0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Belgowie zwrócili Kongijczykom ząb Patrice’a Lumumby – pierwszego premiera Demokratycznej Republiki Konga, z którym brutalnie walczyły kolonialne władze. Więcej po 36-letnim lewicowym polityku nie zostało: w 1961 roku został zabity przez Belgów i ich lokalnych sojuszników, następnie poćwiartowany i rozpuszczony w kwasie. Przetrwał tylko złoty ząb, któremu Kongijczycy właśnie (30 czerwca) sprawili uroczysty pogrzeb, składając trumnę z tym „szczątkiem" w mauzoleum w Kinszasie.

Symboliczny gest ze strony Brukseli zbiegł się w czasie z wizytą, jaką w czerwcu 2022 roku złożył w afrykańskim kraju król Belgów Filip I Koburg. Media skwapliwie poinformowały, że przywiózł ze sobą zabytkową maskę, wywiezioną stamtąd przed laty przez kolonizatorów. Monarcha zapowiedział, że to pierwszy z ponad osiemdziesięciu tysięcy obiektów zrabowanych w Kongo przez Belgów, a przeznaczonych do zwrotu.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Filip I już dwa lata temu pisał do władz kongijskich z wyrazami „najgłębszego żalu” za „rany z przeszłości”. Wygląda na to, że Belgia faktycznie zamierza coś zrobić z niechlubnym kolonialnym bagażem. Jest wokół tego sporo medialnego szumu. W ramach zbliżenia obu krajów, belgijski gwiazdor kina akcji, karateka Jean-Claude Van Damme został ambasadorem Demokratycznej Republiki Konga do spraw środowiska naturalnego, młodzieży, sportu i kultury (o czym aktor nie omieszkał donieść w mediach społecznościowych). Ambasadorem, a właściwie promotorem tego afrykańskiego kraju uznawanego za równie malowniczy, co nieszczęśliwy i niebezpieczny.

Przeczytaj także:

Sen króla Leopolda

Belgowie i rządząca nimi dynasta Koburgów kilkakrotnie znalazła się na ustach całego świata za sprawą swojej brutalnej polityki w koloniach. Wydaje się to o tyle zaskakujące, że sama Belgia uzyskała niepodległość dopiero w 1830 roku. Ominęły ją więc wielkie odkrycia geograficzne i podbój Nowego Świata.

Do podziału kolonialnego tortu Belgowie przystąpili późno, chociaż historię mieli długą. Ich dzieje wiodły od Celtów, przez prowincję rzymską, przez część państwa Franków, przez rozproszone średniowieczne księstwa i hrabstwa, przez wpływy hiszpańskie, austriackie i francuskie, aż po XIX-wieczne Królestwo Niderlandów tworzone wspólnie z Holandią. Niepodległość zdobyła Belgia w wyniku rewolucji w listopadzie 1830 roku. Nie udało się jej stłumić europejskim żandarmom – Rosji i Prusom – wskutek powstania listopadowego, które właśnie wybuchło na ziemiach polskich. Efekt był taki, że Polacy pogrążyli się w jeszcze większych kłopotach, a Francja i Wielka Brytania zgodziły się na utworzenie Królestwa Belgii. Na jego tronie osadzono Leopolda I z rodu Koburgów, spokrewnionego z brytyjską rodziną panującą.

Belgia miała być państwem neutralnym, skupionym na własnych sprawach, a nie na mocarstwowych ambicjach. Kolejny władca Leopold II marzył jednak o koloniach. Stało się to jego obsesją. Szczególną uwagę zwrócił na rozległe dorzecze Konga. Od XIV wieku funkcjonowało tam stosunkowo niewielkie Królestwo Kongo, mające ożywione kontakty z Portugalią. To właśnie przy udziale Portugalczyków zaczęło handlować niewolnikami, wysyłanymi za Atlantyk. Państwo jednak uległo rozpadowi, podobny los spotkał pobliskie królestwo Loango. A o ile ślady dawnych państwowości oraz wpływy europejskie można było znaleźć na wybrzeżu, interior stanowił wielką niewiadomą. To były jeszcze praktycznie nieopisane ziemie, które eksplorowali słynni podróżnicy: David Livingstone i Henry Morton Stanley. Przepastne tereny bogate w lasy, zwierzęta – i kość słoniową.

