Mojego prapradziadka Urbana Kieslicha chciał zabić jego syn Martin. Chciał go zabić, bo opa chcieli do Polski, a unkel do Niemiec. Nie czyni to jednak unkla Martina mniej Ślązakiem, ale mnie czyni bardziej nieufnym wobec Narodowego Dnia Powstań Śląskich.
Przywilejem piszących książki bywa to, że czasem czytający dalej snują ich opowieści.
Jeden z czytelników książki [Zbigniew Rokita jest autorem książki "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku" -red.] podzielił się ze mną niedawno wycinkiem sprzed stu laty z polskiej gazety „Goniec Śląski”. Wycinek zdradził mi jeszcze jeden ułamek pamięci o moim prapradziadku, powstańcu śląskim Urbanie Kieslichu, choć nigdy już żadnego znaleźć się nie spodziewałem.
A snuł tak: „Wśród rodziny Kieslichów dawno już istniały nieporozumienia na tle narodowym. Ojciec Urban Kieslich w myśl tradycji Ojców uważał się za prawowitego Polaka. W powstaniach Polskich brał czynny udział, walcząc w szeregach powstańców przeciwko bandom niemieckim. Rodzina Kieslicha: żona i córki również uważały się za Polaków z wyjątkiem jedynie syna, którego rodzice najbardziej lubili, jako przyszłą głowę rodziny. Kieslich syn nie chciał nawet słuchać o Polakach, należał do Związków niemieckich, otaczał się kolegami wyłącznie Niemcami. Z ojcem na tle tej różnicy wynikały często kłótnie.
W dniu 7. ub. m., kiedy w Ostropie srożyły się napady na ludność polską, na mieszkanie Kieslichów również napadła banda Orgeszowców. Wśród krzyków i strzałów rewolwerowych, otoczyła dom ze wszystkich stron, żądając od Kieslicha ojca, aby natychmiast otworzył drzwi. Kiedy gospodarz, nie przewidując nic dobrego, odmówił, wówczas bandyci przemocą wyważyli drzwi i wtargnęli do wnętrza. Na czele ich w wymierzonym rewolwerem kroczył... Kieslich syn. Zbliżywszy się do ojca, krzyknął: „Przeklęci Polacy! Ja was wszystkich wystrzelam! Mam rację, że jestem pierwszym Orgeszowcem!”. Przestraszona śmiertelnie matka uciekła przez okno. Zaś wyrodny syn z Orgeszowcami począł rabować własne swoje mieszkanie niszcząc meble. Tylko płacz i prośby nieletniej jego siostry powstrzymał go od dalszych gwałtów”.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Gazeta kosztowała 4 marki, a sceny rozgrywały się latem 1922 roku przy naszym ówczesnym domu na Ostropie, przy Kirchstrasse. Było to w pierwszych tygodniach po wersalskim podziale Górnego Śląska na część polską i niemiecką. Po obu stronach nowopowstałej śląsko-śląskiej granicy wyrównywano akurat narosłe w ostatnich latach rachunki. Między innymi dlatego ćwierć miliona osób postanowiło wówczas przekludzić się na drugą stronę, często stając się uchodźcami parę kilometrów od swoich domów.
Nasz dom został po stronie niemieckiej, granica wydarzyła się zaraz za polami. Polska przyszła tu dopiero 23 lata później, gdy po raz kolejny przesunęła się na zachód. Kiedyś nawet policzyłem, ile razy jeszcze musiałaby posunąć się tak jak w 1945, aby dojść do Atlantyku, ale gdzieś zgubiłem te obliczenia.
Wtedy też, 23 lata później, zginie mój prapradziadek Urban. Prapradziadka, powstańca śląskiego, zabiją zdobywcy – wyzwalający Śląsk od Niemców i przynoszący tu Polskę.
Nie jestem pewien, który z moich ujków wpadł z rewolwerem do domu, ale pewnie chodziło o urodzonego w 1889 roku ujka Martina. Nieletnią zaś siostrą, która przemówiła mu do rozsądku była zapewne tante Albina – rok wcześniej nosiła ojcu Urbanowi zupę, gdy ten wachował w lesie. A może była to prababcia Else? Jej też wystarczyłoby charakteru.
