0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Nasze prababki, nasze babki ze wsi: pracowały 18 godzin na dobę, „ogłaszano" je do żeniaczki, czyli de facto wystawiano na sprzedaż, bo małżeństwo było transakcją, w której ofiarowały posag, ręce do pracy i macicę. Kiedy wyjeżdżały do pracy do miasta jako służące, ich los niewiele się polepszał. Kiedy chciały się uczyć, rodzina protestowała, bo te ręce do pracy traciła. A jak im się jednak udało uciec i wykształcić, często nie chciały pamiętać, skąd przyszły. O chłopkach, zapewne antenatkach większości czytających ten tekst OKO.press, Katarzyna Sroczyńska rozmawia z autorką książki „Chłopki”, Joanną Kuciel-Frydryszak*.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

Ludowa historia kobiet

Katarzyna Sroczyńska, OKO.press: Czytelnicy pani najnowszej książki „Chłopki” opowiadają na spotkaniach autorskich historie swoich babek i prababek?

Joanna Kuciel-Frydryszak: Miałam poczucie, że piszę książkę historyczną, tymczasem ludzie czytają ją, jakby była o nich. Opowiadają mi o tym, czego doświadczali od swoich wiejskich babek i matek, o mechanizmach, które wciąż funkcjonują w rodzinach, o obciążeniu. Kilka dni temu czytelniczka napisała, że gdyby przeczytała tę książkę wcześniej, może jej terapia trwałaby krócej. A ja w ogóle w tej książce nie wchodzę w tonacje terapeutyczne.

Myślę, że coś takiego się stało wokół tej książki, że jej czytelnicy uświadomili sobie, że ich doświadczenia nie są jednostkowe, ale powszechne. Interesujące, dlaczego myśmy o tym wcześniej nie rozmawiali? Dlaczego nie przeżyliśmy tego jako społeczeństwo? Istnieją różne płaszczyzny i warstwy tej historii, jedną z nich jest bieda. I ta bieda też nie została w moim przekonaniu przepracowana społecznie.

Można napisać historię swojej rodziny, jeśli była to historia szlachecka, ale już niekoniecznie, jeśli była chłopska. Kiedy jedna z pani bohaterek mimo wszystko się na to poważyła i nadała swojej pracy tytuł „Saga rodu Somlów”, usłyszała, że ród to może być królewski albo arystokratyczny. Nie wypada pisać o chłopskich przodkach?

Myślę, że poza wstydem i przekonaniem, że nie ma się czym chwalić, jest jeszcze taka myśl: ale o czym tu pisać? Właśnie ta bohaterka powiedziała coś, co oddaje sposób myślenia wielu potomków i potomkiń chłopskich rodzin: największą przygodą mojej babci było to, że ugryzł ją pies. Wiele osób zaledwie dwoma zdaniami może opowiedzieć życie swojej babki, bo go nie zna. Ono nigdy nie wydawało się ciekawe.

Bo co to było za życie? Praca, znój, bieda.

Kiedy zaczynałam pracę nad tą książką, to się przeraziłam. Jak to życie pokazać, żeby ktoś chciał je śledzić, a nie uciekać od trudu i cierpienia?

Ale z drugiej strony, historia elit nie jest historią większości z nas. Chociaż myślę, że wciąż wiele osób, oglądając w muzeach wytworne meble, uważa, że tak mieszkali ich dziadowie. Część społeczeństwa oczywiście tak mieszkała, ale naprawdę znikomy procent, bo przecież w międzywojniu zaledwie 0,5 proc. mieszkańców Polski stanowili ziemianie, inteligencja – 5 proc. Musimy sobie zdać sprawę, że klasa ludowa była potężna, stanowiła znaczną większość.

Kacper Pobłocki, autor książki „Chamstwo”, głośnego studium pańszczyzny, mówi o tym, że historia ludowa w przeciwieństwie do historii elit jest opowiadana i przekazywana przez kobiety.