Leopold II założył w 1878 roku Międzynarodowe Stowarzyszenie Kongo, rzekomo charytatywną organizację mającą dbać o rozwój tych ziem. Król Belgów rozpowiadał, że można założyć tam „konfederację wolnych murzyńskich republik” przypominającą nieco Hanzę.

Zapewniał, że niewolnictwa więcej już nie będzie, za to staną szkoły i szpitale, a także gościnne domy dla podróżnych i naukowców chcących zbadać nieprzebyte lasy

(jeszcze w 1909 roku słynny handlarz dzikich zwierząt Carl Hagenbeck, czyli pracodawca ojca Tomka Wilmowskiego z powieści Alfreda Szklarskiego, stwierdził, że w afrykańskiej puszczy można znaleźć żyjące dinozaury!).

W wizji Leopolda II wzdłuż rzeki Kongo należało przeprowadzić istną humanitarną krucjatę, „przynieść cywilizację do tej jedynej części globu, gdzie jeszcze nie dotarła, przebić ciemność, która okrywa cały naród”. Była to oczywiście tylko czcza gadanina chciwego i ambitnego króla. W rzeczywistości Stanley w jego imieniu zawierał już pseudo-kontrakty z lokalnymi niepiśmiennymi kacykami, oszukując ich i zastraszając. „Pragnę, by nabył Pan całą kość słoniową, jaką można znaleźć w Kongu” – pisał w tajemnicy król do podróżnika. Dogadywał się też z najważniejszymi politykami w Europie (a miał posłuch, bo królowa Wiktoria była jego siostrą cioteczną), by zapewnić sobie władzę nad upragnioną bogatą połacią Afryki. Ci specjalnie nie protestowali, bo uważali za najważniejsze porty na wybrzeżu, a nie tereny w głębi lądu. Oficjalnie Leopold II wciąż pozował na filantropa, zaś ze swojego Międzynarodowego Stowarzyszenia Kongo robił nieomal Międzynarodowy Czerwony Krzyż.

Monarcha dopiął swego. W 1885 roku – po międzynarodowej konferencji berlińskiej, która arbitralnie ustaliła strefy wpływów państw zachodnioeuropejskich w Afryce – Koburg otrzymał na własność dorzecze rzeki Kongo. Powtórzmy: nie była to kolonia belgijska, lecz króla Belgów! I to olbrzymia.

Wolne Państwo Kongo, jak je nazwano, miało ponad 2,3 mln kilometrów kwadratowych powierzchni, podczas gdy Belgia liczy ledwie 30 tysięcy!

W afrykańskiej posiadłości Leopolda II żyło przynajmniej 20 mln ludzi, podczas gdy w jego europejskiej domenie – 6 mln. „Większość Belgów nie zwracała uwagi na afrykańską ofensywę dyplomatyczną swojego monarchy, ale gdy już było po wszystkim, ze zdumieniem skonstatowali, że jego nowa kolonia jest większa niż Anglia, Francja Niemcy, Hiszpania i Włochy razem wzięte” – pisał Adam Hochschild w książce „Duch króla Leopolda” (1998), w której szczegółowo odtworzył okoliczności, jakie doprowadziły do realizacji misternego planu króla Belgów, a potem do zagłady kongijskiej ludności.

Nowe kajdany: podatki, plantacje i kopalnie

Akt końcowy konferencji berlińskiej ogłaszał nie tylko nowy podział Afryki, ale i zniesienie handlu czarnymi niewolnikami. Tymczasem Leopold II zgotował swoim nowym poddanym piekło. Najpierw przy zdobywaniu kości słoniowej, potem przy pozyskiwaniu kauczuku – bo światowe zapotrzebowanie na gumę było coraz większe. Przymusem i groźbami, mordując i gwałcąc, chłostając i trzymając w kajdanach, torturując i obcinając ręce, administracja Wolnego Państwa Kongo oraz koncesjonowane tam przedsiębiorstwa zapędzały do niewolniczej pracy miliony Afrykańczyków. Interesy się kręciły, konto króla pęczniało. Miał tyle pieniędzy, że nie wiedział, co z nimi robić. Stawiał gmachy i pałace, których Belgowie dzisiaj muszą się wstydzić.

