Co to znaczy, że 99 proc. wód w Polsce jest w złym stanie? Kto bada rzeki i jak to robi? Czy przedsiębiorstwa mogą wlewać do rzek ścieki bezkarnie? Na pytania dotyczące badań wody odpowiada ekohydrolog dr Sebastian Szklarek
Badania wody w Kanale Gliwickim wykazały, że złota alga – ta sama, która w 2022 roku zabiła życie w Odrze – ma się bardzo dobrze. Liczebność jej komórek jest bardzo duża, zaczęła też kwitnąć, wydzielając toksyny. W lutym 2024 z wody wyłowiono niemal setkę kilogramów martwych ryb. Wciąż obowiązuje pierwszy stopień zagrożenia, z trzystopniowej skali.
W OKO.press opublikowaliśmy reportaż znad Kanału Gliwickiego. Razem z prof. Bogdanem Wziątkiem sprawdzaliśmy jakość wody w Kanale Gliwickim, który naukowiec nazywa „śródlądowym morzem”. Zasolenie wody w Kanale jest niemal tak wysokie, jak w Zalewie Wiślanym. Efekt badań można znaleźć tutaj:
Po wyjeździe nad Kanał Gliwicki rozmawiamy z doktorem Sebastianem Szklarkiem, ekohydrologiem, o tym, jak wygląda dziś system oceniania jakości wód. Jak się je bada i co trzeba zmienić?
Katarzyna Kojzar, OKO.press: 99 proc. polskich rzek jest w złym stanie – takie dane Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska powtarzają się w niemal każdym materiale dotyczącym jakości wód. Ale co to właściwie oznacza?
Dr Sebastian Szklarek, Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk, autor bloga Świat Wody: To wbrew pozorom nie jest tak proste. Główny Inspektorat Ochrony Środowiska (GIOŚ), żeby określić stan wód, dzieli je na "jednolite części wód powierzchniowych”.
To jest jednostka planistyczna w zarządzaniu wodą, która jest zamknięta punktem pomiarowo-kontrolnym.
GIOŚ nie określa, że cała rzeka – od źródła od ujścia – ma zły stan. Określa stan w każdej jednolitej części.
Oczywiście, te fragmenty na siebie wpływają: na przykład, jeżeli w jednej płynie dużo soli z kopalni i tego powodu mamy zły stan z bardzo wysokim przekroczeniem przewodności, to w kolejnych jednolitych zły stan jest często spowodowany stanem pierwszej jednolitej otrzymującej zasolone wody kopalniane. O ile po drodze nie ma żadnych dopływów, sól nie jest rozrzedzana, więc wysokie przewodnictwo (zasolenie) się utrzymuje.
Żeby określić, jaki jest stan tych fragmentów, ocenia się trzy grupy wskaźników.
Pierwszy – biologiczny, to stan ryb, roślin, fitoplanktonu czy makrobezkręgowców. Drugi to podstawowa fizykochemia, czyli stężenie azotu, fosforu, pH, stężenie tlenu czy wspomniane wcześniej przewodnictwo. Obie razem dają nam ocenę stanu (a właściwie – potencjału) ekologicznego.
Trzecia grupa to substancje priorytetowe (stan chemiczny), czyli zanieczyszczenia, które już w niewielkich ilościach potrafią stanowić zagrożenie dla życia. To na przykład metale ciężkie czy pestycydy.
Ta lista się zmienia, teraz mówi się również o dodaniu do niej farmaceutyków i mikroplastiku.
Mamy więc fragmenty rzek, mamy trzy grupy wskaźników – ale co musi się stać, żeby stan wody został określony jako „zły”?
Wystarczy, że jeden z ustalonych dla wód wskaźników jest nieprawidłowy – obojętnie, z której z wymienionych grup. Jeśli więc widzimy informację, że stan jest zły, to nie wiemy, czy przekroczony został jeden wskaźnik i o ile, czy setki różnych wskaźników. To trochę tak, jakbyśmy oceniali uczniów w szkole i mówili, że uczeń X, nie zdał, źle się uczy. Ale co to znaczy? Ma same jedynki, czy ma problemy tylko z jednym przedmiotem?
Kto ustala te normy? Unia nam je narzuca?
Unijna Ramowa dyrektywa wodna nie narzuca nam, jakie wartości mamy określić. Nie da się zrobić jednej wytycznej dla wszystkich europejskich wód, które są bardzo zróżnicowane. Charakterystyka na przykład górskich odcinków w Alpach austriackich jest zupełnie inna niż Wisły. Dlatego zostawiono to w kwestii poszczególnych państw, które same wytyczają normy.
Unia się temu przygląda, a od krajów członkowskich wymaga poprawy jakości wód. Jeśli zauważy, że ktoś te normy zbytnio poluzował, to wtedy dopiero reaguje. Ale też nie zakazuje nakładania bardzo restrykcyjnych norm i dlatego na przykład w Finlandii wystarczy, że rzeka płynie przez pola uprawne, żeby uznać jej stan za zły. Bo istnieje zagrożenie, że z pół do wody spłyną nawozy.
U nas też jakiś czas temu funkcjonowały obszary szczególnego narażenia na zanieczyszczenie azotem z rolnictwa. Były wyznaczone dla części kraju, ale dziś już zostały rozciągnięte na całą Polskę.
Kto zajmuje się badaniami wody? To jest całkowicie w rękach GIOŚ? Wody Polskie również prowadzą swój monitoring?
Jeżeli chodzi o ocenę, czy stan wód mamy zły, czy dobry – tym się zajmuje Główny Inspektor Ochrony Środowiska. Jest też monitoring interwencyjny – taki jak w przypadku Odry, gdzie w trakcie katastrofy częstotliwość poboru próbek była bardzo duża. Nie wiem, czy w historii ktoś kiedyś robił tyle badań, bo nawet przy awariach warszawskich nie było takiego monitoringu.
Wody Polskie nie mają swojej w gestii monitoringu jakości.
One dostają wyniki zbierane przez GIOŚ i mogą je później analizować, ale same nie mają laboratoriów, nie mają ludzi przeszkolonych. Dodatkowe badania wody robią jednostki naukowe, ale zazwyczaj skupiając się na jednym wycinku, a nie rzekach w całej Polsce.
I wreszcie: wszystkie podmioty, które zrzucają ścieki do rzek, są zobligowane, żeby z odpowiednią częstotliwością monitorować jakość wody. Odbywa się to tak, że firma, która zrzuca ścieki, dzwoni do zewnętrznego laboratorium akredytowanego, zleca im pobór. Próbkobiorca zapowiada się na konkretny dzień.
Tak, że można się do tej wizyty przygotować. Tego dnia nie zrzucać nadmiarowej ilości ścieków.
A jeśli wyniki wyjdą złe, to zrobić badania ponownie i ten wynik zaraportować do GIOŚ. Co więcej, takie badania zgodnie z rozporządzaniem wykonuje się nie rzadziej niż raz na dwa miesiące w przypadku przemysłu, o ile pozwolenie wodnoprawne nie wskazuje innej częstotliwości. To bardzo rzadko i daje duże pole do popisu dla tych, którzy nie chcą dbać o środowisko.
Jak monitoring wody wygląda w praktyce?
W Polsce mamy przede wszystkim monitoring manualny, polegający na pobieraniu próbek. Specustawa odrzańska wprowadziła obowiązek montowania stacji automatycznych i to się powoli dzieje. Są różne programy pilotażowe, jak na przykład na Pilicy, gdzie Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii PAN we współpracy z RZGW Warszawa zainstalowali trzy bojki do automatycznego pomiaru jakości wody zbiornika Sulejowskiego.
I jakie parametry mierzą?
Pytanie, jaki jest cel monitoringu. Ocena stanu, czy na przykład szukanie winnego, który zanieczyścił rzekę? Jeśli szukamy winnego, to próbki powinny być pobierane gęsto, żeby móc wyłapać, w którym punkcie może być źródło problemu. Tego niestety brakuje, dlatego tak trudno jest złapać sprawców zanieczyszczeń.
Automatyczny monitoring, taki, jak został zainstalowany w kilku punktach na Odrze czy na Pilicy, mierzy zasolenie, pH, wysycenie tlenem i temperaturę wody. Nie monitoruje za to poziomu azotu i fosforu, które są dla złotej algi pożywką.
Nie monitoruje się metali ciężkich. Żeby sprawdzić ich stan, trzeba pobrać próbkę i zawieźć ją do laboratorium. Problemem jest też to, że nie monitoruje się dobrze wody na wylotach ścieków. Jeśli w momencie zrzutu przy wylocie nie ma kogoś, kto bada jakość wody, to nie stwierdzimy, czy zrzut był zgodny z pozwoleniem wodno-prawnym, czy nie. Badanie wody już jakiś czas po zrzucie też nie da nam odpowiedzi.
Co powinno się zmienić?
Najprościej zapobiegać, a nie leczyć. Ja zawsze byłem zwolennikiem edukacji, ale ona, mam wrażenie, działa trochę za wolno. Większe efekty edukacyjne przyniosła katastrofa na Odrze niż działania edukacyjne setek ludzi. To nie znaczy oczywiście, że powinniśmy przestać edukować o rzekach.
Ale jednocześnie powinniśmy postawić na rozwiązania ekonomiczne. To na przykład ustalanie wyższych stawek za odprowadzanie ścieków, które zmotywowałyby podmioty do zwiększania efektywności oczyszczalni. Plan stopniowego podnoszenia opłat spowoduje, że podmioty zrzucające ścieki zaczną myśleć nad rozwiązaniami alternatywnymi. Oczyszczalnie ścieków mogą odzyskiwać azot i fosfor, przerabiać je na nawozy. To się już dzieje w wielu miejscach, takie rozwiązania leżą na stole. Wystarczy opracować długofalowy plan dla rzek, a nie tylko taki, który potrwa od wyborów do wyborów.
Ramowa Dyrektywa Wodna zobowiązuje nas do poprawy jakości wód, a termin mija w 2027 roku. Uda się?
Nie ma na to szans. Zostały nam trzy lata, a to znaczy, że już powinniśmy być na zaawansowanym etapie prac. A te tak naprawdę dopiero się nieśmiało zaczynają. Do naprawy jest bardzo dużo: kwestia zanieczyszczeń miejskich, spływających do rzek; rolnictwo, resztki nawozów, które dostają się do wód, brak pasów buforowych, które zatrzymałyby zanieczyszczenia.
Co więcej, są miejsca, w których, nawet gdybyśmy przestali stosować nawozy, to one i tak wciąż dostawałyby się do wód.
Bo gleba, nawożona od lat 70. czy 80., jest już tak nimi nasycona, że miną lata, dopóki ta sytuacja się nie poprawi (wyniki projektu Soils2Sea). Tam, gdzie musimy poprawić parametry biologiczne, czyli np. odbudować populację ryb, również konieczne są wieloletnie działania, bo to nie są wskaźniki, które poprawią się z dnia na dzień, jak tylko odetniemy źródło zanieczyszczenia czy poprawimy hydromorfologię koryta rzecznego. Do 2027 roku, niestety, moim zdaniem nie zdążymy.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.
Komentarze