0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

W niedzielę 4 września Chilijczycy odrzucili w referendum nową konstytucję. To tu, to tam mówiono, że to najbardziej progresywna konstytucja na świecie. (Na pewno w Ameryce Łacińskiej). Feministyczna. Proekologiczna. Uznająca prawa rdzennej ludności. I – co ważne w niemal całkowicie sprywatyzowanym kraju – przywracała znaczenie temu, co publiczne.

W głosowaniu nad nową ustawą zasadniczą nie poszło o włos, werdykt obywatelski nie pozostawił wątpliwości: 62 proc. „przeciw” do 38 proc. „za”. Szok – bo tuż przed plebiscytem na ulice Santiago de Chile wyszło pół miliona entuzjastów Wielkiej Zmiany. Wynikom sondaży, które zwiastowały porażkę, nie dowierzano (tak często się nie sprawdzały).

„To był kubeł zimnej wody" – mówi następnego dnia w rozmowie telefonicznej Patricia Poblete, wykładowczyni literatury i dziennikarstwa na Uniwersytecie Finis Terrae, zwolenniczka nowej konstytucji i zmian zachodzących w Chile.

Nowa konstytucja miała być częścią pokojowej rewolucji, którą Chile przeżywa od 2019 r. Wówczas to wybuchły masowe protesty – przeciw podwyżce biletów komunikacyjnych o 30 peso, które w krótkim czasie przerodziły się w bunt podważający cały system nierówności społecznych, zrodzony w czasach dyktatury gen. Augusto Pinocheta (1973-1990).

Zbuntowani ukuli chwytliwy greps: nie chodzi o 30 peso – chodzi o 30 lat. Częścią systemu była (wciąż jest) stara konstytucja z 1980 r. podyktowana przez wojskową juntę.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Chilijczycy zapragnęli zmiany tak bardzo, że rewolucyjnej gorączki nie wygasiła nawet pandemia. Najpierw, w 2020 r., wypowiedzieli się w ogólnonarodowym referendum, że chcą nowej konstytucji (80 proc. głosowało „za”).

W 2021 r. wybrali w tym celu konstytuantę – instytucję o najszerszej społecznej reprezentacji w dziejach kraju – według zasad parytetu płci, z zagwarantowanymi miejscami dla mniejszości etnicznych. Znaleźli się w niej ludzie wszystkich klas, różnych doświadczeń i zawodów, z dużych miast i z prowincji; w większości o progresywnych poglądach (deputowani prawicy zostali zmarginalizowani).

Kolejnym krokiem zmian na fali buntu był wybór nowego, lewicowego prezydenta – 36-letniego Gabriela Borica, który dekadę wcześniej był liderem studenckiej rebelii, chilijskiej wersji Oburzonych (ruch o podobnym charakterze powstał wcześniej w Hiszpanii). Boric objął rządy w marcu tego roku.

Wydawało się zatem, że Chile jest na dobrej drodze do demontażu starego systemu i ustanowienia nowego – bardziej egalitarnego, uwzględniającego dążenia emancypacyjne licznych grup. Powtarzano, że Chile było kolebką neoliberalizmu, a teraz stanie się jego grobem. I ta chilijska nadzieja na bardziej sprawiedliwy ład była zaraźliwa – emocjonowali się nią ludzie na kilku kontynentach.

Coś jednak poszło nie tak – tylko co? Czy Chilijczycy odwrócili się od zmian, których chwilę wcześniej pragnęli? Przestraszyli się ich radykalizmu? Czy może tylko wcisnęli hamulec – i pójdą tą samą drogą, tyle że wolniej i nie tak daleko, jak planowali początkowo?