Jeden z belgijskich oficerów Leopolda II płacił za każdą przyniesioną głowę, inny - obciętymi głowami przyozdabiał swój ogród.

Nie przypadkiem to w Kongo rozgrywa się akcja „Jądra ciemności” (1899) oraz – dużo mniej znanej, zupełnie niezasłużenie – „Placówki postępu” (1897) Josepha Conrada. W 1890 roku odwiedził on tę część Afryki jako kapitan parowca, wysłany przez belgijskie przedsiębiorstwo. Na miejscu dowiedział się od brytyjskiego konsula o popełnianych okrucieństwach. Poznał ludzi, którzy stali się pierwowzorem Kurtza z „Jądra ciemności”. Lecz i tak nie poznał skali zbrodni.

Wedle szacunków Hochschilda, panowanie króla Belgów (a właściwie bezprawie, na jakie pozwalał) kosztowały życie 10 mln Kongijczyków. Inni badacze mówią nawet o 13 mln.

Zbrodnie w kolonii Leopolda II musiały w końcu się wydać. Kampanię rozkręcił Edmund Dene Morel, pracujący w kampanii żeglugowej prowadzącego interesy z Wolnym Państwem Kongo. Po iście detektywistycznym śledztwie zorientował się, że przywożone stamtąd towary muszą pochodzić z niewolniczej pracy. Dodatkowe informacje przekazał wspomniany brytyjski konsul Roger Casement, znajomy Conrada. Dowodów – relacji i zdjęć – dostarczyli też misjonarze. W sprawę kongijskiego skandalu zaangażowały się tak prominentne postacie jak pisarze Mark Twain i Arthur Conan Doyle czy znany działacz Afroamerykanów i doradca prezydentów USA Booker Taliaferro Washington. Świat domagał się reform.

Pod wpływem nacisków międzynarodowych w 1908 roku król Belgów przekazał – a właściwie sprzedał – swoją kolonię państwu belgijskiemu. Rok później zmarł w dostatku i spokoju. Czy przejęcie kolonii przez państwo belgijskie polepszyło sytuację? „Rzeczywiście spadły doniesienia o nadużyciach popełnianych przez zbieraczy dzikiego kauczuku. W kolejnych latach było coraz mniej przypadków palenia wiosek oraz brania kobiet i dzieci w charakterze zakładników. Odcinanie dłoni nie było już oficjalnie stosowaną praktyką. Zmiany te nie wynikały jednak z łagodności nowej władzy, która pomogli ustanowić reformatorzy, ale z kilku innych czynników. Jednym z nich było przejście od dzikiego kauczuku do kauczuku uprawianego. Innym wprowadzenie nowej metody zmuszania ludzi do pracy, która wzbudzała dużo mniej protestów misjonarzy i humanitarystów: podatków” – stwierdza Hochschild. Tubylcy musieli ciężko harować, by mieć na nie pieniądze. Ludzie trafiali do kopalni, pod bat nadzorców. Wydobywali miedź, złoto i cynę, a po latach także… uran – to z niego powstały bomby atomowe użyte do ataku na Hiroszimę i Nagasaki.

Dzielenie i kontrolowanie mas przez nienawiść i mity

W międzyczasie nikomu nie przyszło do głowy, by pozbawić Belgów władzy nad udręczonym przez nich kawałkiem Afryki. Wręcz przeciwnie: dostali jeszcze okazję, by poszerzyć swoje włości. Podczas I wojny światowej wojska belgijskie wkroczyły na teren królestw Rwandy i Burundi, leżących w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Te odebrane Niemcom tereny stały się protektoratem Belgii jako Ruanda-Urundi. Polityka na miejscu się zmieniła. Nowa administracja dużo intensywniej ingerowała w życie wewnętrzne kraju niż wcześniej Niemcy. Nie tyle powtarzała nadużycia znane z Konga, co zaczęła tworzyć nowe patologie.

