Radio Maryja to chyba jedyne środowisko, gdzie Kaczyński wciąż pozostaje niekwestionowanym autorytetem. Bartosz Żurawiecki, autor biografii krytyka-celebryty, opowiada OKO.press o wszystkich twarzach „naszego Bogusia"
Bogusław Kaczyński, krytyk operowy i osobowość telewizyjna, to jedna z najbarwniejszych postaci kultury PRL. Co zobaczył Bartosz Żurawiecki, kiedy wziął go pod lupę w „Primadonnie"?
Jakub Wojtaszczyk: Czy pojawiają się już głosy, że kalasz świętość Bogusława Kaczyńskiego?
Bartosz Żurawiecki: Jest ich zaskakująco niewiele. I to głównie od osób, które oburzają się na wszelki wypadek, a pewnie nigdy po moją książkę nie sięgną. Najwięcej kontrowersji wywołuje to, że outuję Kaczyńskiego. Skoro sam nie zrobił tego za życia, tym bardziej nie wypada tego robić po jego śmierci. Oczywiście bycie gejem traktowane jest tu jako skandal, brudny sekret. Ale pojawia się też ulga, że ktoś o tym wreszcie głośno powiedział. Ta tajemnica wielu ciążyła.
Jedni uważają „Primadonnę” za książkę demaskatorską, inni twierdzą, że stworzyłem wyważony portret Kaczyńskiego. Jest w lekturę wpisana ambiwalencja, co mnie cieszy.
Do pisania siadałeś z chęcią odbrązowienia tej postaci?
Siadałem z myślą, że to nie będzie żaden pomnik, żadna hagiografia. Strasznie denerwują mnie polskie książki biograficzne podporządkowane zasadzie „o zmarłych nie mówi się źle”. Jeśli więc piszemy o znanej osobie, to podkreślamy wyłącznie jej wspaniałość i wyjątkowość. Nawet wady trzeba pokazać jako co najwyżej drobne słabostki. Nigdy nie miałem nabożnego stosunku do Kaczyńskiego, przeciwnie, w młodości nawet się z niego podśmiewywałem. Dlatego postanowiłem obejrzeć go z różnych stron i opisać jak najwnikliwiej.
W „Primadonnie” jest taka scena: Bogusław Kaczyński siedzi przy stoliku w Krynicy, gdzie prowadził festiwal, asystentka sprzedaje pocztówki z jego podobizną, a kobiety całują go po rękach jak papieża. Żeby zmyć te pocałunki, Boguś polewa sobie dłonie kryniczanką. Skąd to uwielbienie ze strony kobiet?
Był uosobieniem elokwencji i elegancji w czasach PRL-u. Nie był typem brutalnego macho śmierdzącego potem, a taki wzorzec męskości dominował wówczas w Polsce. Stanowił idealne wyobrażenie faceta, który posiada wszystkie pożądane przez kobiety cechy, a przy tym nie jest agresywny seksualnie. Do kobiet nie odnosił się protekcjonalnie, lecz z atencją. W dodatku zamiast piłką nożną interesował się podniosłym, pięknym światem opery. Zajmowały go różne „kobiece” sprawy – jak sztuka, kreacje, fryzury...
Był PRL-owskim celebrytą – uwielbiały go nie tylko kobiety, ale generalnie lud pracujący. Co było pierwsze: sympatia Polaków do Kaczyńskiego czy do opery?
Myślę, że jednak do Kaczyńskiego. Masy niekoniecznie interesowały się operą, ale w pewien sposób do niej aspirowały. Pamiętam z czasów dzieciństwa, że przynajmniej raz w roku wypadało pójść do opery. Należało się wtedy szczególnie ładnie, odświętnie ubrać. Nieważne, czy rozumiało się to, co dzieje się na scenie, czy muzyka do nas trafiała; trzeba było 3-4 godziny wysiedzieć. Był to swoisty obrządek, któremu się człowiek podporządkowywał. Kaczyński znalazł sposób, by wykorzystać ów nabożny stosunek do opery i zawładnąć wyobraźnią milionów. Barwnie o tym świecie opowiadał. Nie tylko o dziełach, ale też o gwiazdach, intrygach etc. Stąd dla przeciętnych Kowalskich Bogusław Kaczyński stał się synonimem opery.
Program „Operowe qui pro quo” już po pierwszym odcinku stał się szalenie popularny. Myślisz, że to nagłe „celebryctwo” zmieniło trajektorię myślenia Kaczyńskiego o sobie i o tym, jak chce się prezentować widowni?
Na pewno popularność dodała mu pewności siebie i szwungu. Program był zupełnie odmienny od ówczesnego tradycyjnego przedstawiania muzyki klasycznej. To nie byli już gawędzący panowie pod krawatem, ale rozgadany młodzieniec pod muchą, wykorzystujący możliwości gierkowskiej telewizji robionej z rozmachem i nowocześnie, na styl zachodni. Pamiętajmy jednak, że nie istniała wtedy żadna konkurencja. Mieliśmy jedną, państwową telewizję. Dlatego też „Operowe qui pro quo” tak chwyciło. Uczyniło z Kaczyńskiego gwiazdę.
Piszesz, że widownia jednocześnie widziała w nim arystokratę i uważała za „naszego Bogusia”. Spełniał ich fantazje o lepszym, wielkim świecie, acz nadal swojskim?
Tak, zwłaszcza że on bardzo dobrze rozgrywał tę swojskość. Był „naszym Bogusiem”, wujciem, którego zapraszasz na obiad, i który za każdym razem przywozi nową barwną anegdotę ze swoich wojaży. Z drugiej strony, im bardziej Bogusław Kaczyński stawał się znany, tym częściej dodawał kolejne zmyślone historyjki mające go nobilitować w oczach widowni. Opowiadał więc o bliskich znajomościach z największymi gwiazdami opery, potem dopisał też sobie arystokratyczny rodowód. Gdy czytamy wywiady z Kaczyńskim, widzimy, że jego narcyzm pęcznieje, a on sam zaczyna się w tych swoich zmyśleniach gubić. Ale publika w szaroburej Polsce chciała takich bajek.
Jakie jeszcze fantazje snuł na swój temat?
W USA, gdzie przebywał na stypendium, miał rzekomo dostać propozycję robienia programu telewizyjnego. Ponoć odbył rozmowę w cztery oczy z Marią Callas. Luchino Visconti jakoby przyjął go na śniadaniu. Dziś te opowiastki wydają nam się śmieszne, niewiarygodne i absurdalne. Natomiast wtedy, po pierwsze nie było często możliwości ich zweryfikowania, po drugie ludzie pragnęli dostępu do wielkiego świata.
Prócz tego, że miał wywodzić się z arystokracji, miał mieć dzieciństwo jak z bajek Disneya…
Przełom ustrojowy, czyli wyjście z siermiężnego PRL-u i wejście w kapitalizm, dodał jeszcze Bogusiowi wigoru. Właśnie na początku lat 90. wydał swoją autobiografię zatytułowaną „Wielka sława to żart”, wtedy też starał się o fotel dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie. Bez skrupułów zaczął się lansować na postać absolutnie wyjątkową, z absolutnie wyjątkowym życiorysem i to już od lat najmłodszych. Z kart jego książki wylewa się, zwłaszcza gdy pisze o dzieciństwie, niewiarygodny kicz; są tam m.in. opowieści o sarenkach, które wychodziły z lasu i podchodziły do małego Bogusia, kładły główkę na jego kolankach…
Było jednak coś, o czym nie mówił – jego homoseksualna orientacja. Z jednej strony w PRL-u nie było przyzwolenia na „afiszowanie się”. Z drugiej, jak zauważasz w „Primadonnie”, widownia Kaczyńskiego zapewne była w dużej mierze homofobiczna. Jak ta dwoistość wpłynęła na Bogusia?
Dorota Kozińska [krytyczka muzyczna i operowa, tłumaczka – red.] mówi w mojej książce, że to nieprawda, iż wszyscy wiedzieli o orientacji Bogusia, bo „homoseksualizm” kojarzył się wtedy z szaletami, a nie z eleganckimi panami z telewizji. Jednak jego odmienność przenikała przez odbiorniki. Bogusław Kaczyński imponował, bo mądrzył się na tematy muzyczne, co budziło respekt widowni. Ale nie był jak kumpel z pracy.
Jestem przekonany, że Boguś zdawał sobie sprawę, iż emanuje „ciotowatością”. Dlatego podejmował działania, które miały ją maskować. Zawarł więc małżeństwo z Jadwigą Marią Jarosiewicz, ale też kreował się na twardego faceta, który idzie jak taran do przodu, żeby osiągnąć swoje cele. Wydało mi się ciekawe i znamienne, że nie poszedł w całkowity kamp, w pełne przegięcie i w jawność. Natomiast nie mógł zakłamać siebie, swojej mowy ciała.
Wspomniałeś o małżeństwie. Co ono mu dawało prócz hetero-przykrywki?
Po ślubie szeroka publiczność mogła powiedzieć: „Tak, jest porządny, ma żonę, to nie żadna ciota”. Co prawda wielbicielki czuły się pewnie zawiedzione, że to nie je Bogusław Kaczyński wybrał, ale jednocześnie mogły dalej się łudzić, że Boguś jest w zasięgu, do zdobycia. Małżeństwo dawało też bardzo konkretne korzyści. Przede wszystkim istniało większe prawdopodobieństwo otrzymania przydziału na mieszkanie. Łatwiej można też było dostać paszport, bo w PRL-u każdorazowo należało uzyskać pozwolenie na wyjazd. Człowiek musiał się szczegółowo tłumaczyć, gdzie i po co chce jechać. A Kaczyński sporo jeździł. Żona miała więc być dla władz gwarancją, że wróci do kraju.
Natomiast nawet wśród urzędników krążyły plotki o gejostwie Bogusia. Podobno powiedzieli mu, gdy przyszedł załatwiać sprawę mieszkania: „Panie Kaczyński, my wiemy, że to wszystko bujda”. Ale w PRL-u trzeba było kombinować.
Piszesz, że esbecja go inwigilowała, ale nic nie znalazła.
Inwigilowała, bo obracał się w środowisku homoseksualnym. Ale nie był postacią niebezpieczną dla ustroju. Przecież zajmował się sukienkami, diwami, operą, czyli rzeczami, przynajmniej z pozoru, apolitycznymi. Oczywiście, gdy jechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych, wrogiego imperialnego kraju, kontrolnie go przepytano. Tyle.
Natomiast został też pobity, najpewniej przez jakiegoś faceta, którego sobie sprowadził do mieszkania. To był ten moment, kiedy Boguś postanowił podjąć konkretne działania, by prawda o jego orientacji nie przedostała się do wiadomości publicznej.
Czyli wszedł do jeszcze głębszej szafy?
Nie sądzę, by wtedy w ogóle myślano o czymś podobnym do dzisiejszego coming outu. Co prawda na Zachodzie działały już ruchy gejowskie-lesbijskie, ale my byliśmy kompletnie od tego odcięci. To była daleka egzotyka.
W Polsce normalne było, że homoseksualiści, zwłaszcza zajmujący eksponowane stanowiska, żenili się, udawali.
Bo właściwie co taki coming out miałby im dać? Władza wszystko kontrolowała, więc nie było możliwości tworzenia oddolnych ruchów. A społeczeństwo nie przejawiało specjalnej tolerancji i też nie chciało nic wiedzieć na temat nietypowych „upodobań seksualnych” swoich ulubieńców.
Kaczyński więc „się nie obnosił”, bo zdawał sobie sprawę, że nadmierne „obnoszenie się” mogłoby zachwiać jego karierą. Choć w „Wielkiej sławie to żart” jest na granicy wyjawienia prawdy, ale to specyficzny czas – lata 90., cenzura upadła, wydaje się, że wolność, także ta obyczajowa, szeroką falą wkracza do Polski. Nigdy jednak tej granicy nie przekroczył.
Podczas pracy nad „Primadonną” rozmawiałeś z nieheteronormatywnymi znajomymi Bogusia. Jak go postrzegano?
Środowisko operowe było przesycone męską homoseksualnością. Kaczyński nie stanowił wyjątku. Natomiast jego pozycja gwiazdy telewizyjnej sprawiała, że musiał się szczególnie pilnować. Nie mógł oddawać się, przynajmniej nie w Polsce, radosnej rozpuście. Bo był rozpoznawalny. Natomiast nie wiemy, co działo się za granicą. Może tam zachowywał się swobodniej?
Jak odbierało go ówczesne środowisko artystyczne?
Różnie. Często z przymrużeniem oka. Fachowcy uważali, że plecie androny, a przynajmniej jakieś banały. To musiało szczególnie boleć Kaczyńskiego. Stąd też ciągle podkreślał, że ma ukończone studia muzykologiczne i z pogardą wypowiadał się o specjalistach i ich branżowych pismach o ograniczonym zasięgu. Napisał także „Ucieczki do Karyntii”, poważną książkę o Albanie Bergu i jego operach, którą udowodnił, że nie jest wyłącznie panem od anegdotek.
Zresztą środowisko niby traktowało Bogusia jako mało poważnego popularyzatora telewizyjnego, ale jednocześnie chciało się ogrzać w jego blasku. Powołano go przecież na stanowisko prorektora Akademii Muzycznej w Warszawie, choć przecież nie miał żadnych naukowych osiągnięć.
Ale rozpowiadał, że doktorat to byłby dla niego pikuś…
Chełpił się, że bez problemu doszedłby do najwyższych godności naukowych, no ale musiał propagować muzykę wśród maluczkich.
Bogusław Kaczyński pragnął zostać dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie. Dla środowiska była to jednak za dużo, prawda?
Miał poparcie szerokiego ludu, ale niekoniecznie środowiska. Dlatego też stanowiska nie otrzymał. Gdy potem zaproponowano mu dyrekcję Teatru Muzycznego Roma, to potraktował to jako „nagrodę pocieszenia”.
Podczas lektury miałem wrażenie, że Boguś każde niepowodzenie potrafił przedstawić jako sukces…
Konsekwentnie trzymał się „amerykańskiego stylu” opowiadania o sobie.
Każda klęska stawała się jego zwycięstwem, chociażby tylko moralnym. I dlatego tak długo pozostał w obiegu medialnym. Media nie lubią loserów.
Nazywasz go „opera queen”. Czy możesz zdefiniować to określenie?
Zaczerpnąłem je od Wayne’a Koestenbauma, który w książce „The Queen's Throat: Opera, Homosexuality, and the Mystery of Desire” opisuje zjawisko homoseksualnych fanów opery krążących wokół diw. Z jednej strony się z nimi spoufalają, z drugiej traktują je z nabożną atencją. Przenoszą fabuły operowe do realnego świata i ze wszystkiego robią dramę. Każdą kłótnię, każdy konflikt, ba! każdą błahostkę podnoszą do rangi tragedii. Opera queens są też bezwzględne dla swoich wrogów. W tym kontekście i o Kaczyńskim możemy powiedzieć, że był primadonną, diwą.
Na początku książki wymieniasz cały szereg diw, które Boguś uwielbiał. Są to m.in. Ada Sari. Maria Fołtyn, Irena Dziedzic. Czy sympatia była obopólna?
Na początku podobało się im, że mają tak oddanego wielbiciela. W pewnym momencie jednak Kaczyński porzucał jedną diwę dla następnej, bo ta dawała mu większe korzyści, miała lepsze znajomości. Maria Fołtyn napisała w swojej książce, że blask Bogusia „jest światłem odbitym w blaknących oczach dawnych primadonn”. Jej słowa dobrze oddają charakter tych relacji. Zdarzało się, że stawały się one bardzo napięte, nieraz przechodziły w nienawiść.
Tak było z gwiazdą małego ekranu, Ireną Dziedzic. To ona otworzyła mu drogę do kariery telewizyjnej. Ale Boguś stał się w pewnym momencie popularniejszy. Dziedzic w ramach zemsty napisała w swojej biograficznej książce nie tylko, że żałuje, iż pomogła Bogusiowi, ale też niemal go wyoutowała. To wszystko były wielkie, operowe emocje, często śmieszne w zderzeniu z przaśnymi polskimi realiami.
Na początku naszej rozmowy wspomniałeś, że Bogusław Kaczyński nie poszedł w pełen kamp. W „Primadonnie” rozszerzasz ten wątek, pisząc, że tezy z eseju Susan Sontag „Zapiski o kampie” do Bogusia nie do końca pasują. Możesz określić tę nieprzystawalność?
Kamp to rodzaj sztuki, ekspresji, sposobu bycia, stylu rzucającego wyzwanie gustom, ale też normom, tzw. klas wyższych. Jest ściśle powiązany z queerowymi mniejszościami, walczącymi o swoje miejsce w homofobicznym społeczeństwie. Boguś natomiast działał w Polsce, gdzie system klasowy z powodu takiej, a nie innej historii naszego kraju został całkowicie wywrócony. Mieliśmy żyć w społeczeństwie bezklasowym z wiodącą rolą robotników i chłopców.
Kamp zakłada transgresję, ale w Polsce miała ona charakter konserwatywny.
Nie była wymierzona w klasy wyższe, bo ich nie było. Przeciwnie – chodziło o przywrócenie dawnego porządku, w którym klasy dominujące rzeczywiście odzyskują swój blask, swoje znaczenie. Wyznaczają kanony estetyczne i obyczajowe. Dlatego mimo wszystko możemy Bogusia, jako jedną z bardzo niewielu rodzimych postaci, pod kategorię kampu podpiąć.