Może tak być, chociaż akurat w międzywojniu, kiedy publikowano pamiętniki chłopskie, była to głównie opowieść męska. Wiele źródeł, z których korzystałam, pochodzi z lat 70. – to teksty pisane na konkursy dla kobiet, które ukazywały się najpierw w prasie. Ale korzystałam też z materiałów pisanych na podobne konkursy w dwudziestoleciu. Te prace są szalenie ciekawe, bo pokazują, jak kobiety radziły sobie z życiem na wsi. Zależało mi na tym, żeby w detalach opisać front codzienności. Historia chłopów była przecież przedstawiana, tylko brakowało detalu, konkretu, a także perspektywy kobiet.

Czytając te prace, miałam czasem skojarzenie z podróżą pociągiem, kiedy do przedziału wsiada obca kobieta i zaczyna opowiadać całe swoje życie. Zdaje sprawozdanie, w tym wypadku sprawozdanie z krzywdy.

Przeczytaj także:

Pół godziny dla siebie

Powiedzmy wobec tego trochę o tym, jak to życie wyglądało, bo rzeczywiście opisuje je Pani w najdrobniejszych detalach. Poznajemy na przykład zawartość szafy czy skrzyni pewnej kobiety: „trzy koszule, jedna para majtek, jedna para pończoch, dwie bluzki, jedna spódnica, jeden płaszcz, jedna para trzewików, chusta do okrycia w stanie znoszonym, trzy chustki na głowę”. Pisze Pani, że cała ta odzież warta była 21,30 zł, przy czym „średni zarobek miesięczny w Polsce w 1936 r. to 250 zł”.

W tym wypadku chodziło o najuboższych. Kmiecia córka, czyli dziewczyna pochodząca z bogatej chłopskiej rodziny, ale ich było zaledwie 11 proc., miała oczywiście więcej ubrań. Notabene, w międzywojniu kobiety już tylko sporadycznie zakładały stroje ludowe, nawet ślubu się w nich nie brało.

A jak pani pyta, jak wyglądało ich życie, to oczywiście było zdominowane pracą.

Po 18 godzin dziennie.

Nawet te zamożniejsze pracowały od rana do wieczora, mając zaledwie pół godziny dla siebie. A pewnie i wtedy robiły coś dla domu. Do dzisiaj czujemy, że nasze babcie wysoko zawiesiły nam poprzeczkę, od czego próbujemy się uwolnić, jak słyszę od moich czytelniczek, ale nie bardzo nam to wychodzi. Nieustająca praca i to poczucie, że po próżnicy nie wolno siedzieć, że w domu cały czas jest coś do zrobienia.

Ale one pracowały nie tylko w domu, ale też na polu.

Nawet jeśli nie, to zajmowały się inwentarzem. Nie znalazłam w tych relacjach wiejskich kobiet żadnej, która by nie pracowała.

A praca trwała od wczesnego rana do późnych godzin, zimą to trochę inaczej wyglądało. Mówimy o okresie kryzysu ekonomicznego, kiedy dochody spadły dramatycznie, nawet o 60 proc., więc trzeba było się dodatkowo starać, żeby zorganizować pieniądze i jedzenie. Wydaje mi się dosyć szokujące, że oni sami hodują, uprawiają i niewiele z tego mają. No i jeszcze zasada, do której przestrzegania kobieta czuje się zobowiązana, czyli sama nie zje, żeby dać dziecku.

Co jadły?

To zależy, z jakiej były grupy.

Mówimy o chłopstwie, ale byli wśród nich pracownicy najemni, chłopi małorolni i ci z większą ilością ziemi.

I różnice w zamożności między tymi grupami najbardziej widać właśnie na talerzu, ale wszyscy jedli poniżej potrzebnych wartości. Chodzi o kalorie, ale też przede wszystkim o to, że chłopska dieta była jałowa, nie dostarczała potrzebnych składników odżywczych. Lekarka z Wielkopolski pisała, że 90 proc. dzieci w klasie w szkole pod Poznaniem miało krzywicę, co wynikało z diety. Jedli potrawy, o których dzisiaj nam się nie śniło, chociaż wydaje nam się, że chłopskie jadło to golonka i żeberka. W książce pokazuję jadłospis z jednego dnia w tych najuboższych gospodarstwach: głównie ziemniaki.

Plus mąka i woda.

Czasem jakieś kluski, jeśli było jajko, ale jajka, mleko i ser zazwyczaj się sprzedawało. Zresztą nawet te ziemniaki niekoniecznie były dobre.

Jakaś kobieta w Pani książce cieszy się, że ziemniaki są zepsute, bo to znaczy, że będzie można zrobić placki ziemniaczane. Te zdrowe ziemniaki szły na sprzedaż.

Eliza Szybowicz, jedna z moich rozmówczyń, opowiadała, że pewnego roku wszystkie ziemniaki przechowywane w piwnicy w rodzinie jej babci zmarzły. Mimo to zjedli je, bo nikt sobie nie wyobrażał, że można by je wyrzucić. Dziś nie umiemy sobie nawet wyobrazić, jak one mogły smakować. To znowu historia z Wielkopolski, gdzie przecież sytuacja była dużo lepsza niż w pozostałych regionach. Dla młodszych czytelniczek to jest absolutny szok – zestawienie warunków, w których one teraz żyją, z tym, jak żyli ich bliscy.

Chłopi myli się rzadko, bo nie mieli się jak myć. Wodę się nosiło czasem ze studni, ale czasem z rzeki czy stawu, grzęznąc po drodze w błocie. To też należało do obowiązków kobiet, mimo że one przez całe lata niemal stale były w ciąży.

Wodę wiele rodzin wybierało z rzeki i tam się też ewentualnie można było kąpać. Polskie społeczeństwo było pod względem higieny bardzo zaniedbane. Opisuję Nieporęt, położony tuż pod Warszawą, z lat 30.: 244 rodziny i połowa nie ma ustępu. Zresztą higiena to jedno, ale brak możliwości leczenia to drugie.

Kobiety ze wsi w chustkach, stoją obok siebie.
Na zdjęciu: Kobiety z Wieliszewa (woj. mazowieckie) podczas nagrania programu telewizyjnego, 1963 rok. Fot. Tadeusz Rolke.

Najgorsze, co mogło się zdarzyć

Wielokrotnie podkreśla Pani, że na międzywojennej wsi nie chcieli pracować ani nauczyciele, ani lekarze.

Moja książka na pewnym poziomie jest książką o wykluczeniu, o grupie wykluczonych wśród wykluczonych, bo kobiety podlegały większym ograniczeniom niż mężczyźni, w szczególności z edukacji. Lekarze, ale również nauczyciele i publicyści potrafili to zobaczyć i nazwać. Wiedzieli, że to jest zaniechanie inteligencji.

Oczywiście część społeczników angażowała się, ale jak widać przy okazji organizacji spółdzielni w Markowej, powszechnie uważano, że na wieś idzie pracować tylko ktoś nawiedzony, wariat z misją. Bo wieś to miejsce przeklęte, od którego trzeba się trzymać z daleka.

Chłopi przez wieki stanowili grupę wykluczonych, ale w międzywojniu to się nie skończyło.

Choć były jakieś próby zmiany tej sytuacji, na przykład powszechna szkoła.

Ale szkoły wiejskie były zwykle tak zorganizowane, że nawet jeżeli się je skończyło, to nie miało się szansy na dalszą edukację.

Tak, trzeba było pojechać do miasta, tam się dokształcić i dopiero wtedy ewentualnie myśleć o gimnazjum. Oczywiście gimnazjum w mieście było prawie poza zasięgiem, było też odpłatne.

Sytuacja materialna to jedno, ale ograniczające było również poczucie, że jest się skazanym na takie życie, jakie się ma, że ktoś postawił na nas krzyżyk. W moim przekonaniu wiele kobiet miało poczucie, że urodzić się na wsi to najgorsze, co się może zdarzyć.

Życie na wsi oznaczało też niemal całkowity brak wpływu na swój los.

Na pewno dla kobiet.

Jedna z Pani bohaterek przytacza powtarzane w jej rodzinie powiedzenie, że kto się pod ławką urodził, ten na nią nigdy nie wejdzie.

Myślę, że to jest najtrudniejsza spuścizna, z którą wiele rodzin się zmaga do dziś. To poczucie, że coś jest nie dla nas, to jest artykułowane w różnych miejscach mojej książki. Ojciec ks. Jana Ziei [działacza społecznego, w późniejszych latach współzałożyciela KOR – przyp. KS] mówi: to nie na naszą gospodarkę uczyć się. Inni powtarzają: nasze dzieci ministrami nie będą, albo: panią nie będziesz. Ten sygnał jest stale przekazywany: edukacja, awans przekraczają nasze możliwości.

W moim pokoleniu wiele osób musiało sobie z tym poczuciem radzić. Choć są też postawy z drugiego bieguna, czyli ambicji, próby przełamania losu, pokazania, że my też możemy.

Ambitne w Pani książce są właśnie kobiety. To im przede wszystkim zależy na edukacji dzieci, czasem za wszelką cenę. Dziewczynkę, która nie ma butów, brat nosi do szkoły w tobołku. To pomysł ich matki, bo na buty dla córki rodziny nie stać.

Mężczyzna jest kierownikiem gospodarstwa, rodzinnej firmy i posyłając dziecko do szkoły, traci pracownika. A matce zależy przede wszystkim na dzieciach i chce, żeby miały lepszy los. Poza tym matki w większym stopniu były zaangażowane w życie dzieci i może rzeczywiście mocniej wierzyły w edukację. Mama Tadeusza Różewicza wspominała, że kiedy chłopi słyszeli, że edukacja jest dzieciom potrzebna, odpowiadali: kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie. Ostatnio usłyszałam, że mawiano też: jak chłopi czytają, to nic nie mają.

A jak ktoś już miał chodzić do szkoły, to raczej syn niż córka, bo po co kobiecie szkoła, jeżeli jest chowana na matkę i żonę? Strata czasu i energii. Jadwiga Popiołkiewiczówna, która chciała się uczyć, żeby być nauczycielką albo „chociaż” krawcową, ale nie miała na to szans, uciekła z domu. Zatrudniła się w pałacu w Czaczu, nauczyła się gotować. Pracowała jako kucharka i pokojówka. Jej córka mi powiedziała, że ona była wybitną osobą, witalną, silną, odważną.

Polepszyć swoje życie mogą tylko ci, którzy są wyjątkowi.

Ale to jest po prostu nonsens, bo ile takich jednostek jest? Prawo do normalnego życia, do zaspokojenia elementarnych potrzeb powinien mieć każdy, czy jest silny, czy słaby.

Ogłosili mnie do żeniaczki

Zamążpójście to ważny moment w życiu kobiet na wsi. I zwykle jest potwierdzeniem, że na swoje życie nie ma się wpływu.

Tak, to jest właściwie kluczowy moment w ich życiu, który zdeterminuje dalsze losy. Bo teraz to się wszystko rozgrywa. One to świetnie wiedzą. Już bardzo młode dziewczyny organizują sobie posag, żeby jak najlepiej wyjść za mąż, np. jeżdżą na saksy i odkładają pieniądze. Ale to nie one decydują, za kogo wyjdą. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak długo i w tak jawny sposób małżeństwo było transakcją handlową.

Kobiety wspominają: ogłosili mnie do żeniaczki i że mam 10 morgów majątku. Żywy konkret.

Czy Pani bohaterki myślą o tym, żeby zmienić swoje życie? A jeśli tak, to co przychodzi im do głowy?

Wyjazdy na służbę, na saksy, ucieczki. Wielokrotnie słyszałam relacje, że rodzina w mieście proponowała, że weźmie dziewczynę do siebie, do pracy i pomoże jej się kształcić. Ale rodzice mówili „nie”, bo miasto wydawało się niebezpieczne. Nie wiadomo, czy dziewczyna nie wróci z brzuchem.

To było realne niebezpieczeństwo: kobiety na służbie padały ofiarą gwałtów i molestowania.

A i tak nadzieję na poprawę losu dawały głównie wyjazdy, bo na wsi można było najwyżej wydać się za bogatego. Ale przecież było do przewidzenia, komu to się uda, a komu nie. No i emigracja.

Pokazuję wielką falę emigracji kobiet do Francji, do pracy.

Już przeprowadzka do miasta była obciążona ryzykiem i stanowiła szok cywilizacyjny, a co dopiero wyprawa za granicę, bez znajomości języka. A mimo wszystko kobiety to robiły: wyjeżdżały i nie chciały wracać. Ale chociaż i tam są również ciężko doświadczane, wykorzystywane ponad siły, molestowane, robią wszystko, żeby nie wrócić na polską wieś.

Parę dni temu skontaktowała się ze mną pani, która rozpoznała swoją krewną wśród bohaterów mojej książki, w jednym z pism, w którym rodzic prosi o zwolnienie córki ze szkoły. Ta dziewczynka po latach wyjechała do Francji i już tam została. Rodzina się dowiedziała, że ona nie żyje, bo Francja szukała spadkobierców, żeby przekazać spadek – złote kolczyki.

Marzenia o lepszym życiu budzą szkolne nauczycielki. Dziewczynki chcą być takie jak one.

Na ogół to wynika z nadziei, że można zyskać wyższy status, ale szybko się okazuje, że to nie jest możliwe. Bo w biednych rodzinach wykształcenie dziewczynki na nauczycielkę to jest naprawdę ogromny koszt. Pamiętam relację kobiety, której ostatecznie nie wykorzystałam w książce: jej babcia zagroziła rodzinie, że się utopi, jeżeli nie zostanie panią.

I co?

Wykształcili ją rzeczywiście, ale wielkim, wielkim kosztem. Posłali najpierw do szkoły we wsi, potem w mieście, wozili latami do miasta plony i płody, żeby dziewczynę utrzymać. Zresztą Jadzia Popiołkiewiczówna, ta, która uciekła w domu, zachwyciła się najpierw swoją nauczycielką i chciała być jak ona. To się oczywiście zdarzało, ale dużo częściej marzenia się nie spełniały.

Na polskiej międzywojennej wsi było 40 proc. analfabetów, przy 33 proc. w całym kraju.

Ale już na przykład na Wielkopolsce 13 proc. Najwięcej analfabetów było w byłym zaborze rosyjskim. W II Rzeczypospolitej był jeszcze taki problem, że dzieci, które chodziły do szkoły powszechnej i kończyły cztery klasy, potem się uwsteczniały. Nie miały kontaktu z czytaniem ani pisaniem.

A o tym, jaką moc może mieć czytanie, opowiada historia dziewczyny, która z własnego wyboru zdecydowała się wyjść za dużo od siebie starszego wdowca. W świadomy sposób ogarnęła swoje życie, dom i gospodarstwo: rozwijała, modernizowała, ozdabiała. Potem koleżanki przychodziły i mówiły: ale ty masz ładnie, my też byśmy tak chciały.

Kobiety na wsi miały pragnienia, żeby zmienić swoje życie, ale nie wiedziały jak.

Często trafiałam na relacje typu: nauczyłam się sprawiać mięso, bo przyjechała instruktorka i mnie nauczyła. Instruktorki uczyły, jak zorganizować dom, od umywalki, po wycieraczkę. Ale dostęp do tej wiedzy i umiejętności był bardzo ograniczony.

Ta dziewczyna, co wydaje mi się warte podkreślenia, która wyszła za wdowca z własnej decyzji, wskazuje na źródło swoich ambicji i kompetencji, możliwości kierowania własnym losem. Mówi, że ojciec ją nauczył czytać gazety. Opowiada o tym w refleksyjny sposób i potrafi wskazać przyczyny swojego zadowolenia z życia.

To kolejna historia indywidualnego wysiłku. Dlaczego było tak mało takich instytucjonalnych, samoświadomych inicjatyw jak uniwersytet ludowy, organizowany przez Zofię i Ignacego Solarzów?

Taka praca była z całą pewnością niewdzięczna. Solarz był człowiekiem ze środka, sam był chłopskim dzieckiem. Zofia wychowała się w ziemiańskim środowisku, ale zaangażowanym społecznie. Generalnie inteligencja była mało zainteresowana pracą na wsi. Chłopom przypisywano wszelkie złe intencje. Uważano, że sami sobie są winni, co zresztą bardzo długo, a może nawet do dzisiaj jest powtarzane, że wieś ciemna, niewykształcona na własną prośbę. Obok siebie istniały dwa światy

Przypomina mi się, że jeden z postulatów Związku Zawodowego Dozorców w Warszawie był taki, żeby mieszkańcy mówili do nich per pan. Nie Heniek, Wojtek, Maryśka. To jest efekt wielowiekowego wykluczenia i to nie zniknęło.