„Belgijski system zarządzania obszarami zamorskimi polegał na współdziałaniu triady: państwo – Kościół katolicki – wielki biznes (przede wszystkim przemysł wydobywczy). Nie mogąc i nie chcąc angażować istotnych sił wojskowych, Belgowie starali się sprawować władzę poprzez mistrzowskie stosowanie zasady divide et impera [dziel i rządź, przyp. red.]. Popierano jedne grupy etniczne i plemiona przeciwko drugim, tworząc prosty system całkowitej zależności od władz kolonii w znacznej mierze oparty na strachu przed potencjalną zemstą” – pisze politolog i historyk prof. Jacek Reginia-Zacharski w książce „Rwanda. Wojna i ludobójstwo”. Na trwałe skonfliktowali ludy, zamieszkujące kraj. Były ich trzy – Hutu (84 proc. populacji), Tutsi (15 proc.) i Twa ( 1 proc.) – z czego w praktyce najważniejsze były dwa najliczniejsze.

Belgowie promowali Tutsi, stanowiących mniejszość. Uczynili z nich kastę władzy.

W raportach z początku lat 20. XX wieku przekonywali, że są oni inteligentniejsi od Hutu, mają wyraźne cechy przywódcze, „nie mają w sobie nic z Murzynów poza kolorem”, a ich „fizyczna charakterystyka nieodparcie nasuwa skojarzenia z mumią w rodzaju Ramzesa II” (sic!). Najwyraźniej było to pokłosie mitu o podboju barbarzyńskiego południa przez bardziej cywilizowanych przybyszów z północy. „Tezą główną było przekonanie o rasowej wyższości Tutsi. Twierdzono, iż czaszki tych ostatnich są większe i dłuższe, co miało dowodzić większych rozmiarów mózgów i tym samym wyższej inteligencji. Według belgijskich »antropologów« Tutsi byli wyżsi, mieli smuklejszą budowę ciała, a ich skóra miała być jaśniejsza. Trudno tu nie pokusić się o uwagę, iż »dowody« miały wskazywać na pewną bliskość Tutsi i białego człowieka, w odróżnieniu od Hutu. To zaś tworzyło hierarchiczny system, na którego szczytach stali biali (przede wszystkim Belgowie), następnie »eugenicznie bliżsi« im Tutsi. Hutu znajdowali się na przedostatnim szczeblu tej drabiny, ponieważ na samym dole przewidziano miejsce dla prymitywnych Twa” – wyjaśnia Reginia-Zacharski.

Wprawdzie Belgowie nie byli pierwszymi, którzy szukali różnic antropologicznych między ludami Rwandy – takie badania prowadził już w latach 1907–1908 polski uczony Jan Czekanowski, biorący udział w niemieckiej Deutsche Zentral-Afrika Expedition – jednak to belgijskim władzom przyświecał jasny cel polityczny badań. W swoim dzieleniu Rwandyjczyków na lepszych i gorszych posunęli się do tego, że w 1935 roku wprowadzili dowody osobiste, w których jasno zaznaczano przynależność etniczną.

Belgowie potrafili prowokować starcia między plemionami, by potem je krwawo tłumić. Ograniczali władzę nominalnych królów Rwandy. Knuli intrygi. „Belgowie tworzyli mit o rasie panów, którą byli oczywiście Tutsi. Mit ten był wykorzystywany w administracji. Hutu nazywani byli podżegaczami, rebeliantami, którzy zasłużyli na swój los. To zmieniło relacje między Tutsi i Hutu, którzy dotychczas nie byli do siebie wrogo nastawieni” – konkluduje Reginia-Zacharski.