Ta scena z mojej dziadowizny jest banalna i Ślązaków nie zdziwi. Chaos, który nastał tu po upadku Cesarstwa Niemieckiego, podzielił wiele rodzin. Powstały wówczas rozryw widzę zresztą do dziś, pęknięcie Ślązaków jest trwałe. Zwłaszcza, że po wydarzeniach pierwszowojennych były następne, które coraz bardziej rozbijały śląską wspólnotę: rok czterdziesty piąty czy podrugowojenne migracje przynajmniej dwóch milionów Ślązaków do Rajchu.
Znam tę i inne historie rodzinne i dlatego wiem, że opowieść o Ślązakach, którzy przez sześćset czy ileś tam lat nie mieli nic lepszego do roboty jak tylko czekać na Polskę jest brednią – to wycinek rzeczywistości, który udaje całą rzeczywistość. Chcący Niemiec ujek Martin nie był Ślązakiem mniej niż chcący Polski opa Urban.
Znam też wyniki plebiscytu z 1921 roku i wiem, że 60 proc. miejscowych chciało do Niemiec, a 40 proc. do Polski.
Wiem, że mylił się kilka dni temu pewien śląski włodarz, gdy mówił, że „gdyby nasi ojcowie-powstańcy nie postąpili słusznie to dziś nie mieszkalibyśmy w kraju zamożnym i należącym do Unii Europejskiej” – otóż, gdyby ojcowie „nie postąpili słusznie” mieszkalibyśmy w kraju jeszcze zamożniejszym, który do Unii wstępować nie musiał, bo sam ją wymyślił.
Wiem to wszystko i dlatego zastanawiam się, czy upamiętnianie plebiscytu w dzisiejszych nazwach ulic Katowic (85 proc. za Niemcami – choć podmiejskie wsie były już raczej za Warszawą), Gliwic (79 proc. za Niemcami) czy Opola (95 proc. za Niemcami) jest wyrazem dojrzałości polegającej na przyjmowaniu historii takiej jaką była, czy bardziej lub mniej świadomą propagandą? Ciekaw jestem, jaka część chodzących tymi ulicami wie, kto ten cały plebiscyt wygrał?
Naprawdę, nie ma nic złego w przyznaniu, że część Ślązaków chciała tu, a część chciała tam. A wielu – być może było ich najwięcej – chciało po prostu świętego spokoju.
Z parlamentu podpowiedziano nam niedawno, aby 20 czerwca świętować Narodowy Dzień Powstań Śląskich. Mógłbym rozpisywać się długo, jak dobrze jednostronność obowiązującej opowieści o powstaniach wpisuje się we wrażliwość historyczną rządzących. I choć PiS ma w ostatnim czasie szczególne zasługi na Śląsku (choćby w demolowaniu tych paru śląskich instytucji kulturalnych i „kałużyzacji” życia politycznego regionu), to gdyby taki sam Narodowy Dzień wymyśliła Platforma Obywatelska czy PSL – nie byłbym wcale zdziwiony. Mówią o tym zresztą wyniki głosowania za projektem ws. ustanowienia święta: w sejmie 436 za, 4 przeciw, 12 wstrzymało się, senat nie zgłosił poprawek. Proszę więc nie mówić, że to święto pisowskie. To święto rzeczpospolite.
Ale nie przejąłem się szczególnie tym Narodowym Dniem. Coś o nowym święcie obiło mi się o uszy już jakiś czas temu, ale o co dokładnie z nim chodzi, doczytałem dopiero kilka tygodni później, gdy ktoś poprosił mnie o komentarz. Na Śląsku święto nie wzbudziło szczególnych emocji.
Ja sam zresztą do pomysłu ustanawiania świąt historycznych nic nie mam. Czemu nie. Mają one jednak sens, kiedy dają obietnicę zniuansowania historii, a nie jej dalszego glajszachtowania.
Nie, nie jest tak, że powstania śląskie nikogo tu nie interesują. Są głównym mitem organizującym wyobraźnię przede wszystkim tej części Ślązaków, którzy ściśle wpisują swoją śląskość w polskość. Wielu powołuje się na starzika powstańca jako na dowód swojej śląskości, związków z ziemią. To mit, który przedstawia Ślązaków jako sprawczych, bitnych, godnych i rojących o Polsce. To mit jednak już coraz bardziej zmurszały, zmumifikowany, który niebawem dołączy do panteonu symboli zbyt świętych, żeby się nad nimi zastanawiać, symboli przezroczystych, intronizowanych raz na zawsze: jak chrzest Polski, bitwa pod Grunwaldem czy XIX-wieczne powstania. Będzie się go może i co roku wyciągać z naftaliny, żeby odsłonić kolejną tablicę, ale setna rocznica to ostatnia okazja, żeby ktoś z Warszawy zamówił u mnie tekst na ich ten temat.
Dzisiejsza oficjalna opowieść o powstaniach śląskich jest bardzo podobna do międzywojennej opowieści sanacji polonizującej Ślązaków, polonizującej Ślązaków Polski gomułkowskiej czy polonizującej ich Polski gierkowskiej. Narracje peerelowskie były zresztą o tyle ciekawe, że większą wagę przykładały do aspektu klasowego i społecznego powstań. Profesor Edward Długajczyk pisał o powstaniach śląskich jako o „buncie oburzonych”.
Mnie bliska jest myśl, że powstańcy często lepiej wiedzieli przeciwko komu występują niż za kim się opowiadają. A występowali nie raz, nie dwa przeciwko niemieckim ponom nie dlatego, że ci ostatni byli Niemcami, ale dlatego, że byli ponomi. Ów społeczny aspekt z czasem zaczął nam umykać, a zamiast tego uwikłaliśmy się w narodowościowe binarności, które zawsze zamazują obraz, a w miejscach takich jak Śląsk zamazują go szczególnie.
W sobotni wieczór grupa młodych Ślązaków rozkleiła plakaty z napisem w języku śląskim "To ńyma nasz fajer („To nie nasze święto”). Zauważyłem je dzień później, w dniu obchodów. Nie sposób było ich przeoczyć, pokrywały wiele słupów w centrum Katowic. Pod wieczór parę walało się już po chodniku, ktoś je pewnie pozrywał.
Na plakatach jest mapa podzielonego Śląska i odezwa miejscowego działacza Teofila Kupki, którego w 1920 roku, w dniu wygłoszenia tych słów, zamordowali Polacy: „Nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie setki lat żyli w zgodzie i spokoju obok Siebie – kochali się nawzajem – i bogacili się. Dlaczego wy prowadzicie wojnę domową – przelewając wciąż krew – zabijając brat brata? Czy przez to poprawicie wasz byt? Nie! Podajcie sobie ręce, ażeby miłość i mądrość was opanowała”. I niżej dopisek autorów akcji: „Wywołana przez Polskę wojna i zainicjowany przez nią podział Górnego Śląska doprowadziły do rozdzielenia śląskich rodzin na wiele lat”.
Dotarłem do pomysłodawcy, który prosi o anonimowość. Wyjaśnia mi: „Sprzeciwiamy się manipulacji historią poprzez upamiętnienie wyłącznie jednej strony konfliktu oraz gloryfikacji zjawiska wojny i promocji militaryzmu. Wydrukowałem 800 plakatów, które chciałem rzucić na Kato. Wkrótce zwróciły się do mnie też osoby z Rybnika i Zabrza. Nasza akcja, w którą zaangażowało się kilkanaście osób, miała być formą dialogu z oficjalnymi obchodami. Mogę zdradzić, że na pewno nie skończy się na jednorazowym incydencie”.
Na Śląsku dla młodszych pokoleń powstania nie są atrakcyjne. Powstania nie mają powabu świeżości, który dla wielu Polaków posiadają cenzurowane za komuny powstanie warszawskie czy „żołnierze wyklęci”.
Powstania od stu lat – z krótką przerwą na nazizm i stalinizm – są w Katowicach czy Chorzowie w kółko wałkowane na akademiach szkolnych, uroczystościach państwowych, Bóg wie kaj jeszcze. Ich upamiętnień jest taka masa, że w przypadku połowy tych symboli zapomnieliśmy już co symbolizują – tak jest choćby ze zbudowanym w 1971 roku przez Jerzego Ziętka na 50-lecie III powstania Spodkiem.