Przeczytaj także:

Hegemonia i status quo

Najpierw jednak dwa słowa o panującym w 18-milionowym Chile ładzie. Urządziła go dyktatura, a przede wszystkim uczniowie Miltona Friedmana, znani jako Chicago Boys. Po zakończeniu dyktatury (też w drodze referendum) demokraci – dokładnie wtedy, gdy również w Polsce dokonywała się transformacja ustrojowa – przywrócili w Chile swobody obywatelskie i polityczne. Ale ład społeczno-gospodarczy pozostał z grubsza taki jak za rządów junty.

To ład, w którym niemal wszystko jest prywatne, a dostęp do dóbr i usług – gdzie indziej publicznych – jest tu całkowicie zależny od wysokości dochodów.

Resztki publicznego, np. część szkół i szpitali, są dramatycznie niedoinwestowane. Dobre szkoły – tylko prywatne. Nawet za studia w nominalnie publicznej uczelni trzeba zapłacić. Dobre szpitale – prywatne. Emerytury – prywatne, a godziwe tylko dla tych, którzy przez całe życie mieli pracę, bez przerw w zatrudnieniu. Drogi i autostrady – w większości prywatne. Itd., itp.

Państwo urządzone przez dyktatora wycofało się z obowiązków społecznych i ograniczyło do roli nocnego stróża. Demokraci przejęli ten model i przez 30 lat nie naruszyli jego fundamentów. Dlaczego?

Dyktatura dokonała nie tylko wygnania i eksterminacji części przeciwników. Zajęła się też – nader skutecznie – społeczną inżynierią. Zostawiła po sobie nie tylko świat sprywatyzowany, lecz zdobyła coś, co w teoretycznej refleksji nazywa się hegemonią kulturową. Tzn. stworzyła uniwersum przekonań, które w umysłach ludzi mają status tak „normalnych” i tak „naturalnych”, że nie sposób je podważyć.

Według jednego z takich przekonań, prywatne jest zawsze – w każdej sferze gospodarki i życia społecznego – lepsze od publicznego.

Przez długie lata nawet część lewicy, zwłaszcza Partia Socjalistyczna rządząca w sojuszu z chadecją, posługiwała się językiem stworzonej hegemonii – neoliberalizmu – jak własnym. Gdy zaś próbowała mówić o swoich wartościach, mało kogo potrafiła przekonać. Dopiero bunt 2019 r. zapoczątkował zmianę w tej sferze, podważył neoliberalną hegemonię.

Co ma do tego wszystkiego konstytucja?

Otóż wszystkie te społeczne nierówności są w Chile umocowane w przepisach konstytucji z czasów Pinocheta. To właśnie konstytucja hamowała zmiany – możliwe tylko wtedy, gdyby udało się zebrać kwalifikowaną większość 3/5 głosów w parlamencie. Dotyczy to spraw takich jak system emerytalny, dostęp do edukacji czy… wody (tak, w Chile woda została sprywatyzowana i prywatne firmy zbijają na niej fortuny).

W rozproszonym kongresie i zachowawczym ze względu na swą konstrukcję prawną senacie nigdy nie udało się zawiązać większości, która byłaby zdolna zmienić ustawy, mające gwarancje konstytucyjne. Skutkiem było petryfikowanie społecznych nierówności i całego systemu.

Status quo miała wywrócić nowa konstytucja, która właśnie teraz, 4 września, upadła w ogólnonarodowym referendum.

Kobiety, rdzenni, przyroda

Według tej nowej, Chile miało stać się państwem społecznych praw – do godziwej i bezpłatnej edukacji, służby zdrowia, emerytur, czystej wody. Państwo miało stać się na powrót motorem rozwoju – nie jedynym, ale kluczowym.

Nową konstytucję przenikał duch feminizmu. Miała gwarantować kobietom równe prawa, w tym zachowanie płciowych parytetów w instytucjach władzy, a także prawa reprodukcyjne, w tym do przerywania ciąży (obecnie dozwolone tylko w trzech przypadkach).

