0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Druga tura odbędzie się 30 października i naprawdę nikt dziś nie może przewidzieć wyniku wyborów, który do ostatniej soboty wydawał się przesądzony.

Tegoroczne wybory to nie tylko wybór prezydenta i wiceprezydenta na kolejne cztery lata. 2 października 2022 roku Brazylijczycy decydowali także o składzie Izby Deputowanych, części Senatu oraz o rządach i gubernatorach stanowych. I choć większość z nas najbardziej pochłonęły wybory głowy państwa, to wszystkie z tegorocznych wyborów będą miały istotny wpływ na to, jak będzie wyglądała Brazylia, a częściowo także świat po 2022 roku. Czego się nauczyliśmy i czego możemy się spodziewać dalej?

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Kowboj Bolsonaro

Warto przypomnieć, między jakimi obozami toczy się ta walka. Jair Bolsonaro uzyskał w pierwszej turze 43,2 proc., a Lula da Silva 48,43 proc. I to oni zawalczą o prezydenturę.

Bolsonaro od stycznia 2019 roku pełni funkcję prezydenta kraju. Były wojskowy, relegowany z armii, od 1991 roku zasiadał w Izbie Deputowanych, w tym 11 lat z ramienia Partii Progresywnej, niewiele mającej wspólnego z postępem. Mylące nazwy partii są zresztą typowe dla Brazylii, np. Partia Socjaldemokratyczna Brazylii bliżej ma do ekonomicznego liberalizmu i społecznego konserwatyzmu niż socjaldemokracji, a obecna partia prezydenta - Partia Liberalna – wolność często chce znacznie ograniczać.

Bolsonaro przez prawie 30 lat nigdy nie zasiadał na czele żadnej komisji parlamentarnej i przegłosowano tylko dwa projekty ustaw jego autorstwa, za to często w sposób obraźliwy i dyskryminujący wypowiadał się na temat kobiet, mniejszości etnicznych i seksualnych czy osób o niebiałym kolorze skóry. Powszechnie znana jest także jego słabość do dyktatury wojskowej i wypowiedź podczas głosowania za impeachmentem prezydentki Dilmy Roussef: „dedykuję swój głos pamięci pułkownika Carlosa Alberta Brilhante Ustry, postrachu Dilmy Rousseff”. Dlaczego postrachu? W czasie dyktatury wojskowej, pod administracją Brilhante Ustry i za jego zgodą, torturom poddano ponad 500 osób, wśród których znalazła się również walcząca z dyktaturą prezydentka, którą właśnie odwoływano.

W kampanii 2018 roku prezydent obiecywał walkę z korupcją i przestępczością (głównie znacznie rozszerzając dostęp do broni), eksploatację Amazonii - „naszej tablicy Mendelejewa” (czyli źródło wielu surowców) i wzmocnienie Brazylii na arenie międzynarodowej, głównie poprzez sojusze z USA, rządzonymi wówczas przez Donalda Trumpa. Trump udzielił zresztą Brazylijczykowi oficjalnego poparcia w tegorocznych wyborach.

Prezydentura Jaira Bolsonaro przypadła na trudne czasy, przede wszystkim z powodu pandemii COVID-19. Brazylia stała się drugim po USA krajem pod względem liczby ofiar śmiertelnych – do 6 października 2022 roku oficjalnie zmarło z powodu zakażenia koronawirusem 686 tys. osób. Polityka prezydenta, wyśmiewającego chorobę, wstrzymującego uzyskanie szczepionek, sabotującego lockdowny bez wątpienia przyczyniła się do tej dramatycznej sytuacji. Specjalny 1288-stronicowy raport Komisji Senackiej wykazuje, że rząd jest częściowo odpowiedzialny za dramat tysięcy Brazylijczyków i zaleca postawienie prezydenta w stan oskarżenia jako winnego dziewięciu przestępstwom, w tym „podżeganiu do zbrodni, korupcji, szarlatanerii i zbrodni przeciw ludzkości”.