Już wieś śmierdzi

Bronisław Malinowski pisał o kobiecie z Wysp Triobrandzkich, używając określenia „zwierzę ludzkie”. Wyznawał, że czuje do niej „fizyczny pociąg” i „osobisty wstręt”. Wielu w podobny sposób mogłoby opisać swoje wycieczki na wieś.

Ale co jeszcze bardziej zdumiewające, o czym pisał już socjolog Józef Chałasiński, że jak się dziecko chłopskie wykształci, to też nie chce mieć ze wsią i chłopami nic wspólnego. Już jest panem. Nie wracają, nie modernizują, nie zmieniają – to zauważano już w międzywojniu.

Organizowano w dwudziestoleciu zjazdy ludzi z wyższym wykształceniem, pochodzących z jakiejś konkretnej wsi. Przyjeżdżało dwóch księży, czterech inżynierów, jacyś nauczyciele, w tym jedna kobieta. W takich proporcjach mniej więcej. A reszta przychodziła i mówiła: a ten został panem. Kiwali głowami i tyle.

Podobny ton słuchać w relacjach o awansie społecznym, które pojawiają się w ostatniej części książki. Ludzie opowiadają w niej o swoich babkach, ale też o matkach, które w PRL-u wyprowadziły się do miasta, zdobyły wykształcenie, a potem odwiedzały w niedzielę albo w wakacje rodzinę na wsi.

Agnieszka Jędrzejczyk mówi, że jeździły na wyprawy cywilizacyjne.

I między tymi, którzy wyjechali do miast, a tymi, którzy zostali, nie ma porozumienia.

Absolutnie. I to się dzieje szybko.

Już wieś śmierdzi, pojawia się wstyd, już nie chce się na to patrzeć ani sobie przypominać.

Może to jest warunek awansu. Może, żeby się wyrwać, trzeba odrzucić to, co było wcześniej.

Nie. Prawdopodobnie nie, ale uprzywilejowana mniejszość daje sygnał, że trzeba odrzucić i zapomnieć. Ty się dalej zachowujesz jak wieśniara. Ty się musisz zmienić, nie możesz tak mówić, nie możesz tak wyglądać. Musisz się przebrać, musisz się uczesać.

Bo inaczej powiemy ci, że ci słoma z butów wystaje. Psychologicznie to jest bardzo trudna sytuacja, a dotyczy prawie nas wszystkich, biorąc pod uwagę masową migrację ze wsi do miast w latach 40. i 50. Dlatego tak interesujący wydaje mi się przykład tego, co robili Solarzowie. Bo to jest zupełnie inny pomysł.

To jest pomysł na to, żeby zostać tym, kim się jest, nie udawać nikogo innego. Nie chcieć być panem, panią, ale polepszać swoje życie w obrębie swoich możliwości, w sposób świadomy, korzystając z edukacji, z literatury, ale też z kultury ludowej. Solarzowie rehabilitowali kulturę ludową w oczach chłopów, którzy chcieli od niej uciekać, którzy chcieli mieć dostęp do kultury pańskiej, wysokiej, z której byli wykluczeni. A Solarzowie mówili, nie, to jest wasza wartość, to jest coś wspaniałego.

I proszę zwrócić uwagę, jak to szybko chwyciło, jak się coś pojawiło poza Kościołem. Ponieważ inteligencja praktycznie odpuszczała wieś, Kościół miał tutaj naprawdę wolne pole do zagospodarowania i robił to.

Choć jest też takie wyobrażenie, że cała przedwojenna polska wieś była klerykalna, narodowo-katolicka, że wszyscy mówili jednym językiem i chodziło im o to samo, ale tak nie było.