Ogromna część Ślązaków powstania śląskie pamięta inaczej niż państwo polskie sufluje nam je pamiętać. Wielu żachnie się na samo słowo „powstania”. Próby wpisania ówczesnych śląskich bolączek w polską historię kończą się bowiem dopychaniem całej chwiejnej konstrukcji kolanem, żeby jakoś tam się trzymała. Taki choćby powstający Pomnik Powstań Polskich w Gliwicach, przeciwko któremu sam protestowałem – powstania śląskie będą tam wymienione obok powstania warszawskiego czy styczniowego.
Tymczasem na Śląsku sytuacja była zupełnie inna: tutaj nie walczono z okupantem, a z państwem, którego większość tutejszych sobie w plebiscycie zażyczyła. Śląsk nawet nie był pod zaborami – prędzej sami Ślązacy „rozbierali” Polaków w XVIII wieku, gdyż przynajmniej od XIV wieku nic ich już z państwem polskim nie łączyło.
Jestem śląskim separatystą duchowym, to znaczy zależy mi na zachowaniu śląskiej osobności intelektualnej, śląskiej wrażliwości. Dlatego pomysł polonizowania naszej pamięci znajduję takim sobie.
Może dlatego podoba mi się zdjęcie wykonane przez Karinę Trojok dla orlenowskiego „Dziennika Zachodniego” podczas obchodów – stoi na nim polskie wojsko, a nad nim góruje reklama: „Disney. Oglądaj od 14 czerwca”.
Wielu Ślązaków wydarzenia lat 1918-1922 chętniej nazywa wojną domową – choćby dlatego, że w wielu domach ujkowie Martinowie też wyskakiwali na opów Urbanów, a czasem i pociągali ostatecznie za cyngiel. Inni nazywają powstania wojną polsko-niemiecką czy polskim puczem wojskowym. Akcentują pogwałcenie przez Warszawę prawa międzynarodowego – wszak Polska zdecydowała się w 1921 roku na interwencję zbrojną na Śląsku wbrew traktatowi wersalskiemu i rezultatom plebiscytu.
Inni Ślązacy skupią się bardziej na ówczesnej codzienności i odbrązawiając kutzowskich powstańców opowiedzą o nich jako o elwrach, którzy zamiast iść do pracy szukali przygody, rabowali, zabijali; jako o ludziach, którzy odpowiadają za cierpienie, biedę, upadek dawnego, dobrego świata.
Od paru lat słyszę też tu i tam porównania powstańców do donbaskich separatystów, a III powstania śląskiego do aneksji Krymu. Rodowód powstańczy dla części tutejszych to niechlubna karta w biografiach ich przodków, którzy – jak chcą owi niechlubiący się tym – mieli dać się omamić polskiej propagandzie i za karę wylądowali w kraju gorszym, zacofanym.
Takich opowieści słyszałem bez liku. Początkowo mnie dziwiły, były bluźniercze, heretyckie. Gdy pisałem "Kajś" zorientowałem się jednak, że o ile część tych opowieści to rzeczywiście bajania i uproszczenia, o tyle część jest prawdą. I to wcale nie mała, bo więcej prawdy o powstaniach usłyszałem w śląskich domach niż na polskich obchodach.
I choć powstania śląskie nie są mi bliską opowieścią, to w przeciwieństwie do choćby powstania warszawskiego są częścią mojej własnej historii. Dlatego drażni mnie majstrowanie przy nich. Drażni mnie wykorzystywanie powstańców jako symboli odwiecznej polskości Śląska.
Tak postąpił podczas niedawnego spisu powszechnego marszałek województwa Jakub Chełstowski, który podpisał się pod agitacyjną planszą o treści „Spisz się jak Powstańcy. Głosuj za Polską”. Plansza pojawiała się w transporcie zbiorowym czy w darmowej wojewódzkiej gazecie „Dwa kwadranse” o nakładzie 150 tysięcy egzemplarzy. A ja nie lubię, gdy ktoś za publiczne pieniądze agituje za tym, jaką narodowość mam deklarować. Nie potrzebuję historiozofii pana marszałka, żeby wiedzieć, kim się czuję.
