogę do Turcji. Szli w dwadzieścia parę osób, rodzice nieśli na rękach malutkie dzieci.

– Szliśmy w gęstej mgle, padał śnieg, dzieci płakały – mówi. - Cały czas trzymałem siostrę za rękę. I przez tę mgłę nie zauważyliśmy wielkiego dołu przy samej granicy. Wpadłem do niego prosto na drut kolczasty. Byłem we krwi, na ciele zostały mi strzępy ubrań. Ten obraz towarzyszy mi do dziś, ilekroć widzę drut kolczasty.

Po tureckiej stronie czekała na nich ciężarówka, ukryli się w niej w kilkadziesiąt osób. Trafili na patrol tureckiej policji. Zaczęli ich gonić i strzelać. Poddali się, a policjanci zabrali ich do pierwszego w życiu Kaleda obozu dla uchodźców.

– Byliśmy tam miesiąc. Piętro wyżej, byli islamscy radykałowie i ISIS, od rana modlili się i śpiewali. Moja siostra trafiła do sekcji rodzinnej. Nie widziałem jej przez cały miesiąc, bałem się, że któreś z nas deportują do Syrii lub Iranu. Gdy tylko nas wypuszczono, pojechaliśmy do Istambułu.

Ludzie którzy „nadużyli procedury uchodźczej", tak pisze o nich Straż Graniczna. Złożyli w Polsce wnioski o azyl, spędzili kilka miesięcy w zamkniętych ośrodkach, a po wyjściu wyjechali na Zachód. Dla ponad 4 tysięcy Irakijczyków, Kurdyjek, czy Syryjczyków Polska nie była celem, ale szybkim tranzytem do krajów, w których mieszkają już ich bliscy. Zostawili tu jednak swoje odciski palców, nie zawsze wiedząc, że prędzej czy później upomną się o nich unijne procedury. Próbowali uniknąć „dublina", czyli deportacji do Polski, ukrywając się i uciekając przez kolejne europejskie granice. Wczoraj opisaliśmy historie Zorana z irackiego Kurdystanu i Syryjczyka Ferrana. Dziś polskie przejścia kurdyjskiej rodziny Siwan i Kaleda, kolarza z Syrii. Jutro o swojej ucieczce do Anglii opowiedzą dwaj Kurdowie: poeta z Iraku i Turek.

Przeczytaj także:

Nie wierzę, że byliśmy tacy głupi

– Trzy razy próbowaliśmy dostać się do Grecji – opowiada Kaled. – Bez skutku. Pewien człowiek powiedział nam, że co tydzień organizowane są przeprawy z Afryki, z Gwinei i Mali, do Francji. Przekonywał, że to łatwy i bezpieczny szlak, musimy tylko wyrobić sobie fałszywe paszporty i wizy do krajów afrykańskich. Dzisiaj sam nie wierzę, że byliśmy tacy głupi, ale wtedy brzmiało to sensownie. Polecieliśmy do Gwinei.

Na miejscu okazało się, że to wszystko ściema. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Nie mogliśmy znaleźć mieszkania, w każdym hotelu próbowano naciągnąć nas na pieniądze, bo byliśmy obcokrajowcami. Pewnie nie byliśmy pierwsi. Zrozumieliśmy, że nici z przeprawy. Po miesiącu w Gwinei polecieliśmy więc do Libanu.

Zatrzymaliśmy się w Bejrucie, ale zaczęły się tam zamieszki między armią i Hezbollahem. Na ulicach były regularne strzelaniny, zginęło kilka osób, było wielu rannych. Wyjechaliśmy na przedmieścia, by poczekać, aż sytuacja się uspokoi.

Był październik 2021 roku, nasz dziewiąty miesiąc w drodze. Skończyły się nam pomysły. Wśród uchodźców w Libanie mówiło się wtedy dużo o nowym szlaku przez Białoruś. Pomyślałem, spróbuję. Wyrobiłem białoruską wizę, kupiłem bilet i w połowie listopada poleciałem do Mińska. Moja siostra została w Libanie.

Zapukaliśmy do drzwi

Po przylocie przemytnicy umieścili nas w hostelu. Byli tam tylko uchodźcy, około 50 osób. Szukałem kogoś, z kim mógłbym podróżować. W końcu pojechałem na granicę z pewną kobietą i jej córką Massą.

Gdy weszliśmy do lasu po białoruskiej stronie, Massa zaczęła płakać i krzyczeć, nie chciała dalej iść. Dowiedziałem się, że jej matkę zgwałcono kiedyś na jej oczach. Rozdzieliliśmy się i dalej szedłem już z dwoma mężczyznami, których poznałem chwilę wcześniej. Próbowaliśmy przekroczyć granicę pięć razy, za każdym razem służby wyrzucały nas na Białoruś. Spędziliśmy w lesie jedenaście dni, bez jedzenia, wody i telefonów.

W końcu się udało. Dotarliśmy do jakiejś wioski i zapukaliśmy do pierwszego domu. Mężczyzna dał nam jeść i pozwolił się ogrzać. Potem przyjechała po nas Straż Graniczna.

I zaczęła się moja podróż po zamkniętych ośrodkach.

Najpierw trafiłem do jakiejś izolatki na osiem dni. Poprosiłem o spotkanie z psychiatrą, bo w Syrii byłem kiedyś aresztowany i od tego czasu cierpię na klaustrofobię. Strażnicy powiedzieli, że to niemożliwe.

Potem zabrali mnie do obozu w Wędrzynie, a po dwóch miesiącach przenieśli do Krosna. Na koniec trzy miesiące w Lesznowoli. Wypuścili mnie jednocześnie z kolegą, z którym przekraczałem granicę. Pojechaliśmy do otwartego ośrodka pod Warszawą, w środku lasu.

Wiem, że powinienem był tam zostać, jako Syryjczyk pewnie dostałbym tu azyl. Ale po całej tej podróży byłem psychicznie wykończony. Musiałem zobaczyć kogoś bliskiego. Pojechałem do Luksemburga, bo tam mam rodzinę.

Wyskoczyły moje odciski palców

Jechałem kilkoma pociągami, nikt mnie nie złapał. W Luksemburgu od razu poszedłem do urzędu migracyjnego i poprosiłem o azyl. Myślałem, że na Zachodzie warunki dla uchodźców są ludzkie. Zdziwiłem się, gdy umieszczono mnie w pokoju z siedemnastoma osobami.

Moje odciski palców z Polski wyskoczyły w systemie i przeniesiono mnie do obozu deportacyjnego. Przerażające miejsce. Na każdym rogu kamery, dokładna kontrola przy wejściu, ostre, białe światła. Mogliśmy wychodzić, ale musieliśmy wracać na noc.

Po pierwszej decyzji o odesłaniu do Polski złożyłem odwołanie, ale balem się, że w każdej chwili mogą mnie deportować, więc spałem czasami u wujka. Gdy wróciłem do obozu, powiedzieli, że złamałem regulamin i nie mogę już tam mieszkać. Wkrótce przyszła też kolejna decyzja o odesłaniu do Polski.

Próbowałem coś wymyślić, w końcu pojechałem do Berlina. Trafiłem do organizacji, która wspiera uchodźców. Pomogli mi z mieszkaniem i papierami, ktoś wreszcie chciał mi pomóc. Byłem już całkiem zdruzgotany, potrzebowałem kogoś, kto mnie w tej strasznej podróży po prostu wesprze.

Informacje o Polsce są nieaktualne

– Pewnie, że znam Kaleda – mówi Ula, pracowniczka organizacji Xenion. – Mądry chłopak jak zresztą większość z nich. Mamy tu archeologa, inżyniera, zdolnych, młodych ludzi, którym pobyt w Polsce niepotrzebnie wyciął rok lub więcej z życiorysu. Kaled jest u nas od paru miesięcy, może już pracować, uczy się niemieckiego, ma dostęp do lekarzy. Do Polski na pewno nie wróci.

Ula jest asystentką w projekcie „Crossing to Safety”. Dopytuję, czy „to safety” oznacza po prostu „z dala od Polski”.

– Po prostu do miejsca, w którym zaznają trochę spokoju. Tak wyszło, że nie była to ani Polska, ani Litwa czy Łotwa, gdzie trafiali na początku. Poznałam wiele osób, które przeszły przez te kraje i nie dziwię się, że po takim potraktowaniu skorzystały z pierwszej możliwości, by uciec na Zachód.

To przerażające, co oni muszą przejść, żeby móc gdzieś pracować, uczyć się języka i poczuć się bezpiecznie.

Xenion pomaga uchodźcom na wszystkich etapach dublińskich procedur.

– Mam jeden cel: żeby jak najmniej, a najlepiej nikogo, nie deportowano do Polski – mówi. – Załatwiam lekarzy, prawników, tłumaczy, wszystko, czego potrzebują. Na początku przygotowuję ich do wywiadów z pracownikami urzędu migracyjnego. Jest cały katalog pytań, nie wiadomo, które zostaną zadane. Chodzę na te wywiady razem z nimi i ich prawnikami. Po prostu ich „coachuję” i wspieram, by czuli się swobodnie. Po wywiadzie czekamy kilka tygodni na odpowiedź. Prawie zawsze jest negatywna. Ludzie z urzędu migracyjnego mówią, „tak, tak, znamy sytuację w Polsce, ale mamy związane ręce. Można się odwołać!”.

Problem, jak mówi Ula, polega na tym, że unijne instytucje podejmują decyzje w oparciu o informacje o sytuacji w Polsce. Te jednak pochodzą sprzed kilku lat. Danych o push-backach, zamykaniu dzieci w ośrodkach strzeżonych i ludziach, którzy na granicy lub w wielomiesięcznej detencji potracili zdrowie, niemiecki BAMF (Urząd d.s. Migracji i Uchodźców) nie ma.

Mamy sporo happy endów

Po otrzymaniu odmowy jest 7 dni na złożenie odwołania. Najlepiej, żeby napisał je prawnik, z dokładną argumentacją. Musi podważyć zdanie niemal zawsze obecne w odmowie, że „procedury azylowe w Polsce są zgodne ze standardami europejskimi”.

– Dzięki nam prawnicy mają już dowody, by to obalić – mówi Ula. – Pokazujemy, że ani Polska, ani Litwa i Łotwa nie są krajami bezpiecznymi i ludzi nie można tam odsyłać. Sama zbieram informacje od ludzi, którzy stamtąd przyjechali. Wypytuję o sytuację w strzeżonych ośrodkach, czy mieli pomoc lekarską i psychologiczną, jak wyglądały ich procedury azylowe. Trzeba uwzględnić na przykład, że podczas przesłuchań azylowych ci ludzie są najczęściej przerażeni, nie rozumieją, co się dzieje, mają bardzo ograniczony dostęp do pomocy prawnej.

Miałam przypadek chłopaka z Jemenu, którego w kraju pochodzenia torturowano, a podczas przesłuchania azylowego na Litwie nikt nie brał tego pod uwagę, dostawał odmowę za odmową. Zgromadziłam już dużą dokumentację dla prawników, nie tylko niemieckich, o warunkach w ośrodkach strzeżonych, zwłaszcza w Wędrzynie.

Część odwołań sądowych zakończyła się już sukcesem.