Miały się zmienić – zgodnie z wymaganiami ekologicznymi i niebezpieczeństwem globalnego ocieplenia – prawne standardy eksploatacji surowców, z których żyje Chile, przede wszystkim miedzi, litu i innych metali pożądanych na rynkach światowych.

Niezwykle ważna kwestia: woda. Dostęp do niej uznano w nowej konstytucji za prawo człowieka. Każdy człowiek miał mieć prawo do wody i odpowiedniego systemu sanitarnego (wodociągów, kanalizacji) – dostępnego i zachowującego standardy zdrowotne. Woda jako dobro naturalne nie mogłaby stać się własnością prywatną jak obecnie.

Chile miało się stać również państwem wielonarodowym. Na jego terytorium żyją bowiem rdzenni mieszkańcy należący do 11 grup etnicznych, m.in. Mapucze, Ajmara, Keczua, Rapa Nui – i stanowią 13 proc. ludności kraju. Rdzenni mieszkańcy mieli mieć osobny system wymiaru sprawiedliwości, działający jednak w zgodzie z ogólnokrajową władzą sądowniczą.

Kraj miał zostać zdecentralizowany. Teraz jego pępkiem jest stolica, w której mieszka jedna trzecia populacji kraju. Dzięki nowej konstytucji regiony i mniejsze obszary administracyjne miały zyskać autonomię. Wyrazem zmiany były przepisy znoszące senat i powołujące w jego miejsce izbę regionów.

Wiele idei i prawnych rozwiązań wzorowano na krajach o progresywnym ustawodawstwie – m.in. Niemczech czy krajach skandynawskich. Jednak twórcy konstytucji przedstawiali swoje dzieło jako coś absolutnie pionierskiego, nieznanego w świecie. Przeciwnicy zdołali obrócić tę przechwałkę przeciw nim. Tak, tak – mówili – takiej konstytucji, istotnie, świat nie widział. To dziwo i kuriozum. Niebezpieczny eksperyment.

Cóż z tego, że co sami przeciwnicy popadali za chwilę w sprzeczności – i innym razem mówili, że lewica chce zrobić z Chile coś, co już jest znane: „drugą Wenezuelę”, „drugą Kubę”. Okazało się, że ten dyżurny slogan wciąż działa.

„Lepszy diabeł znajomy od nieznajomego” – powiada chilijskie przysłowie, jakie usłyszałem kilka miesięcy temu w Santiago od prawicowej deputowanej do konstytuanty Barbary Rebolledo. Czy to ono wzięło górę nad potężnym jeszcze niedawno, iście rewolucyjnym pragnieniem zmiany?

Lista winnych

Porządkuję przyczyny porażki po rozmowach z (cytowaną wcześniej) Patricią Poblete oraz Lucią Newman, legendarną w Chile korespondentką hiszpańskojęzycznego CNN. Od ogólnych do szczegółowych. A potem jeszcze – przyglądam się okolicznościom niemającym związku z konstytucją, które jednak miały przemożny wpływ na rezultat plebiscytu.

„Konstytuanta powstała z gniewu i wściekłości" – mówi w pierwszych słowach Newman. „Chciano zburzyć i zakopać stary porządek i na jego gruzach zbudować coś zupełnie nowego. Okazało się, że w roku 2022 dla większości chciano zbyt dużo".

Newman sugeruje, że w postawie większości deputowanych część wyborców dostrzegła rys arogancji i lekceważenia tych, którzy nie podzielają radykalnych propozycji. „Zbyt dużo radykalnego aktywizmu" – mówi – „zbyt mało zwolenników zmian mniej radykalnych; niewiele ducha porozumienia i dialogu. Niekiedy wręcz nienawistny ton. Ludzie chcieli zmiany, ale nie chcieli codziennych demonstracji na ulicach i codziennej walki w konstytuancie".

Chilijskie ulice są niespokojne od trzech lat. To wprawia w niepokój nie tylko „strasznych mieszczan”. Zmęczenie? To mało powiedziane. A jeszcze część zwolenników obozu władzy zapowiadała, że będzie bronić nowej konstytucji na ulicach.

A to dopiero początek listy przyczyn.

„Chaos w konstytuancie i suma bardzo drobnych skandali sprawiły, że konstytuanta zaczęła tracić w oczach ludzi, a jej legitymacja znacząco osłabła" – mówi z kolei Poblete.

Jedną z chilijskich lekcji dla innych społeczeństw jest m.in. ta, że „okienko” czasowe na zmiany, zwłaszcza radykalne, jest zazwyczaj wąskie. Jeśli kluczowych zmian nie przeprowadza się szybko, status quo wraca i jeszcze się umacnia. Trudno utrzymać długo społeczną mobilizację, która wymaga porzucenia na jakiś czas codziennych spraw życiowych.

Rewolucjoniści padli tu ofiarą sytuacji, ogólnych praw życia społecznego, bo nowej konstytucji nie dało się napisać szybciej. Co więcej – czas, jaki konstytuanta dostała na to zadanie od parlamentu, był zbyt krótki, aby pod referendum trafił tekst naprawdę przemyślany i solidny.

Progresiści popełnili jednak błąd w innej sferze. Ich zachowanie robiło wrażenie, jak gdyby uznali wynik wyborów do konstytuanty, a później wybór Gabriela Borica na prezydenta za zwiastun zwycięstw wszelakich w najbliższych latach. I odpuścili, poszli na żywioł.

W konstytuancie panował spory chaos, który widzieli obywatele, i który zręcznie wykorzystała w swojej propagandzie wroga zmianom prawica. Progresiści nie bardzo też chcieli się dogadywać z przeciwnikami lub choćby z niezdecydowanymi, nie bardzo dbali o przeciąganie na swoją stronę nieprzekonanych. Tak bywa w rewolucyjnych czasach. Tylko że z czasem taka postawa się mści.

Okoliczność łagodząca, na usprawiedliwienie, na przeciąganie nieprzekonanych, na dialog i paktowanie progresiści nie mieli czasu. Parlament – powtórzę – narzucił konstytuancie niedorzeczny termin 12 miesięcy. Po chaotycznych pierwszych miesiącach, kiedy to zmarnowano mnóstwo czasu na kwestie proceduralne, na pracę merytoryczną nad tekstem konstytucji zostało faktycznie pół roku.

Pół roku dla ludzi bez politycznego i parlamentarnego doświadczenia! I potem – zaledwie dwa tygodnie na zharmonizowanie wszystkich przepisów nowej ustawy zasadniczej (z tego powodu w tekście odrzuconej konstytucji znalazło się wiele powtórzeń, tautologii, niekonsekwencji, sprzeczności).

Na wściekłą kampanię dezinformacji, jaką prowadziła prawica, wskazują i Newman, i Poblete. Środki masowego przekazu należą w Chile niemal w stu procentach do właścicieli związanych z prawicą. A kampania przeciw nowej konstytucji przypominała w tonie kampanie na rzecz brexitu czy wyboru Donalda Trumpa w USA. Chaotyczna, zwłaszcza w początkach, praca konstytuanty, dostarczała nieraz łatwych pretekstów do ataków i kpin.

„Media postawiły na kampanię mającą zasiać w ludziach strach. Przede wszystkim przed tym, że Chile stanie się »drugą Wenezuelą«”

– mówi Poblete.

Takiej kampanii nie potrafili przeciwstawić się – jak mówi z kolei Newman – „niedoświadczeni millenalsi”, którzy zdominowali konstytuantę i dominują w otoczeniu Borica. Nie chcieli słuchać ludzi bardziej doświadczonych, którzy mogliby pomóc, choćby z centrolewicy. Uznali pewnie, że tamci już rządzili i nie potrafili przeprowadzić zmian. Teraz nasza kolej.

Marna też była kampania informacyjna – tak konstytuanty, jak i rządu (tę uwagę także słyszę od obu rozmówczyń). Ludzie nie rozumieli, za czym głosują, nie znali nawet głównych idei nowej konstytucji.

Możliwe, że zaważyła obowiązkowość głosowania – po raz pierwszy w historii kraju. Ponad 40 proc. uprawnionych, którzy zazwyczaj nie głosują, to ludzie żyjący poza systemem; tacy, których polityka i sprawy publiczne nie obchodzą. Ludzie ci z zasady są częściej na „nie” niż na „tak”.

Być może sądzono, że skoro są pozasystemowi (czy antysystemowi) i pójdą po raz pierwszy do urn, zagłosują za zmianą porządku, który daje im się we znaki (czyli „za” nową konstytucją). Oni tymczasem zagłosowali przeciw jakiemukolwiek systemowi i jakiejkolwiek władzy. Ich głos był w większości głosem na „nie” i byłby prawdopodobnie taki sam w każdych okolicznościach.

Konkrety i sprzężenia

Wśród szczegółowych spraw, które ostro podzieliły Chilijczyków i pchnęły wielu do głosowania na „nie” były prawa rdzennych mieszkańców kraju.

Projekt nowej konstytucji stanowił, że Chile będzie państwem wielonarodowym. Prawicy udało się przekonać dużą część wyborców – nie tylko swoich sympatyków – że to będzie koniec państwa chilijskiego. I że może dojść do rozpadu kraju.

Drugim wątkiem związanym z rdzennymi mieszkańcami, który przyczynił się do wywrócenia projektu konstytucji, było uznanie ich osobnego systemu wymiaru sprawiedliwości. Przeciwnicy tego rozwiązania zdołali przedstawić tę sprawę jako stawianie rdzennych mieszkańców w pozycji uprzywilejowanej wobec większości obywateli.

Część rdzennych mieszkańców, przede wszystkim największa ich grupa, Mapuche, znajdują się od stu lat w stanie niemal wojny z państwem chilijskim. Region, który zamieszkują – Araucania – jest od lat zmilitaryzowany, a Mapuche brutalnie szykanowani. Na przemoc państwa niektóre ich organizacje także odpowiadają przemocą – dokonują zamachów na własność i ludzi.

Wsparcie rdzennych mieszkańców przez nową ustawę zasadniczą wywołało wściekłość i sprzeciw kreolskiej ludności, przede wszystkim na południu, gdzie żyje ona po sąsiedzku – a zarazem w aurze wzajemnej wrogości – z rdzennymi.

Krytycyzm wobec śmiałych przepisów dających rdzennym mieszkańcom osobny system jurysdykcji słyszałem w Santiago de Chile także od ludzi z Frente Amplio (koalicji sił na rzecz zmian – głównej i w rządzie, i konstytuancie).

Ale dużą rolę w przegranej progresistów odegrały też względy niezwiązane z samą konstytucją.

„Nie jesteśmy tak inteligentni jak się powszechnie sądzi" – mówi o swoich ziomkach Newman. „Wielu ludzi nie rozróżnia problemów, ich wagi, różnej odpowiedzialności polityków za różne kwestie. Inflacja, przestępczość, Mapucze, nowa konstytucja – wszystko miesza się ze wszystkim".

Gospodarka chilijska wciąż potężnie odczuwa uderzenie pandemii oraz to najnowsze – wojny na wschodzie Europy. Rosną ceny paliw, żywności oraz inflacja. Niezadowolenie w takiej sytuacji kieruje się przeciw aktualnemu rządowi – Gabriela Borica. A ten zaangażował się bez reszty w kampanię na rzecz nowej konstytucji. Głos przeciw konstytucji był też po części głosem niezadowolonych z półrocznych rządów Borica.

Sprzężenie wszystkich tych okoliczności sprawiło, że Chilijczycy będą jeszcze przez jakiś czas żyli w systemie społeczno-gospodarczym ustanowionym za czasów dyktatury. Może jednak nie na wieki wieków.

„Umoczyć się” w imię dobra

W kwietniu, gdy byłem w Santiago, słyszałem od polityków i polityczek obozu progresywnego, że takiej jak dziś okazji na prawdziwe, egalitarne zmiany nie było od półwiecza – tj. od czasu utopionej we krwi pokojowej rewolucji Salvadora Allende, którą zakończył zamach stanu Pinocheta. W kwietniu wciąż czuło się powiew nadziei – i nawet zbierające się tu i ówdzie chmury nie zapowiadały załamania aury.

Lucia Newman, która zachowuje dystans doświadczonej dziennikarki newsowej, powiedziała mi wtedy, że jeśli Chilijczycy odrzucą konstytucję w referendum, będzie to jak trafienie miliona na loterii i zgubienie potem kuponu z wygranym numerem.

Czy więc zgubienie wygranego kuponu 4 września to koniec pokojowej rewolucji? Czy Chile straciło szansę choćby na umiarkowaną reformę systemu, który utrzymuje głębokie nierówności społeczne?

Radykalne zmiany mógłby uruchomić na nowo tylko kolejny bunt – jak ten z 2019 r. Nie ma dziś nań pogody – a wynik referendum to dowód chwilowo niepodważalny. Jednak progresiści, jak wynika z deklaracji prezydenta Borica, ani myślą się poddać. Wywieszają białą flagę – ale nie jest to flaga oznajmiająca poddanie się, lecz zaproszenie wygranych do pokojowych rozmów, dialogu, paktów, negocjacji.

Szczegółowego planu jeszcze nie ma; ale jest ogólny: prace nad nową konstytucją rozpoczną się na nowo. Niewykluczone, że będzie je prowadzić ta sama konstytuanta – skoro to właśnie jej obywatele powierzyli zadanie napisania konstytucji (tak mówi charyzmatyczna Camila Vallejo, rzeczniczka Borica). Teraz jednak wszystkie propozycje nowych przepisów będzie – być może – musiał zatwierdzić parlament (zanim trafią ponownie pod ogólnonarodowe referendum).

„Pozycja Borica i głównych sił konstytuanty jest dziś potężnie osłabiona" – mówi Newman. „To nie była przegrana o kilka punktów procentowych, to był cios, prawdziwa klęska. Natomiast prawica, choć bynajmniej nie popiera jej 62 proc. obywateli, usiądzie do rozmów zachowując się, jakby tak właśnie było".

W toku negocjacji między różnymi siłami mają wykluć się główne idee nowego tekstu. Każda z sił wyznaczy nieprzekraczalne dla siebie granice kompromisu – a potem, jak zawsze, będzie musiała je niejednokrotnie przesuwać.

Jedyny pomysł, jaki wydaje się realistyczny i budzący nadzieje na dalsze – choć bardziej powściągliwe – zmiany, to sojusz obozu rządzącego z lekceważoną do tej pory establishmentową centrolewicą.

Obóz rewolucji (raczej „refolucji” - ten termin łączący słowa "rewolucja" i reforma" ukuł przed laty - w odniesieniu do transformacji ustrojowych w Europie Wschodniej - Timothy Garton Ash; chodziło o reformy mające wymiar rewolucyjny, dokonywane jednak ewolucyjnie i pokojowo) nie ma dziś na horyzoncie bardziej sensownego ruchu niż zaproszenie do partnerskiej współpracy, w tym do rządu, bardziej umiarkowanych i doświadczonych w państwowej polityce.

Boric jest politycznym zwierzęciem i mistrzem dialogu. To on, jeszcze jako lider ulicznego buntu z 2019 r., potrafił przekonać prawicowego prezydenta Sebastiana Pinerę, by spytać Chilijczyków w referendum o chęć zmiany konstytucji (tego z 2020 r.).