Nie podoba mi się też, że na datę nowego święta wybrano 20 czerwca. To data wkroczenia polskiego wojska na Górny Śląsk i przyłączenia jego części w 1922 roku („aneksji” – powiedzą inni). Przegapiono okazję, żeby nawiązać do którejś z powstańczych dat, gdy część Ślązaków wyraziła swoją podmiotowość. I nawet szczerze powiedziawszy nie mam ochoty ubierać w słowa tego, co czuję, gdy czytam wypowiedziane podczas obchodów słowa miejscowego arcybiskupa: „Dziękujemy za to, że wojsko II Rzeczypospolitej wkroczyło na Górny Śląsk”.
Nie mam ochoty, ale przypomina mi się wtedy Kutz. Ten najpierw polsko-śląski mit powstań utrwalił w filmie znakomitym artystycznie i znakomicie subiektywnym, w „Soli ziemi czarnej", a pół wieku później w „Piątej stronie świata" ustami głównego bohatera, swojego alter ego, wyznał o latach, które nastąpiły po powstaniach – Polacy potraktowali nas, Ślązaków, jakbyśmy przegrali z nimi wojnę.
Dla znacznej części Ślązaków i Ślązaczek momentem ważniejszym dla pamięci niż powstania śląskie będzie największy bodaj ich kontrmit – Tragedia Górnośląska, czyli cierpienia, które przyniosło im wkroczenie tu w 1945 roku Sowietów i Polaków. To pamięć nieutulona, nieukojona, pamięć o deportacjach do Związku Radzieckiego, o mordach, gwałtach, o przemocowej polonizacji.
To mit znacznie żywszy niż mit powstańczy, choć poza regionem znacznie mniej znany. Symbolem Tragedii Górnośląskiej, która po raz kolejny oddaliła wielu Ślązaków od Polski, jest obóz na świętochłowickiej Zgodzie. Była to funkcjonująca w 1945 roku i stworzona przez państwo polskie katownia, do której w ramach odpowiedzialności zbiorowej obywateli niemieckich za wojnę trafiali również powstańcy śląscy. Zgoda to zresztą tylko jedna z wielu wysp naszego śląskiego, łagrowego archipelagu.
Oba te mity – powstań i Tragedii Górnośląskiej – są dobrze przez historyków zbadane i nie mają swoich wielkich białych plam. A szkoda.
Śląskiej pamięci potrzebna jest wielka debata, wielki wstrząs, nawet gdyby miał nie przedstawiać nas jako bohaterów czy jako ofiar, a również jako sprawców.
Wielka debata nie musi odbyć się jednak na samym Śląsku. Tu nawet o coś się spieramy. I dobrze, bo społeczności, które już się nie kłócą, wykupują sobie miejsce na cmentarzu narodów, czyli w skansenie. Debata mogłaby się odbyć między Śląskiem a Polską. Bo tak – choć poetyka zdań kategorycznych na ogół oddala nas, a nie przybliża do prawdy, to wypowiem taki sąd: Śląsk nie potrzebuje dnia powstań śląskich.
Nie wiem, czy Śląsk potrzebuje jakiegokolwiek fajeru, ale jeśli już miałbym życzyć sobie ustanowienia przez Warszawę jakiegoś święta to byłby nim Narodowy Dzień Tragedii Górnośląskiej. Byłoby to wyciągnięcie ręki do Ślązaków i Ślązaczek, próba nawiązania przez Warszawę dialogu polsko-śląskiego.
Ale byłaby to też okazja, żeby Ślązacy i Ślązaczki sprawdzili, czy chcieliby i czy potrafiliby taki dialog w ogóle prowadzić.
Na zdjęciu: obchody Narodowego Dnia Powstań Śląskich na katowickim rynku, 19 czerwca 2022 roku.
jest reporterem, autorem książek, m.in. nagrodzonego podwójną Nike Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku. Pochodzi z Gliwic, mieszka w Katowicach.
jest reporterem, autorem książek, m.in. nagrodzonego podwójną Nike Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku. Pochodzi z Gliwic, mieszka w Katowicach.
Komentarze