Znamienna wydaje się historia rodziny Józefa i Wiktorii Ulmów, którzy będą beatyfikowani 10 września. ratowali w czasie wojny Żydów i oddali za to życie. Ulma był wychowankiem uniwersytetów ludowych.

Historia Ulmów pokazywana jest jako historia zwykłej, prostej, chłopskiej rodziny. Tymczasem Ulma był wykształconym chłopem o szerokich horyzontach i wielu zainteresowaniach, słuchaczem uniwersytetu ludowego. Był również skonfliktowany z miejscowym księdzem. Z kolei jego żona była zastraszana przez księdza, któremu się zwierzyła, że chce uczestniczyć w zajęciach na uniwersytecie ludowym. Sami Solarzowie nie stawiali tego w perspektywie albo albo – albo uniwersytet ludowy, albo Kościół. Nie zmuszali chłopów do żadnych wyborów.

Praktykowali, chrzcili swoje dzieci. To Kościół miał problem z nimi, nie oni z Kościołem.

Ulmowie byli rodziną pobożną, jak się wówczas mówiło i nie odwracali się od Kościoła, ale byli to równocześnie ludzie o szerokich horyzontach. Wielka szkoda, że się mało mówi przy tej okazji o Uniwersytecie Ludowym w Gaci Przeworskiej, bo to jest fenomen warty upamiętnienia. Dla wielu osób było to generacyjne doświadczenie zmieniające życie.

Biednyś, boś głupi

Co dziedziczymy po chłopskich babkach i prababkach?

Uciekam od takich pytań, bo być może każdy co innego. Moja książka jest bardziej pytaniem niż odpowiedzią. Ja teraz dostaję odpowiedzi na spotkaniach autorskich, zaczęłyśmy od tego, prawda? Ale zastanawiam się, czy istnieje związek między tą spuścizną a takim rodzajem bierności nas jako społeczeństwa. Czy to nie jest konsekwencja wychowywania do rezygnacji? Do godzenia się z tym, że los jest, jaki jest. Jak łatwo nas zdeprymować oskarżeniem o to, że jesteśmy roszczeniowi. Francuzi nie mają z tym problemu. Zabrano im dwa lata emerytury i uspokoić się nie mogą, chociaż to już jest przesądzone – dalej wychodzą na te ulice.

Myślę też o braku solidarności społecznej. To jest zdumiewające, zwłaszcza że większość z nas wyszła z bardzo trudnych warunków. Co się stało z wiedzą o historii naszych rodzin? Jak ją wykorzystujemy, co z nią robimy? Czy odreagowujemy wciąż biedę, chcąc więcej?

Wierzę w młode pokolenie, które nie ma już takiej pamięci głodu. Być może oni zmienią postrzeganie biedy jako czegoś zawinionego.

W Polsce ludzie słabsi społecznie mają się czuć winni. To także oczywiście pokłosie lat 90.: biednyś, boś głupi.

Jest niezwykle przykre, że po takich doświadczeniach nazywa się wydatki socjalne rozdawnictwem. Nie wiem, jak to zrozumieć, z czego to wynika. Bo to jest ewidentne, jeżeli się prześledzi ostatnie 100 lat; widzimy, gdzie nasze rodziny były, a gdzie są dzisiaj. To się nie stało siłą woli i dzielnością indywidualną, tylko ogromną zmianą społeczną

I tego się wciąż nie dostrzega. Ciekawą teorię miał Ludwik Stomma: chłopi przed wojną byli upodleni i wykluczeni, a ponieważ te odczucia nigdy nie zostały przetrawione, w poszukiwaniu godności przykleili się na przykład do tych opowieści o żołnierzach wyklętych, o wielkiej Polsce i wielkich Polakach. Oczywiście nie wszyscy przyjmują taką postawę, niektórzy radzą sobie w inny sposób. Pytanie – w jaki? Bez względu na sposoby, nie da się ukryć, że nie umiemy doprowadzić do sytuacji, w której wszyscy czuliby się szanowani.

*Joanna Kuciel-Frydryszak – dziennikarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii literackich „Słonimski. Heretyk na ambonie” oraz „Iłła”, a także reportaży historycznych: „Służące do wszystkiego” i „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”.

;

Komentarze