Pandemia to także kryzys związany z zatrudnieniem i rosnąca inflacja. Brazylia po latach ponownie wróciła na światową mapę głodu. Niepokojąca dla świata jest też polityka rządu Bolsonaro w kontekście wycinki lasów Amazonii. Tereny te wykorzystywane są pod uprawę soi (na paszę), hodowlę bydła, do wydobycia zasobów mineralnych i drewna na handel. Dochodzi do nielegalnego wycinania i wypalania lasów, co zagraża ludności rdzennej i zwierzętom tam żyjącym. Prezydent znacznie zmniejszył kontrolę nad tym procederem, a rząd przymyka oko na zastraszające dane.

Deforestacja za czasów prezydentury Bolsonaro znacznie wzrosła, do tego stopnia, że gdy uwzględni się pożary, susze i wycinkę drzew, Amazonia uwalnia więcej gazów cieplarnianych niż jest w stanie pochłonąć (dwutlenek węgla, tlenek azotu, metan).

Korzyści z rabunkowej wycinki Amazonii odnoszą też pośrednio największe instytucje finansowe, w tym Europejski Bank Centralny, Bank Anglii i amerykańska Rezerwę Federalną.

Skąd więc takie poparcie dla obecnie urzędującego prezydenta? Przede wszystkim wspiera go przemysł rolniczy, który nie tylko nie odczuł negatywnych skutków pandemii, ale znacznie się rozwinął i możliwe, że będzie mieć kluczowe znaczenie z powodu wojny w Ukrainie. W tej dramatycznej sytuacji to Brazylia staje się głównym eksporterem żywności do wielu państw, do tej pory uzależnionych od ukraińskich dostaw. Udział przemysłu rolnego w PKB kraju wzrósł z 21 proc. w 2009 roku do 27 proc. obecnie i wszystko wskazuje na to, że nadal będzie miał kluczowe znaczenie. Bolsonaro nie tylko przymyka oczy na nieekologiczne działania rolników w celu uzyskania dodatkowej ziemi, ale także upodmiotowił ich, docenił ich kulturę i tradycję, sam lubi przebierać się za „brazylijskiego cowboya”.

Prezydent ma poparcie także wśród przedsiębiorców, gdyż ułatwił wejście na rynek inwestorom zagranicznym. Trzecią grupą, w której znaleźć możemy silne poparcie dla obecnego prezydenta są tzw. evangélicos - nowi protestanci, których liczba rośnie lawinowo. Szacuje się, że do końca tej dekady będzie ich co najmniej tyle samo lub nawet więcej niż katolików.

Kościoły ewangelickie to już małe imperia, posiadające własne ogromne fundusze, polityków, telewizje, a nawet cieszące się dużą popularnością telenowele ewangelickie.

Wierni tych kościołów to często osoby o konserwatywnych poglądach, przeciwne aborcji czy prawom osób LGBT. Ich liczebność, a więc i wpływ na wybory, jest ogromny i Bolsonaro, choć oficjalnie jest katolikiem, często spotyka się z nimi i demonstruje, że wyznaje te same, konserwatywne wartości.

Przeczytaj także:

Lula z korupcją w tle

Lula da Silva już dwukrotnie sprawował urząd prezydenta między 2003 a 2010 rokiem, odchodząc z największym chyba poparciem w historii demokratycznego kraju, sięgającym 80 proc. To poparcie wynikało przede wszystkim z tego, że jako pierwszy prezydent w historii Brazylii naprawdę pochylił się nad losem najbiedniejszych, wprowadzając ponad 200 programów społecznych, w tym najsłynniejszy: Bolsa Família. Było to tak zwane warunkowe świadczenie społeczne, polegające na tym, że kobieta uznana za głowę rodziny otrzymywała co miesiąc określoną kwotę, pod warunkiem, że jej dzieci chodzą do szkoły i są zaszczepione. Co ważne, kobiety otrzymywały specjalne karty bankomatowe i nie było już po drodze urzędnika, który mógłby z jakiegoś powodu świadczenie wstrzymać.

Z Bolsa Família korzystało około 50 mln osób, czyli wówczas ¼ mieszkańców kraju, co sprawiło, że pobieranie świadczenia nie było stygmatyzujące. Koszt wynosił 0,5 proc. PKB, ale zwracał się z nadwyżką jako inwestycja w edukację i zdrowie. Dzięki licznym programom społecznym miliony ludzi wyszły z biedy, a kilka lat później, gdy władzę sprawowała następczyni Luli, Dilma Rousseff, Brazylia skreślona została ze światowej mapy głodu, na którą, jak wspomniano wyżej, niestety wróciła w 2022 roku.

Polityki ekonomiczne Luli da Silvy opierały się na redystrybucji związanej z zyskami wynikającymi z popytu na brazylijskie surowce, zwłaszcza w Chinach. Warto dodać, że Lula da Silva znacznie zmniejszył ubóstwo, ale w niezauważalnym stopniu zmniejszył nierówności, które w Brazylii są jednymi z największych na świecie.

Jednak w czasach prezydentury Luli i jego następczyni na jaw zaczęły wychodzić afery korupcyjne, szczególnie w spółce naftowej Petrobras, w której państwo posiadało ponad połowę udziałów. W śledztwie w sprawie afery nazwanej Lava Jato (czyli „myjnia samochodowa”), ujawniono, że mnóstwo polityków (nie tylko z partii rządzącej) załatwiało mniejszym spółkom podwykonawstwo na rzecz Petrobrasu za ogromne łapówki, które płynęły albo na konta partii, albo samych polityków.

Jednym z podejrzanych, a potem skazanych był m.in. Lula da Silva, który trafił do więzienia dokładnie w tym samym czasie, gdy odbywały się wybory w 2018 roku. W ten sposób Bolsonaro pozbył się największego konkurenta, a Sergio Moro, główny prokurator w tej sprawie, został później ministrem sprawiedliwości w rządzie Bolsonaro (i choć odszedł z rządu, nie zgadzając się z działaniami prezydenta, obecnie w wyborach znów oficjalnie popiera swojego byłego szefa). Lula da Silva spędził w więzieniu ponad rok, a został wypuszczony z powodu anulowania wyroków. Uznano, że proces odbywał się niezgodnie z procedurami, a jedynym dowodem były zeznania świadka, który sam za te zeznania uzyskał niższy wyrok. Z punktu widzenia prawa, Lula jest niewinny, ponieważ niczego mu nie udowodniono. Natomiast karta „korupcji” jest jedną z najczęściej używanych przeciwko niemu w tej kampanii.

Lulę popierają więc przede wszystkim osoby mniej zamożne, szczególnie mieszkańcy Nordeste, czyli regionu północno-wschodniego Brazylii, gdzie większe jest ubóstwo i większy odsetek osób o niebiałym kolorze skóry.

Popierają go wciąż dość silne w kraju związki zawodowe, w tym federacja CUT, którą były prezydent sam zakładał, walcząc jeszcze w latach 80. z dyktaturą wojskową. Popierają go także ci, dla których nie do zaakceptowania jest fakt, że mimo, że Brazylia jest jednym z największych producentów żywności na świecie, aż 33 miliony ludzi w kraju głoduje. Lula znajduje też poparcie w wyższej klasie średniej i wśród wszystkich tych, którzy wybierają go jako anty-Bolsonaro. Nie da się bowiem ukryć, że dla wielu 75-letni polityk, który już był prezydentem i nie wiadomo, czy nie jest zamieszany w korupcję nie jest najlepszym z wyborów, ale jedynym możliwym w kontekście jego antydemokratycznego kontrkandydata. Zresztą już oficjalnie Lulę poparła zarówno dwójka kandydatów, którzy zajęli 3. i 4. miejsce (Simone Tebet i Ciro Gomes) jak i prezydent z przełomu XX i XXI wieku, Fernando Henrique Cardoso. Z całą pewnością tym różniącym się przecież politykom nie jest na co dzień po drodze, jednak w obecnej sytuacji uznali swoje poparcie za konieczność.

Tak przedstawiają się główni kandydaci w wyborach. A czego dowiedzieliśmy w niedzielę o Brazylii?

Bolsonaro zostanie z nami na dłużej

Pierwszą i najpoważniejszą lekcją, która otrzeźwiła wielu entuzjastów powrotu do władzy Luli da Silvy jest fakt, że niezależnie od tego czy Jair Bolsonaro wygra wybory – a ma jeszcze na to niewielkie szanse – to jego frakcja polityczna potocznie zwana „bolsonarismo” pozostanie z nami na dłużej. I nie chodzi tylko o to, że ponad 43 proc. Brazylijczyków wybrało Jaira Bolsanaro w pierwszej turze wyborów, ale także o to, że ta opcja polityczna zyskała niespotykaną wcześniej siłę zarówno w brazylijskim Kongresie, jak i na poziomie stanowym.

Brazylia jest republiką związkową, a 26 stanów i dystrykt Federalny mają własne konstytucje i rządy. Członkowie Partii Liberalnej zdobyli 99 z 513 mandatów w Izbie Deputowanych, czyli aż o 23 więcej niż w poprzednich wyborach. Warto dodać, że w Kongresie, ze względu na specyfikę ustroju wyborczego, zawsze jest bardzo wiele partii. W 2018 roku było ich 30, obecnie będzie 23. Dlatego w rządzeniu krajem liczy się nie sama przynależność partyjna, lecz tzw. ławka (banca) do której się przynależy.

Po ostatnich wyborach widzimy, że „banca bolsonarista” jest ogromna i ewentualne przyszłe rządy, jeśli wygrałby Lula da Silva, byłyby dla niego bardzo trudne.

wykres ławki Bolsonaro i Luli
Źródło: opracowanie własne na podstawie: Folha d.Sao Paulo, źródło

Także w Senacie, do którego w tych wyborach wybierano tylko część przedstawicieli, ławka zwolenników Bolsonaro znacznie się powiększyła. Warto dodać, że oprócz powiązań partyjnych i sojuszy często mówi się, że dominujące w brazylijskim Kongresie są tzw. ławki BBB od nazw Boi, Bala, Biblía, czyli posłów związanych z przemysłem zbrojeniowym, hodowlanym i powiązanych z kościołami ewangelickimi. Ławka ta ma zbieżne interesy z poglądami prezydenta Bolsonaro.

Z kolei deputowanym wybranym największą liczbą głosów (ponad 1,4 mln) został Nikolas Ferreira z Partii Liberalnej. Nikolas ma 26 lat i jego celem jest walka z "ideologią lewicową" (której rozprzestrzenianie się widział studiując prawo na Uniwersytecie w Minas Gerais). Opowiada się za powszechnym dostępem do broni, tradycyjnymi rolami kobiet i mężczyzn (bardzo często wypowiada się też transfobicznie) i przeciw przymusowi szczepień. Swój wybór do Kongresu zawdzięcza ogromnej popularności w mediach społecznościowych. Nowy Kongres to jednak także większa różnorodność. Z list lewicy wybrano pierwsze dwie posłanki transpłciowe - Erikę Hilton i Dudę Salabert oraz posłankę wywodzącą się z ludności rdzennej - Célię Xakriabá.

Analiza wyników stanowych także pokazuje siłę „bolsonarismo”. W ośmiu stanach z ponad 50-procentowym poparciem już wybrano gubernatorów z Partii Liberalnej lub partii sojuszniczych, w kolejnych ośmiu zawalczą oni w drugiej turze.

Wszystko wskazuje na to, że Brazylia nadal jest krajem konserwatywnym, gdzie w wyborach należy odwoływać się do Boga

(kampanię przed drugą turą Lula zaczął od rozpowszechniania informacji o tym, że wierzy w Boga i za czasów swojej prezydentury bardzo doceniał ewangelików), a proste populistyczne recepty Bolsonaro, w rodzaju: „osoba, która ma broń nigdy nie będzie zniewolona” i walka z „ideologią gender” wciąż padają na bardzo podatny grunt.

Bolsonaro wiecznie niedoszacowany

Kolejną lekcją, którą możemy wyciągnąć z wyborów 2 października jest ta, że sondaże niedoszacowują wyniku Bolsonara. Tak samo było cztery lata temu, lecz obecnie różnica między sondażami a realnym poparciem dla kandydatów różniła się aż o 7 do 18 pp. Sondaże pokazywały, że poparcie dla Luli oscylować będzie koło 50 proc., to jednak Jairowi Bolsonaro dawały tylko 36-37 proc.

Skąd taka różnica? Zdaniem ekspertów próby, na których przeprowadzano badania zawierały nadreprezentację ludzi uboższych, a więc tych, którzy częściej popierają Lulę. Wynika to częściowo z faktu, że w Brazylii od 2010 roku nie przeprowadzono spisu powszechnego (z powodu COVID-19) i nie do końca znamy realne dane o brazylijskim społeczeństwie. Ponadto mówi się o tym, że nie wszyscy zwolennicy Bolsonaro przyznają się do swojego wyboru w rozmowie z ankieterami. Wielu wyborców Bolsonaro mogło po prostu odmówić odpowiedzi ze względu na fakt, że ich idol nieustająco podważa rolę tego rodzaju ankiet i podkreśla z góry, że są oszukane. W jakimś sensie tworzy to zjawisko „samospełniającej się przepowiedni”. Skoro nie wierzymy w sondaże, nie odpowiadamy ankieterom, to sondaże są niedokładne, a to dowód na to, że są manipulowane.

Kolejnym czynnikiem wpływającym na sondaże mógł być fakt, że Ciro Gomes, przedstawiający się jako kandydat centrowy, na ostatniej prostej kampanii bardzo mocno atakował Lulę, w jego elektoracie szukając swoich potencjalnych wyborców. Wyborcy Gomesa jednak zinterpretowali to inaczej i uznali, że od razu warto głosować na największego oponenta Luli. Ciro Gomes uzyskał tylko 3 proc. zamiast prognozowanych 7 proc. i wszystko wskazuje na to, że wyborcy ci odpłynęli właśnie do Bolsonaro.

Fake newsy trzymają się mocno

Obecne wybory nie różnią się wiele od tych z 2018 roku jeśli chodzi o rolę i znaczenie w nich mediów społecznościowych, a także fake newsów. O ile jednak wcześniej wykryto więcej botów i fałszywych profilów, o tyle teraz fałszywe wiadomości rozprzestrzeniają częściej sojusznicy kandydatów.

W 2018 roku dominowały fałszywe informacje dotyczące kwestii gender, a telefony użytkowników mediów społecznościowych zalewały zdjęcia polityków Partii Pracujących (PT, czyli partii Luli) z postaciami takimi, jak Fidel Castro oraz przestrogą przed komunizmem i terroryzmem.

W pierwszej turze wyborów 2022 roku fałszywe informacje to głównie podważanie demokratycznych instytucji i wiary w system wyborczy.

Bolsonaro od początku zresztą twierdził, że jego poparcie sięga 60 proc. i jeśli wyniki pokażą inaczej, to znaczy, że są sfałszowane. Fake newsy mówiły o tym, że partia Luli dawno już zaprogramowała wszystkie urny (głosy są oddawane w formie elektronicznej od 1996 roku, urny jednak są pod ścisłą kontrolą i nie są podłączone do Internetu) i że cały system jest tak skonstruowany, by Lula wygrał. Pojawiały się także informacje o rzekomej opinii międzynarodowych analityków przyznającej Bolsonaro 100 mln głosów na 160 mln uprawnionych do glosowania i tzw. deep fake’i, spreparowane filmiki z kompromitującymi wypowiedziami konkurentów. W ten sposób przedstawiony został Lula z pogardą wypowiadający się o swoich wyborcach jako o „włóczęgach, handlarzach narkotyków i przestępcach” oraz William Bonner, najsławniejszy prezenter w kraju, ogłaszający wyniki sondażu, w których rzekomo wygrał Bolsonaro.

Kampania drugiej tury dopiero trwa, ale już widać, że dominują kwestie związane z religijnością, np. informacje, że Lula będzie zamykał kościoły i pastorów, że jest satanistą opętanym przez diabła. W odpowiedzi nawet na oficjalnym profilu Luli pojawia się informacja, że jest chrześcijaninem i wierzy w Boga.

Wszystko wskazuje na to, że kampania przed drugą turą wyborów prezydenckich będzie pełna fałszywych wiadomości, niesprawiedliwych oskarżeń i słownej oraz fizycznej przemocy. Brazylia podzieliła się na dwa obozy jeszcze silniej niż cztery lata temu. I niezależnie od tego, kto wygra wybory prezydenckie 30 października, nie będzie rządził jedną, lecz dwiema różnymi Brazyliami, krajem, który jest ekstremalnie podzielony i znajduje się w środku kryzysu ekonomicznego i społecznego. Nie będzie to zadanie łatwe.

;
Na zdjęciu Janina Petelczyc
Janina Petelczyc

pracuje w Katedrze Ubezpieczenia Społecznego SGH, zajmuje się systemem emerytalnym i inwestycjami funduszy emerytalnych oraz polityką społeczno-ekonomiczną Brazylii w ramach Fundacji Terra Brasilis

Komentarze