– Ale część osób deportowano – przyznaje Ula. – Niektóre tylko odbiły się od Polski i znowu wróciły do Niemiec albo pojechały dalej. Wiem o rodzinie, która dotarła już do Wielkiej Brytanii, dziewczyna przeprawiała się przez morze w ciąży. Ale nowy rok jest dla mnie łaskawy, mamy sporo happy endów. Trochę osób jest już w Niemczech, inni w Belgii, Holandii, wygasły im odciski palców i spokojnie przeszli do tamtejszych procedur azylowych.

Siwan nr ID 916 z kontenera 28

O Siwan czytam na facebookowym profilu Kamila, prawnika mieszkającego na Podlasiu, który opisuje historie uchodźców i dokumentuje działania Straży Granicznej. Ten post przykuwa moją uwagę, bo ma happy end.

Kamil: – Kurdyjska rodzina z dwójką dzieci, poznaliśmy ich w lesie jesienią 2021 roku. Byli po kilku push-backach. Mąż wcześniej trafił do szpitala w Hajnówce, ją z dziećmi wyrzucono na Białoruś. Po wypisie jego też wyrzucili i szukali się przy drucie po białoruskiej stronie. Potem znowu udało im się przejść i skontaktowali z siecią pomocową. Gdy znaleźliśmy ich w lesie, byli kupką nieszczęścia. Siwan leżała w takim grubym ubraniu, w czapce uszatce, wyglądała jak facet. Miała zranioną nogę, coś ze ścięgnem Achillesa, jej syn miał straszną biegunkę. Poprzebieraliśmy ich na początek, daliśmy suchy prowiant.

Siwan: – Na granicy spędziliśmy 15 dni. Strażnicy sprawiają, że tracisz nadzieję, ale my się nie poddaliśmy.

Kamil: – Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, jakie są legalne granice pomocy, co jest ok, a za co grozi osiem lat. To była pierwsza rodzina, o której pomyślałem, że trzeba zabrać ich do domu, bo wygląda to naprawdę źle. Więc poszliśmy, na piechotę, Siwan utykała, przewracała się, dzieciaki ryczały. Spędzili u nas kilka dni – holokaustowe klimaty, wielka poduszka w oknie, żeby z zewnątrz nie było widać porozpalanych świateł. Mieli jakieś resztki pieniędzy i żadnego planu, w końcu stwierdzili, że oddadzą się Straży Granicznej, wejdą w procedury, a potem zobaczą.

Siwan: – Wsadzili nas do zamkniętego ośrodka. To chyba najtrudniejszy czas w moim życiu.

Trafili do ośrodka rodzinnego w Kętrzynie. Nazwisko Siwan wydaje mi się znajome, przez kilka miesięcy wysyłałam tam różnym osobom paczki z ubraniami i kosmetykami. Sprawdzam w skrzynce mailowej, tak, prosiła mnie o ciepłe kurtki, buty i zabawki dla 6-letniego chłopca i 4-letniej dziewczynki. Była numerem ID 916 i mieszkała w kontenerze nr 28. Pamiętam, że zdziwiłam się, że rodzinę z tak małymi dziećmi umieszczono w kontenerze.

Kamil: – Zrobiliśmy wszystko, by ich zabezpieczyć i przed wywózką, i przed detencją. Załatwiliśmy interim, przyjechali Medycy na Granicy i wystawili im dokumentację stwierdzającą poddanie całej rodziny poważnej przemocy (to wyklucza detencję). Wypunktowali wszystko: że są w złym stanie fizycznym i psychicznym, że Siwan ma chorą nogę, że dzieciaki są małe i już straumatyzowane. Mieli wszelkie przeciwwskazania do detencji. Jak już wszystko było gotowe, wezwaliśmy SG i na wszelki wypadek media, żeby mieć pewność, że nie dojdzie do wywózki. Wydawało się, że spokojnie można oddać ich w te procedury.

Gdy rodzinę przejęła Straż Graniczna, kontakt na kilka dni się urwał. Odezwali się już z zamkniętego ośrodka. Decyzję o umieszczeniu ich w detencji wydał sędzia podczas rozprawy online. Jak się później okazało, cała dokumentacja medyczna, która miała ich przed tym zabezpieczyć, nie trafiła do sądu.