Osobowość i talent Borica mogą zaważyć nad dalszymi losami pokojowej rewolucji. Boric, prócz tego, że jest zręcznym politykiem, jest też czytelnikiem zarówno prozy, jak i poezji. Jednym z jego ulubionych pisarzy jest Albert Camus, którego „człowiek zbuntowany” mówi „nie” – jednak robi to w taki sposób, by zostawić przestrzeń na powiedzenie również „tak”.

Owo „tak” to odmowa egoistycznego narcyzmu, który manifestuje się obrażeniem się na świat i odwróceniem od rzeczywistości, która zawiodła. To także wyraz szacunku i wierności wobec tych, którym obiecało się walkę do końca. Boric nadal mówi „nie” panującemu status quo i mówi „tak” dalszemu zaangażowaniu, by owo status quo zmienić.

Dlatego dwa dni po odrzuceniu nowej konstytucji przez większość obywateli, dokonał aż sześciu zmian w swoim rządzie, w tym na kluczowych stanowiskach – MSW i ministra ds. kontaktów urzędu prezydenckiego z parlamentem. Niektórzy z nowych ministrów to ludzie dawnej koalicji Concertacion (socjalistów i chadeków), z kręgu prezydentów socjalistów – Ricarda Lagosa (2000-2006) i Michelle Bachelet (2006-2010 i 2014-2018).

W ten sposób Boric wkłada buty Salvadora Allende, który stawał wobec podwójnego wyzwania: ze strony zachowawczych sił prawicy (nieporównanie bardziej niebezpiecznych) i radykałów swojego obozu. Ci ostatni, roku 2022, nie będą chcieli się ubrudzić kompromisami z „diabłem znajomym” – i zapewne będą atakować Borica o „zdradę” (niektórzy już to robią).

A może jednak w obozie „refolucji” przeważy pragmatyczne myślenie, którego deklarację usłyszałem przed laty od towarzyszki drogi Borica – posłanki w kongresie z Partii Komunistycznej, będącej częścią koalicji rządowej, Karol Carioli? Zacytuję dłuższy fragment:

– Częścią naszego dojrzewania – powiedziała Cariola – jest także świadomość, że my, komuniści, nie jesteśmy jedyną partią, która ma sto procent racji i w związku z tym nie pójdzie na żaden kompromis. Jeśli chcielibyśmy działać w taki sposób, to byłby błąd. Skończylibyśmy jako partia „dawania świadectwa”, a takie partie nie zmieniają rzeczywistości. Jesteśmy dla ludzi, nie dla samych siebie.

I dalej: – Są na lewicy działacze, którzy wolą „puryzm”, tzn. zachowanie czystego sumienia, niewchodzenie w żadne relacje ze światem realnej polityki. Ale to postawa egoistyczna. Ludzie czekają od wielu lat na zmiany, czasem w beznadziei, czasem choćby na odrobinę godności. Niestety, żeby przejść przez rzekę, trzeba się zamoczyć. Wiem, że wystawiam się na ryzyko, ale żebyśmy żyli w bardziej sprawiedliwym kraju, jestem gotowa zamoczyć się calutka.

;
Na zdjęciu Artur Domosławski
Artur Domosławski

Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor kultowej „Gorączki latynoamerykańskiej" (2004), niepokojącej „Śmierci w Amazonii" (2013), wstrząsających „Wykluczonych" (2016), słynnej biografii „Kapuściński non-fiction" (2010) oraz monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana" (2021). Laureat wielu nagród i wyróżnień literackich i dziennikarskich, m.in. Grand Press Dziennikarz Roku 2010, nominowany do Nagrody Nike za „Wykluczonych" i „Wygnańca", aureat Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” (2022) dla najlepszej biografii za „Wygnańca". Jego książki były tłumaczone na 10 języków.

Komentarze