W Kaczyńskim był silny paradoks, wynikający z jego fantazji na swój temat. Chciał powrotu porządku, w którym to klasy wyższe niosą maluczkim kaganek sztuki. Gdyby jednak ten przedwojenny ustrój powrócił, Boguś, ze względu na swoje prawdziwe pochodzenie, nie miałby takiego dostępu do kultury…
Na pewno nie jako biedny chłopiec z prostej rodziny z Białej Podlaskiej. Chyba że i przed wojną udałoby mu się wymyślić arystokratyczny rodowód (śmiech).
W sprzeczności do kampu stoi też podchodzenie do wszystkiego śmiertelnie poważnie. Boguś robił wszystko, by utrzymać się na powierzchni, np. układał się z władzą – najpierw komunistyczną, później z Wałęsą, a pod koniec życia z PiS-em.
To ciekawa dwoistość. Z jednej strony kreował się na pięknoducha, który żyje w autonomicznym świecie sztuki, którego nie kala brudna rzeczywistość. Z drugiej strony doskonale zdawał sobie sprawę, że trzeba wykorzystywać różne koniunktury, wchodzić w układy, żyć dobrze z władzą, bo dzięki temu coś można dla siebie uzyskać. Nie chodziło tylko o talon na samochód czy przydział na mieszkanie, ale też o dużo większe ambicje, jak chociażby usadowienie się w fotelu dyrektora Teatru Wielkiego.
Oczywiście, Boguś twierdził wszem wobec, że jest apolityczny, ale było dokładnie odwrotnie. W stanie wojennym co chwila pojawiał się na ekranach telewizorów, choć środowiska artystyczne bojkotowały telewizję. Rządził bez problemu festiwalem w Łańcucie, podczas gdy inne festiwale były wtedy odwoływane. Po upadku komuny szybko znalazł sobie kolejnych mocarnych sojuszników, by wreszcie, pod koniec życia poprzeć obejmujący właśnie rządy PIS.
W książce widać twój ambiwalentny stosunek do Bogusia. Piszesz m.in., że tęsknił za lepszym światem i społeczeństwem, w którym bycie gejem nie spotkałoby się z szyderstwem czy potępieniem. Myślisz, że dziś wyszedłby z szafy?
Nie sądzę. Zwłaszcza, że on jeszcze załapał się na „nasze czasy”, umarł przecież w 2016 roku. Może na starość już nie robi się coming outów? Kompletnie by to przewartościowało jego wizerunek. Myślę, że nie pozwoliłby sobie na to. Zwłaszcza, że utknął w świecie, estetycznie, ale też ideologicznie, coraz bardziej niedzisiejszym, konserwatywnym. Zmierzał ze swoimi wielbicielkami tam, gdzie usadowiło się Radio Maryja. To chyba jedyne środowisko, w którym Bogusław Kaczyński wciąż pozostaje niekwestionowanym autorytetem.
Poza tym postrzegał homoseksualność w kategoriach bardzo modernistycznych, jako szlachetną skazę artystów, którzy za pomocą swojej wielkiej sztuki sublimują niskie instynkty. Gdy ktoś pytał go o życie prywatne, odpowiadał, że go w ogóle nie ma, bo oddał się całkowicie wielkiej sztuce. Podkreślał, że dla niego liczy się tylko praca. To była strategia ochronna, charakterystyczna dla tamtego pokolenia. Zamykał w ten sposób usta tym, którzy może chcieliby go o osobiste sprawy zaczepić. Choć pewnie i tak w odpowiedzi usłyszelibyśmy kolejne bajanie.
Bartosz Żurawiecki (ur. 1971) – krytyk filmowy, dziennikarz, dramaturg, felietonista, pisarz.
Szef działu recenzji i felietonista w miesięczniku „Kino”. Szef działu recenzji książkowych i felietonista w dwumiesięczniku LGBT+ „Replika”. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych i nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej za blog „Czego nie widać”. Autor powieści, m.in. „Trzech panów w łóżku, nie licząc kota”, „Nieobecni”, „Do Lolelaj. Gejowska utopia”. W 2023 r. opublikował w wydawnictwie Czarne kolejną książkę reportażową, „Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce”.
„Primadonnę" wydało wydawnictwo Agora.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.
Komentarze