Kamil: – Sędzia zapytał męża Siwan, jak się czuje. Odpowiedział, że ok i tyle. Sąd uznał, że przeciwwskazań do detencji brak. Mówili mi potem, że to była wina tłumacza. Zachowywał się raczej jak przedstawiciel państwa irackiego, niechętny Kurdom. Podobno był nieprzyjemny, obrażał ich. W każdym razie całe zabezpieczenie poszło na marne, bo dostali 4,5 miesiąca detencji.

Jestem Niemcom bardzo wdzięczna

Siwan: – 4 miesiące i 4 dni w zamkniętym ośrodku. Z dwójką dzieci, ja jeszcze w ciąży, źle się czułam. Chodziłam głodna, nie dostawałam żadnych witamin. Na początku mieszkaliśmy w kontenerze, ale potem jedno z dzieci się rozchorowało i pozwolili przenieść się do budynku.

Kamil: – Musiałem na nowo uruchomić procedury, żeby ta dokumentacja medyczna trafiła do sędziego. Trochę to trwało, bo wtedy w ośrodkach były setki ludzi. Kolejki do komputera i drukarki, cały system przeciążony.

Siwan: – Tylko dzięki Kamilowi udało nam się wyjść wcześniej na wolność. Wielu moich przyjaciół zamknięto na siedem, osiem miesięcy. Kamil podważył decyzję sądu o zamknięciu nas w obozie, pisał, że mamy dzieci.

Po wyjściu z detencji chcieli pojechać do Niemiec, ale złapała ich Straż Graniczna i odstawiła do ośrodka otwartego. Mieli dużo szczęścia, czasem ludzie po próbach ucieczki są z powrotem zamykani w ośrodkach strzeżonych. Znów podjęli próbę, tym razem się udało.

Siwan: – W Niemczech byliśmy w obozie dla uchodźców, potem przeniesiono nas do osobnego mieszkania. Dowiedzieliśmy się, że w Polsce dostaliśmy odmowę azylu i że będziemy tam odesłani.

Kamil: – Odzywali się jeszcze z Niemiec, czy dałbym radę załatwić im prawnika, w końcu sami znaleźli.

Siwan: – Brat, który mieszka w Niemczech, pomógł nam wynająć prawnika. Sąd wiedział, że byliśmy wcześniej w strzeżonym ośrodku, że moje dzieci bardzo tam cierpiały. Ale tak samo było w przypadku naszych przyjaciół, którzy jednak razem z dziećmi zostali odesłani do Polski.

Nam Niemcy pozwolili zostać. Nie wiem dlaczego. Jestem Niemcom bardzo wdzięczna.

Hannower: Polska nie jest bezpieczna dla uchodźcy

– Niemieckie sądy orzekają bardzo różnie. Często rządzi tu przypadek – tłumaczy Kerstin Leidt, prawniczka z organizacji Zentrum für Rechtsstaatlichkeit und Menschenrechte (Centrum Praworządności i Praw Człowieka). – Przykładowo, sądy w rejonie Hamburga i Brunszwiku zazwyczaj orzekają, że Polska nie jest bezpiecznym krajem dla uchodźców. Sąd w Brunszwiku niedawno odmówił deportacji afgańskiej rodziny z małymi dziećmi. Inne sądy trzymają się jednak opinii, że procedury migracyjne w Polsce nie różnią się od tych w reszcie Unii. Nie ma tu dokładnych danych, ale szacowałabym, że decyzje pozytywne – czyli przeciwko deportacji do Polski – to w tej chwili jedna trzecia.

Choć wyroki uznające polskie procedury azylowe za wadliwe są coraz częstsze, to Kerstin zaznacza, że niewiele sądów zdecydowało się całkowicie zmienić swoje orzecznictwo. Najczęściej wszystko zależy od sędziego, ale także od siły argumentacji prawników.

– Sędziowie nie są wcale chętni, by podejmować decyzje sprzeczne z dotychczasową praktyką. Kreują w ten sposób precedensy i wiedzą, że prezydium sądu będzie zadawało im pytania, będą musieli to uzasadniać. Dlatego tak ważne jest to, co zrobił sąd w Hannowerze. Całkowicie zmienił swoje orzecznictwo w kwestii deportacji do Polski i zgodnie wydaje decyzje blokujące te deportacje. Sędziowie mają tu poparcie kolegów i prezydium sądu. Odwrotną sytuację mamy w Trewirze. Tam sąd odgórnie uznał, że Polska jest krajem bezpiecznym dla uchodźców i sędziowie chcący pójść pod prąd mieliby wyjątkowo trudne zadanie.

Dlatego Kerstin, podobnie jak Ula, dokumentuje przypadki łamania praw na granicy i w strzeżonych ośrodkach. Korzysta z raportów polskiego RPO i Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. W argumentacji, którą dostarcza sądom, powołuje się także na prawa dziecka i dotychczasowe wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasbourgu, który kilkakrotnie orzekał w kwestiach detencji na niekorzyść Polski.

– Próbujemy wykazać, że Polska nie jest krajem bezpiecznym dla uchodźców – mówi. – Punktujemy konkretne błędy systemowe, na przykład notoryczne umieszczanie dzieci w detencji, choć Trybunał orzekał, że mogą być zamykane w ośrodkach tylko w wyjątkowych przypadkach.

Udowadniamy, że Polska prawie nigdy nie stosuje środków alternatywnych, a pobyt dzieci w strzeżonych ośrodkach często jest wydłużany do wielu miesięcy. Skupiamy się na starszych dzieciach. O ile niemowlęta nie wiedzą jeszcze, co się dzieje, o tyle dla 5-6 latków kilkumiesięczne zamknięcie może mieć traumatyczne skutki.

Jeśli sąd administracyjny wyda negatywną decyzję, to odwołujemy się do konstytucyjnego. Przynosi to dobre rezultaty zwłaszcza w przypadku dzieci.

Argumentujemy, że po powrocie do Polski mogą znowu być poddane detencji. Że Polska nie respektuje ich podstawowych praw.

W przypadku dorosłych najczęściej powołujemy się na ich stan zdrowia. Jeśli ktoś przewlekle choruje, czy potrzebuje stałej rehabilitacji, to próbujemy wykazać, że powrót do strzeżonego ośrodka może skończyć się tragicznie.

Brak wiadomości, to dobra wiadomość

Numer telefonu Kerstin krąży między ludźmi. Dzwonią już z Białorusi, inni piszą z zamkniętych ośrodków w Polsce. Pytają wprost: gdzie mamy jechać, żeby nas nie odesłali? Kerstin wie, że nie może powiedzieć im nic pewnego, bo region wcześniej przychylny może nagle zmienić kurs.

Na początku większość kierowała się do Berlina, bo jest najlepiej skomunikowany z Polską. Okazało się jednak, że tamtejsze sądy odsyłają ludzi do Polski. Ludzie przekazywali sobie tę informację i coraz więcej wybierało północne Niemcy, okolice Monachium, czy właśnie Hannower.

Do tej pory Kerstin pomogła już około 15 rodzinom, głównie z Syrii, Iraku i Afganistanu.

– Niedawno ledwo udało mi się powstrzymać deportację samotnej Irakijki z trzyletnim dzieckiem. Dostali nakaz powrotu do Polski, dowiedziałam się o tym w piątek i od razu złożyłam zażalenie. Nie zdążyło nawet wejść w sądowe młyny, a w poniedziałek wpadła policja i zaczęła deportację. Interweniowaliśmy, na szczęście trafił się bardzo dobry sędzia, w ciągu dwóch godzin zablokował deportację.

Co dzieje się dalej z ludźmi, którym udało się zostać w Niemczech? Część ma duże szanse na azyl. Kerstin wymienia przypadki, których jest niemal pewna. Homoseksualna kobieta z kraju arabskiego. Iracka rodzina, której groziły prześladowania polityczne (a Polska prawie nigdy nie przyznaje ochrony Irakijczykom). Młoda kobieta z małymi dziećmi i przemocowym mężem zmuszona do małżeństwa przez rodzinę.

– Ale nie wszystkie osoby, których nie cofnięto do Polski, dostaną w Niemczech azyl. Miałam też iracką rodzinę, która zdaniem moim i innych prawników miała nikłe szanse na ochronę międzynarodową. Otwarcie powiedzieli, że w Iraku nie groziły im żadne prześladowania, że przyjechali do Europy szukać lepszego życia. Poradziłam im, żeby wrócili do kraju, korzystając z tego, że IOM (Międzynarodowa Organizacja Migracji) organizuje i finansuje takie dobrowolne powroty. Zgłosili się i są już w trakcie procedur.

A czasami kontakt z ludźmi zupełnie mi się urywa. Nie wiem, czy dostali azyl, czy pojechali do innego kraju. Często przestają się odzywać, bo już nie potrzebują pomocy. Nauczyłam się, że brak wiadomości to zwykle dobra wiadomość.

Przed wojną byłem kolarzem

Kaled: – Dowiedziałem się niedawno, że po decyzjach urzędu w Luksemburgu, polska Straż Graniczna uznała mnie za migranta ekonomicznego i wydała nakaz opuszczenia Polski oraz zakaz wstępu do krajów Schengen przez pięć lat. Wszystko się pokomplikowało, moja wina, ale naprawdę już nie wytrzymałem. Musiałem wtedy zobaczyć kogoś z rodziny. Nie wiem, co będzie dalej, nie mam siły dalej jechać.

Ula: – Kaled? Niech się o nic nie martwi. Niedługo wygasną mu odciski palców. A w razie czego, już zaklepałam mu awaryjne miejsce w kościele.

Siwan: – Mój mąż pracuje, jedno z dzieci chodzi już do szkoły, mamy mieszkanie. Układamy sobie życie. Jesteśmy wdzięczni Niemcom. Nasze odciski palców już zniknęły z systemu, więc nie obawiamy się powrotu do Polski.

Kaled: – Wiesz, kim byłem przed wojną? Kolarzem. Zawodowym, byłem blisko dołączenia do syryjskiej reprezentacji. Ale wojna upolityczniła sport, a ja nie chciałem się wiązać z dyktaturą. Poszedłem na studia, kierunek biznes i administracja. Gdy już dostałem dyplom, w każdej chwili mogli mnie wcielić do armii. Nie chciałem nosić karabinu. Kocham mój kraj, ale nie zostanę wojennym zbrodniarzem.

Siwan: – Nie możemy wrócić do Iraku. Nie mogę o tym mówić zbyt wiele, ale mój mąż działał tam w opozycji, publikował teksty, organizował protesty. Służby na niego polowały. Wyjechaliśmy, bo groziło mu więzienie.

Kaled: – Czasem śmieję się z mojego życia, a czasem chce mi się wyć. Dlaczego musiałem urodzić się w tym przeklętym kraju? Lata treningów, zdobywanie wykształcenia. I co z tego mam? Spędzam życie w obozach dla uchodźców, o karierze mogę zapomnieć. Są chwile, gdy myślę, że nie powinienem był nigdzie wyjeżdżać. I przypominam sobie, co powiedziała mi matka przed odjazdem: „Synu, gdybym umiała cię tu ochronić, to nigdy nie pozwoliłabym ci podróżować. Ale wiem, że Syria i tak kiedyś mi cię odbierze”.

;

Udostępnij:

Małgorzata Tomczak

Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.

Komentarze