Na ciekawą rzecz zwróciła uwagę historyczka i etnolożka prof. Joanna Bar. Na ile uprzywilejowana pozycję Tutsi wspierała wyższa hierarchia Kościoła rwandyjskiego? Zainteresowała ją interpretacja zaproponowana przez Stephena Kinzera – amerykańskiego publicystę i wykładowcę, autora m.in. książki „A Thousand Hills: Rwanda's Rebirth and the Man Who Dreamed It” (2008). „Zauważył, że w pierwszych dekadach obecności belgijskiej w Rwandzie wielu duchownych było konserwatywnymi Walończykami pochodzącymi z wyższych klas społecznych, przekonanymi, że idealną formą kolonializmu jest wykorzystanie lokalnych elit do kontrolowania mas.

Można tu dostrzec echa konfliktu, jaki miał wówczas miejsce w Belgii, gdzie stanowiący większość Flamandowie byli zdominowani przez mniej licznych lecz bardziej majętnych i wpływowych Walończyków”

– pisze prof. Bar w książce „Rwanda” i podkreśla wspomniane wcześniej naukowe uprzedzenia: „Nie bez znaczenia z pewnością była także bardzo wówczas popularna w świecie nauki , a propagowana również przez Belgów teoria chamicka, zwana współcześnie »mitem chamickim«, w myśl której plemiona czarnej Afryki zostały w pewnych jej rejonach podbite przez wyżej stojących pod względem rozwoju cywilizacyjnego przedstawicieli rasy kaukazoidalnej, pochodzących z Afryki Północnej”.

Ziarna nienawiści, który wykiełkowały

Belgowie wspierali Tutsi, aż do momentu, gdy rozbudziły się w nich ambicje niepodległościowe. Wtedy władze kolonialne nagle zaczęły częściej stawać po stronie Hutu, wciąż w myśl zasady „dziel i rządź”. Efektem były zamieszki w 1959 roku, podczas których wymordowano 20 tys. Tutsi, a około 200 tys. uciekło za granicę. Wcześniej zmarł nagle król Mutara Rudahigwa, zaproszony przez Belgów na rozmowy. Krążyły plotki, że został przez nich otruty, ale równie dobrze mogli to zrobić jego lokalni polityczni oponenci. Jakkolwiek było, kraj stanął w ogniu.

Budziła się wtedy cała Afryka. Nadchodził czas dekolonizacji. Belgowie przestali panować nad sytuacją. Stracili Ruandę-Urundi. Podobnie jak Kongo, gdzie do głosu doszedł Lumumba, a zmiany powstrzymać miały: obca interwencja, secesja regionu Katangi i wojna domowa.

W 1962 roku Rwanda ogłosiła niepodległość. Podobnie pobliskie Burundi, również zamieszkiwane przez skłóconych Tutsi i Hutu.

Jednak tak jak w Demokratycznej Republice Konga, w której od lat nie może zapanować spokój, a kolejne pokolenia cierpią niedostatek i wojny, także w dawnym Ruanda-Urundi pozostały po Belgach ziarna nienawiści.

Co jakiś czas kiełkowały i dawały o sobie znać. W Burundi w 1972 roku miejscowa armia i Tutsi wymordowali od 100 do 300 tys. Hutu. W Rwandzie owa nienawiść zakwitła w pełni w trakcie stu dni masakr ciągnących się od kwietnia do lipca 1994 roku. Od maczet i kul Hutu zginęło wtedy – według różnych szacunków – od pół miliona do miliona Tutsi.

Bardzo możliwe, że do tych tragedii nigdy by nie doszło, gdyby nie żarłoczne ambicje króla Leopolda II oraz jego następców. Bez Wolnego Państwa Kongo i późniejszego Konga Belgijskiego nie doszłoby przecież do kolonizacji Rwandy przez Belgię. Władze Antwerpii nie musiałyby tłumaczyć, że dłonie w herbie miasta to nie obcięte ręce Kongijczyków. W Rwandzie Belgowie byliby tylko mile widzianymi turystami z Europy. A na granicy kongijsko-rwandyjskiej nie doszłoby do niedawnych starć, które grożą wybuchem kolejnej wojny w tym obolałym regionie Afryki.

na zdjęciu: tancerze w strojach etnicznych przy trumnie Patrice'a Lumumby w ambasadzie Demokratycznej Republiki Konga w Brukseli przed odesłaniem jego szczątków do ojczyzny, 21 czerwca 2022 roku

Udostępnij:

Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze