0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Roman ROMOKHOV / AFP)Fot. Roman ROMOKHOV ...

Piątkowo-sobotni (23-24 czerwca 2023) bunt Jewgienija Prigożyna i jego najemników pozostaje wydarzeniem z pogranicza horroru i farsy. Ta dwudziestoczterogodzinna epopeja awanturnicza solidnie zatrzęsła jednak Rosją – i to mimo tego, że jej fizyczne skutki to jedynie kilka przypadkowych ofiar, paru zabitych rosyjskich pilotów, rozkopana w poprzek autostrada M4 Rostow-Moskwa i około siedmiu wraków samolotów i śmigłowców zestrzelonych przez wagnerowców.

Rajd wagnerowców na Moskwę udowodnił światu, że Rosja jest państwem jeszcze bardziej chwiejnym, niestabilnym i dysfunkcyjnym, niż ukazała to wojna w Ukrainie.

I choć na 200 kilometrów przed Moskwą Prigożyn wybrał ostatecznie zakończenie całej akcji rodem z operetki, a nie eposu, wizja Kremla szturmowanego z powodzeniem przez garstkę wściekłych najemników wcale nie była rojeniem. Pozycja Władimira Putina jako dyktatora Rosji nigdy dotąd nie została tak jawnie podważona. I choć rosyjska propaganda dwoi się i troi – co opisuje Agnieszka Jędrzejczyk w cyklu GOWORIT MOSKWA – by to zamaskować, król pozostaje bardzo, ale to bardzo nagi.

Przeczytaj także:

W poniedziałek 26 czerwca Prigożyn odezwał się po raz pierwszy od przerwania marszu na Moskwę. W nagraniu na Telegramie twierdzi, że decyzję o zakończeniu akcji podjął całkowicie samodzielnie – bez udziału dyktatora Białorusi Aleksandra Łukaszenki. Ten ostatni – mówi Prigożyn – miał odezwać się do niego dopiero w dalszej kolejności i zaoferować „pomoc w dalszym funkcjonowaniu PMC Wagner”, skutkującą emigracją i Prigożyna i jego ludzi na Białoruś. Prigożyn podtrzymuje też, że jedynym powodem, dla którego marsz na Moskwę został przerwany, miała być jego niechęć do „przelewania rosyjskiej krwi”.

Odezwał się też Putin. Dyktator Rosji ogłosił w poniedziałek wieczorem w telewizyjnym wystąpieniu (być może nagranym wcześniej), że „wewnętrzni zdrajcy” będący (razem z Zachodem i „nazistami” z Ukrainy) organizatorami buntu, zostaną surowo ukarani. Natomiast szeregowi uczestniczący w buncie wagnerowcy to „rosyjscy patrioci, oddani swojemu narodowi i państwu. Udowodnili to swoją odwagą na polu bitwy, wyzwalając Donbas i Noworosję”. Mają więc do wyboru: albo wstąpić do rosyjskiej armii, albo udać się do Prigożyna na Białoruś. Wystąpienie Putina było bardzo zwięzłe – co zupełnie nie pasuje do obyczajów dyktatora, który zwykł zalewać swych słuchaczy istnymi słowotokami na każdy możliwy temat. Po mowie Putina propagandowe rosyjskie media poinformowały, że udał się na nocne spotkanie z szefami resortów siłowych.

A Łukaszenka ma odezwać się we wtorek – choć początkowo propaganda Rosji i Białorusi sugerowała, że stanie się to zaraz po wystąpieniu Putina.

Nadal brakuje przekonującej odpowiedzi na kardynalne pytanie – co tak naprawdę było (czy też raczej miało być) tym zamierzonym przez Prigożyna celem całej operacji. Jeszcze w jej trakcie twierdził, że chodzi o „wymierzenie sprawiedliwości” – przede wszystkim znienawidzonemu przez niego i wagnerowców ministrowi obrony Siergiejowi Szojgu i szefowi sztabu generalnego Walerijowi Gierasimowowi. Jawnie podważył też jednak pozycję Putina – tak, jakby „wymierzenie sprawiedliwości” miało obejmować również pozbawienie go władzy. A może miał to być blef – którego celem miało być jedynie uchronienie wagnerowców przed wcieleniem ich do regularnej armii, do czego szykował się Kreml?

W efekcie swej akcji Prigożyn nic z powyższego nie ugrał. Putin pozostaje prezydentem Rosji, Szojgu i Gierasimow zachowali funkcje, a choć wagnerowcy zostali objęci nagłą (i całkowicie bezprawną) amnestią, i tak są obecnie trochę banitami – którzy mają do wyboru niepewny los na Białorusi lub służbę w pogardzanej przez nich regularnej rosyjskiej armii.

O ile jednak Prigożyn nie osiągnął nic, co mogłoby stanowić dla niego choćby doraźną korzyść, to udało mu się osiągnąć coś zupełnie innego. Pokazał, że Rosja jest państwem nie tyle dysfunkcyjnym, co na poły upadłym. Udało mu się to wykazać na co najmniej czterech różnych poziomach.

1. Wiwaty w Rostowie nad Donem

Bunt wagnerowców rozpoczął się od opanowania przez nich Rostowa nad Donem i praktycznie całego obwodu rostowskiego. W samym Rostowie mieszka 1,1 miliona Rosjan. Mieści się tam dowództwo rosyjskiego Południowego Okręgu Wojskowego. W obwodzie rostowskim znajduje się zaś kilka ważnych baz rosyjskiej armii, łącznie z wielkim lotniskiem wojskowym w Milerowie, mającym ogromne znaczenie w prowadzeniu wojny w Ukrainie. Wszystkie te obiekty udało się wagnerowcom z łatwością i bez walki opanować – zapewne dzięki przychylności dowódców jednostek regularnej armii.

Mieszkańcy Rostowa nad Donem witali ich zaś (a później żegnali) wiwatami – jako rosyjskich bohaterów wojennych, którzy słusznie ruszyli upomnieć się o swoje prawa.

Niewykluczone, że w tym przychylnym przyjęciu przez rostowian buntu najemników jako niemalże ruchu obywatelskiego sprzeciwu, znaczną rolę odegrały prigożynowskie farmy trolli – dotąd pracujące lojalnie na rzecz Kremla. Zarazem jednak faktem było to, że otwarcie występujący przeciwko rosyjskiej władzy najemnicy, nie dość, że nie spotkali się w Rostowie i obwodzie Rostowskim z żadnym oporem, to jeszcze powitał ich autentyczny entuzjazm.

To z kolei może oznaczać, że pod określonymi warunkami i w określonych szczególnych okolicznościach, Rosjanie mogliby nawet nie mrugnąć okiem, patrząc na próbę siłowej zmiany władzy w ich kraju. Optymistom przypominamy jednak, że praprzyczyną buntu wagnerowców był narastający miesiącami spór między Prigożynem a Szojgu i Gierasimowem dotyczący tylko i wyłącznie tego, jak skutecznie pokonać Ukrainę. To właśnie w tym sporze mieszkańcy relatywnie bliskiego frontu Rostowa nad Donem opowiedzieli się po stronie Prigożyna.

2. Rajd przez pół Rosji? Bułka z masłem

Działający na rozkaz Prigożyna (i całkowicie lekceważący inne formy zwierzchności – MON, dowództwo armii i nawet Putina) wagnerowcy byli w stanie najpierw całkowicie opanować 1,1 milionowy Rostow, a następnie milionowy Woroneż. W ciągu zaledwie jednego dnia, z czołgami na naczepach TiR-ów i pod osłoną przeciwlotniczych Pantsirów, zdążyli zbliżyć się na odległość 200 kilometrów od Moskwy, po drodze wdając się w potyczki z siłami wiernymi reżimowi oraz zestrzeliwując należące do nich śmigłowce i samoloty.

Kreml usiłował się przed tym bronić, działając w chaosie i kompletnej panice. W pośpiechu ściągano do stolicy rosgwardzistów z okolicznych garnizonów, stawiano wzdłuż autostrady M4 zapory z wywrotek i nakazywano kopanie rowów w poprzek tej jednej z najważniejszych dla systemu transportowego całej Rosji dróg. I tak jednak nic to nie dało. Wagnerowcy jechali, dokąd tylko chcieli.

Zamachy stanu i rewolucje były normą jeszcze w dwudziestowiecznej Europie. Ale rajdy zbuntowanych kondotierów przez pół państwa bez niemal żadnej tego państwa reakcji zdecydowanie nie.

Coś takiego, jak „rajd wagnerowców” powstrzymałby każdy europejski kraj, nawet ten znajdujący się w obiektywnie trudnym położeniu.

Kto nie wierzy, niech spróbuje przejechać improwizowaną kolumną pancerną 600 kilometrów przez Ukrainę – czego, jak wiemy, Rosjanie zresztą już próbowali.

To przecież nie są realia któregoś z niemieckich księstw w okresie wojny trzydziestoletniej, w którym regiment landsknechtów postanowił właśnie przejść z katolicyzmu na protestantyzm lub na odwrót. To nie Italia doby renenesansu – i skutek jakieś szalonej transakcji jednego z walczących miast z odziałem condottieri pracujących do tej pory na rzecz przeciwnika. To wreszcie nie chwiejna I Rzeczpospolita, w której pozbawieni zajęcia lisowczycy zajęli się akurat rabowaniem napotkanych wiosek dla łupów. W Europie bliższych współczesności analogii po prostu brak.

Rajd najemników Prigożyna na Moskwę miał miejsce we współczesnym mocarstwie nuklearnym będącym stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. W kraju będącym rzekomo potęgą militarną, do tego wyposażonym w liczne i rozległe służby mundurowe i tajne. Tymczasem wagnerowców nie udało się zatrzymać nigdzie na całej 600-kilometrowej trasie ich rajdu. A do obrony Moskwy w ciągu całych 24 godzin rewolty wagnerowców udało się ściągnąć jedynie rosgwardzistów i symboliczną liczbę żołnierzy z garnizonów centralnej Rosji.

3. To się nawet mogło udać.

Jadących na Moskwę wagnerowców była w gruncie rzeczy garstka. Między bajki należy włożyć opowieść o 25 tysiącach najemników biorących udział w rajdzie. Taka jest mniej więcej liczebność całej prywatnej armii Prigożyna – a przecież wagnerowcy musieli wciąż strzec kilku baz na bezpośrednim zapleczu frontu i kilku w Rosji oraz skutecznie „okupować” obwód rostowski. Na autostradzie M4 i wiodących wzdłuż niej drogach, w najlepszym razie było ich kilka tysięcy.

A przecież i tak istniała szansa, że ich śmiała akcja może skończyć się skutecznym puczem.

Gdyby bowiem wagnerowcy dojechali do Moskwy, mieliby realne szanse na opanowanie Kremla.

PMC Wagner to najbardziej wartościowa pod względem bojowym część całej rosyjskiej machiny wojennej. Etatowi najemnicy Prigożyna, będący elitą Wagnera, są na tle rosyjskiej armii wyjątkowo dobrze wyszkoleni i wyposażeni – a do tego zaprawieni w bojach. Ich kondotierskie CV zaczynają się na długie lata przed 2022 i 2014 rokiem. To właśnie oni – a nie werbowani pod skrzydłami Wagnera byli więźniowie, czy ochotnicy z syberyjskich wiosek – jechali na Moskwę.

Gdyby zaś dojechali do granic stolicy Rosji, czekaliby tam na nich (jako główna siła zbrojna) rosgwardziści z kilku okolicznych garnizonów, do tego całkiem sporo milicjantów i agentów FSB oraz kilka setek zawodowych ochroniarzy ze służb chroniących Putina, Szojgu i Gierasimowa. Dokładnie takie były bowiem efekty panicznej „małej mobilizacji” prowadzonej w kompletnie nieprzygotowanej do obrony Moskwie w trakcie buntu wagnerowców. Tak jak całkowicie pozbawiona jakiejkolwiek obrony okazała się droga do Moskwy, tak i obrona samej Moskwy okazała się co najmniej problematyczna.

Rosgwardziści, którzy mieli się zmierzyć z wagnerowcami, to koledzy po fachu tych, którzy rozpierzchli się po pierwszym uderzeniu, gdy Siły Zbrojne Ukrainy rozpoczęły we wrześniu 2022 roku ofensywę w obwodzie charkowskim. W odróżnieniu od tamtych, ci podmoskiewscy nigdy jednak nie widzieli prawdziwej wojny.

Owszem, dodajmy jeszcze milicjantów i funkcjonariuszy reszty służb, a stanie się jasne, że „obrońcy” Moskwy mieliby wielokrotną przewagę liczebną nad jej „zdobywcami”. Różnice w wartości bojowej działałyby jednak miażdżąco na korzyść wagnerowców, których celem byłoby tak naprawdę kilka kluczowych obiektów w stolicy kraju. Rozstrzygająca mogłaby się okazać postawa Moskwian – pytanie tylko, czy broniliby Putina i Szojgu z Gierasimowem własnymi piersiami, czy też raczej zareagowaliby jak Rostowianie.

4. Państwo bez monopolu na przemoc

Powstanie PMC Wagner miało być dla rosyjskich struktur siłowych metodą na sprytny outsourcing przemocy zbrojnej w działaniach daleko poza granicami kraju. Wagnerowcy bardzo przydawali się Rosji w brudnych operacjach w Syrii, Libii, czy krajach Afryki. Okazali się dla rosyjskiej armii również zbawieniem podczas wojny w Ukrainie, bo jako właściwie jedyni byli w stanie prowadzić konsekwentne i skuteczne operacje ofensywne, w których armia regularna pełniła funkcje jedynie asystenckie (nie licząc wsparcia artyleryjskiego). To oni zdobywali Popasną, Rubiżne i Siewierodonieck i to oni ostatecznie zdobyli Bachmut. Walczyli na najtrudniejszych dla Rosjan odcinkach frontu, a i tak osiągali tam więcej niż wojska regularne na innych odcinkach (choć w sumie dość łatwo osiągnąć jest więcej niż nic).

W trakcie wojny w Ukrainie PMC Wagner rozrosła się jednak do bardzo poważnych rozmiarów. Kadra tej najemniczej formacji liczy około 25 tysięcy ludzi. Do tego należy doliczyć jeszcze kilka-kilkanaście tysięcy „wagnerowców drugiej kategorii”, czyli znacznie gorzej opłacanych i wyszkolonych byłych więźniów i ochotników z krajów Afryki, Bliskiego Wschodu, czy odległych regionów Rosji. Ich obecną liczbę trudno dokładnie określić – jako że to w tej właśnie grupie wagnerowców występowała, by tak rzec, największa rotacja. Rzucanie ich do na wpół samobójczych szturmów na umocnione ukraińskie pozycje w bachmuckiej „maszynce do mięsa” było bowiem podstawową metodą ich wykorzystania.

PMC Wagner rozrastając się (a przy tym dorabiając własnych sił pancernych, własnej artylerii i własnego lotnictwa) zaczęła jednak stanowić siłę mogącą stanowić wyzwanie również dla rosyjskiej armii – a przy tym pozostającą w dużej mierze poza jakąkolwiek kontrolą rosyjskiego dysfunkcyjnego państwa. To, że może to prowadzić ostatecznie do czegoś w rodzaju buntu pretorian – skutkującego nawet zmianą cesarza (co akurat w Imperium Rzymskim było normą) – stawało się więc coraz bardziej jasne.

W odróżnieniu od rzymskiej gwardii pretoriańskiej PMC Wagner istniała jednak obok państwa i poza państwem, łamiąc i podważając jego monopol na przemoc, będący od czasów Maxa Webera jednym z wyznaczników samego państwa. Jawne już pogwałcenie tego monopolu – czym był bunt wagnerowców – podważyło więc samo rosyjskie państwo.

;
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze