„Ludzie podejmują decyzję o małżeństwie w oparciu o czynniki ekonomiczno-społeczne. Dzisiaj się zastanawiają, jaką mają zdolność kredytową, wtedy – ile będzie wynosić dywidenda z posagu. Czy to znaczy, że nic do siebie nie czują?" - Alicja Urbanik-Kopeć o związkach wtedy i dziś
Jak wyglądał rynek matrymonialny na przełomie XIX i XX wieku? Kto miał największe szanse na swobodny wybór partnera życiowego? Kobieta z klas wyższych bez posagu, czy robotnica odkładająca pieniądze do kasy oszczędnościowej? Jakie były życiowe perspektywy kobiety niezamężnej? Jak wyobrażano sobie wtedy małżeńskie szczęście i jaki ma to związek ze współczesnymi wyobrażeniami udanych związków?
OKO.press rozmawia z Alicją Urbanik-Kopeć*, autorką książki „Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym”.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Dominika Sitnicka, OKO.press: Gdzie w tym wszystkim jest miłość? Pod koniec książki cytujesz statystykę, że w XIX wieku na dwa małżeństwa z miłości, pięćdziesiąt było zawieranych z rozsądku. To prawdziwe proporcje?
Alicja Urbanik-Kopeć: Trudno to potwierdzić, bo w źródłach historycznych nie znajdziemy danych, które nam wskażą, kto się ożenił z miłości, a kto z innych powodów. Poza tym ludzie przecież i tak deklarowali, że to związki emocjonalne. Nawet w tamtych realiach rynku matrymonialnego, który był wyjątkowo pragmatyczny i materialistyczny, pielęgnowano iluzję, że to związki emocjonalne, zaspokajające potrzeby uczuciowe. I pisano mnóstwo porad dla młodych dziewczyn, by nie wychodziły za mąż ze względu na pieniądze, bo to zawsze się źle kończy.
Gdy piszę o małżeństwie nieromantycznym, to chodzi mi o specyficzny system prawno-administracyjny, który był głównie skupiony na kobietach, choć miał też wpływ na mężczyzn. Sprawiał on, że małżeństwo było kwestię dużo dalej wykraczającą poza osobiste, tożsamościowe wybory.
Dla nas teraz oczywiste jest, że małżeństwo powinniśmy zawrzeć z osobą, która jest naszym partnerem i z którą się dogadujemy na wielu poziomach - emocjonalnym, intelektualnym, seksualnym. Kultura daje nam bardzo jasne wskazówki, czym jest miłość, związek. Czy takie zjawisko istniało już w XIX wieku? Czy osoby, które wtedy decydowały się na małżeństwo, odczuwały zgrzyt?
To dobre pytanie. Mówimy o przełomie XIX i XX wieku, choć ja piszę też o dwudziestoleciu międzywojennym. Ten przełom to ważny czas, kiedy wytwarzają się koncepcje psychologiczne, pojęcie człowieka jako jednostki, która ma prawo do osiągnięcia satysfakcji życiowej, poza spełnianiem obowiązków społecznych. Już wcześniej istniała oczywiście instytucja małżeństwa rozumianego jako kontrakt, wiążący się z przepływem finansowym, czy dziedziczeniem ziemi.
Wtedy pojawiła się nowoczesność mówiąca, że istnieje też coś takiego jak miłość romantyczna i że jest ona nie mniej ważna, niż takie instytucje jak małżeństwo.
Wtedy pojawia się burżuazyjny ideał rodziny, w której małżonków łączą głębokie więzi emocjonalne. Pojawia się też myśl, że celem kobiety jest wyjść za mąż. Nie tylko w takim sensie, o jakim mówił Kościół katolicki, czy patriarchalna doktryna – bo jej celem jest spłodzenie potomstwa. Kobieta powinna zostać żoną, żeby poczuć emocjonalne spełnienie. Musi mieć męża, który zaspokoi jej potrzeby emocjonalne, seksualne, jej instynkt macierzyński, który wtedy pojawia się jako koncepcja psychologiczna.
Piszę o tym, że to trochę pudrowanie rzeczywistości merkantylnej ideałami mówiącymi o tym, że małżeństwo to spełnienie dla kobiety. Tymczasem w tamtej rzeczywistości ono było przede wszystkim potrzebne im prawnie i finansowo do życia.
Mam wrażenie, że narrację w Twojej książce organizują przede wszystkim pułapki tego systemu. Z jednej strony myślimy o miłości, spełnieniu, a z drugiej rzeczywistość jest taka, że małżeństwo trzeba zawrzeć, twardo stąpając po ziemi i wyliczając warunki finansowe. Od tego, jaką małżeńską decyzję podejmie kobieta, zależy właściwie całe jej życie. Nie może tego jednak przyznać na głos, bo nie wolno być interesownym.
Tak, to jest trochę historia o strasznej hipokryzji. Ale mam też wrażenie, że praktyka społeczna i kultura doskonale sobie radzą z nadbudowywaniem różnych sprzeczności, które same wytwarzają. Mamy rynek matrymonialny, który wynika z sytuacji prawno-finansowej i społecznej kobiet. Są one w dużej części ubezwłasnowolnione, jeżeli chodzi o zarządzanie majątkiem, zarabianie pieniędzy, samostanowienie, nabywanie własności, sprzedawanie jej, dziedziczenie. To wytwarza atmosferę, wymuszającą bardzo pragmatyczne podejście.
Ale jednocześnie mamy pielęgnowaną z pietyzmem koncepcję tego, że małżeństwo to wybór emocjonalny. To pokazuje, że kobiety miały na rynku małżeńskim więcej do stracenia niż mężczyźni. A porażka na nim, czyli staropanieństwo, było dla nich bardziej dotkliwą karą. Wiązało się z większymi problemami niż w przypadku mężczyzny.
Chodzi o wyśmiewanie, czy też złą sytuację finansową?
Jedno i drugie. Wówczas się zawiązuje bardzo wyraźnie ta koncepcja wyśmiewania się ze starych panien. Mówienie, że one odniosły porażkę, nie były wystarczająco dobre, żeby sobie znaleźć partnera. Do tego pojawia się też dyskurs psychologiczno-medykalizujący.
Że są jakieś zwariowane, oziębłe.
Że mają problemy, neurozy, obsesje. Nie znalazły męża przez niedostatki charakteru. Pojawiają się też koncepcja, że samotność i niezrealizowany instynkt macierzyński wytwarzają u nich różne stany chorobowe. Pojawiające się psychosomatyczne objawy, jak migreny. To było pogardliwe traktowanie, politowanie.
Ale też sytuacja kobiety, która nie znalazła męża, a była już w wieku poprodukcyjnym, rzeczywiście mocno się komplikowała. Kobiety z klasy wyższej miały problemy z utrzymaniem się, nie miały możliwości zarobkowania. Musiały liczyć na wsparcie bliższej lub dalszej rodziny.
Za to kobiety z klasy robotniczej w momencie, kiedy ze względu na stan zdrowia i wiek nie mogły wykonywać pracy fizycznej, czy służącej, praczki, lub tkaczki, nie otrzymywały świadczeń emerytalnych. One do 1912 roku jeszcze nie istniały. Takim kobietom pozostawało utrzymywanie się z oszczędności, co było też iluzoryczne, bo wysokość pensji kobiet z proletariatu bardzo rzadko pozwalała na odłożenie jakichkolwiek środków.
Co się z nimi działo?
Albo szły do przytułku, czyli do domów pracy dla osób starszych, albo czasem mogły liczyć na wsparcie swoich byłych pracodawców. Szczególnie jeśli chodzi o służące, które miały najbliższy kontakt osobisty z pracodawcami. Oni im wypłacali coś, co dziś nazwalibyśmy prywatnymi emeryturami.
Posiadanie męża brzmi jednak bardziej komfortowo.
Zdecydowanie. Małżeństwo było pod każdym względem kluczową decyzją. To była kluczowa decyzja, jeżeli chodzi o pozycję społeczną, o bezpieczeństwo finansowe, o pozycję w rodzinie i towarzystwie. Niezależnie od klasy społecznej. Małżeństwo to też rodzaj zabezpieczenia finansowego, bo wychodząc za mąż kobieta, nie tylko zyskiwała oparcie w postaci męża, ale także dzieci…
Czyli słynny czwarty filar.
Tak, taka kobieta potem mogła liczyć na pomoc. Jeżeli miała męża, który zmarł i miała dzieci, które były dorosłe, to praktyką społeczną było, żeby przyjąć do swojego domu starą matkę. Dziś trochę dla żartu mówimy „a kto nam na starość szklankę poda”. Wtedy to było naprawdę istotne pytanie, bo ktoś musiał to robić.
Zaskoczyło mnie, jak istotne w tamtym świecie były prognozy ekonomiczne kobiet. Przyzwyczailiśmy się do mówienia, że to skoro obowiązywał ścisły patriarchat, to znaczy, że mężczyzna miał być zaradny, zarabiać, zarządzać, a kobieta miała być aniołem domowego ogniska. Spokojnym, uległym, posłusznym, może nawet ładnym. Tymczasem nacisk na posiadanie posagu był silny nie tylko w klasach wyższych, ale nawet robotniczych.
Tak. Też kiedyś myślałam, że te posagi to tylko taki miły dodatek i specyficzny rodzaj transakcji, który był wykonywany przez klasy wyższe. Nie, tak nie było. Aż do I wojny światowej właściwie od wszystkich kobiet oczekiwano posiadania posagu. Jeżeli go nie miały, to musiały zaoferować coś w zamian.
Nawet kobiety z klasy robotniczej, szwaczki, praczki, służące zbierały ten posag w różnego rodzaju kasach posagowych i towarzystwach ubezpieczeniowych. A jak nie miały posagu odłożonego w kasie oszczędnościowej, to mogły zaoferować to, że pracują i osiągają jakiś dochód. Za to w klasach wyższych kobieta nie ma praktycznie żadnych możliwości wykonywania pracy zawodowej, a jeżeli ma, to te możliwości są ograniczone.
Bo wtedy się deklasuje.
Deklasuje się. Ale nawet jeżeli wykonuje jakąś pracę, która jest na przykład pracą biurową, bo już na przełomie XIX i XX wieku były stenotypistkami, telegrafistkami, to prawdopodobnie odejdzie z tej pracy po ślubie. Dla męża niepracująca żona to kwestia zachowania dobrych obyczajów oraz ambicji. Jednocześnie taka niepracująca żona jest balastem, bo mąż musi utrzymywać nie tylko siebie, ale też i ją i dzieci. Oczywiście im niższa klasa średnia, tym to jest trudniejsze.
W związku z tym wchodzi tutaj posag. Posag nie miał być wydawany na pokrycie długów, czy kupno konia wyścigowego, czy cokolwiek innego, co robili właśnie piętnowani utracjusze i łowcy posagów. Posag miał być złożony na lokacie w banku i miał stanowić pasywną pensję kobiety jako procent, wypłacany miesięcznie od tej lokaty. To znaczy, że kobieta jest niepracująca, ale posag jest rodzajem jej wynagrodzenia.
Za bycie kobietą?
Tak, to jest procent za bycie kobietą i to jest jej pensja.
Takie pięćset plus dla kobiet?
Trochę tak. Ale wysokość się naturalnie różniła, ze względu na wysokość samego posagu. Każdy mógł sobie wyliczyć, ile z takiej lokaty będzie miesięcznie pensji.
Czyli kobieta była jak element inwentarza. Masz kamienicę, z której masz czynsze, albo krowę, na której mleku możesz zarobić. I masz żonę, z której posagu masz taki i taki dochód.
Właśnie tak było. I dlatego też dziewczyny z klasy robotniczej podawały w anonsach matrymonialnych, ile zarabiają miesięcznie, bo to był ekwiwalent. To znaczy, ja nie mam posagu, ale zarabiam pięć, osiem, dziesięć rubli. I to są te pieniądze, które mogę wnieść w nasz związek.
Wiadomo, że w klasie robotniczej też było trochę inaczej, bo kobiety po ślubie często przerywały pracę. Ale tylko na jakiś czas, jak się pojawiały dzieci. Warunki finansowe sprawiały, że kobiety pracowały również jako mężatki, jako matki, do bardzo późnego wieku. Po prostu nie miały innego wyboru. Zmieniały tylko pracę na taką, która pozwalała im na przykład częściowo pracować w domu. To były różne prace nakładcze, jakieś szycie, wyplatanie koszyków, klejenie pudełek, przyszywanie guzików. Takie prace, które można wykonywać, mając pod opieką małe dzieci.
Która kobieta miała większe szanse na to, żeby bardziej swobodnie wybrać sobie partnera? Czy ta kobieta z klasy wyższej, która miała posag, czy ta robotnica?
To jest trudne pytanie i jakbyś je zadała w prasie dziewiętnastowiecznej, to ówczesna inteligencja odpowiedziałaby, że zdecydowanie robotnica. Był w pewnym momencie taki nurt, który można nazwać nurtem dzielności i przydatności. Bardzo wiele czasopism dla kobiet z niższego mieszczaństwa, takich niespecjalnie zamożnych albo wręcz często borykających się z różnymi problemami finansowymi, z jakichś rodzin drobnych kupców, administratorów, kierowało do nich przekaz, że w kryzysie, a w latach 80. XIX wieku i na przełomie wieków był duży kryzys finansowy, należy być zaradną. Mówili im: Słuchajcie dziewczyny, już nie ma tak, że mężczyzna was utrzyma, musicie mieć coś do zaoferowania.
Mówiono tym pannom z mieszczaństwa, że to, co mogą zaoferować, jest umiejętność prowadzenia domu, bycia administratorką dóbr.
Muszą się nauczyć gospodarowania, robienia weków, szycia, gotowania itd.
To był ten czas, kiedy zaczęto myśleć profesjonalnie o prowadzeniu domu?
Zdecydowanie tak. Mówiono, że musisz się tego nauczyć i to masz do zaoferowania, to jest twoja rola. Albo musisz się wykazać przedsiębiorczością, musisz sobie zebrać posag i wtedy będziesz z tym posagiem dobrą partią. I te czasopisma mówiły, że w klasie robotniczej nie ma takich reguł jak w klasie wyższej, w której kobiety muszą wyjść za mąż, bo inaczej nie będą miały za co żyć, zostaną na łasce u rodziny. Nie, w klasie robotniczej każdy zarabia sam na siebie. Każda dziewczyna sobie radzi finansowo, więc to oznacza, że wychodzą za mąż z miłości.
Zarabiając dwa razy mniej od mężczyzny?
Wychodzą za mąż tylko z miłości, bo te pieniądze to nie są żadne ważne kwestie. Robotnicy uwielbiają swoje dziewczyny z klasy robotniczej, bo one zawsze są takie gospodarne. Tego typu hasła.
To była i prawda, i nieprawda. Bo rzeczywiście dziewczyny z klasy robotniczej wychodziły za mąż później niż kobiety z klas wyższych. Ale po pierwsze, niekoniecznie dlatego, że mogły sobie niezależnie wybierać. Tylko na przykład dlatego, że mieszkały u swoich pracodawców. Z tego właśnie powodu służące były niezamężne w dziewięćdziesięciu kilku procentach. Nie mogły mieć męża, bo on nie mógłby się wprowadzić do ich pracodawców i spać w kuchni na podłodze na sienniku.
Większość kobiet, która pracowała na służbie domowej, wychodziła za mąż, dopiero jak kończyła pracę w zawodzie.
Czyli w jakim wieku?
Z dzisiejszej perspektywy dosyć wcześnie, czyli między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia. Ale wówczas to było relatywnie późno, bo po trzydziestce taka osoba już była zdecydowanie starą panną. Ale też wiele kobiet z klasy robotniczej wychodziło za mąż tylko dlatego, że we dwójkę łatwiej się utrzymać. Pensja szwaczki nie zda się na wiele, ale razem z pensją czeladnika ślusarskiego? Wynajmą sobie jakiś pokój lub mieszkanie i będzie dobrze.
Bardzo wielu kobietom z klasy robotniczej warunki ich pracy nie pozwalały na zamążpójście. To dotyczyło nie tylko służących, ale też robotnic, bo zmiany w fabrykach trwały dwanaście godzin.
Później, w latach 20. i 30. XX wieku, pojawiały się czasopisma dla robotnic, w których one bardzo jasno pisały, że w ogóle nie chcą wychodzić za mąż, bo ich życie i tak nie jest łatwe. Muszą mierzyć się z dużymi problemami finansowymi, zdrowotnymi, wyzyskiem w pracy. Z drugiej strony w mężczyznach, których miały do wyboru, dostrzegały patologie, takie jak alkoholizm, czy skłonność do przemocy. Do tego obrazka dodać należy gromadę dzieci i całą rodzinę upchniętą w małym mieszkaniu.
Stąd w „Głosie Kobiet” pojawiały się listy robotnic, które pisały, że kiedy patrzą na swoją sąsiadkę i jej męża listonosza, który pije i ją bije, a ona opiekuje się ośmiorgiem dzieci i ma problemy ze zdrowiem, to może lepiej nie brać tego ślubu.
Czyli to był taki moment budzenia się świadomości, że ktoś w tym systemie nas wykorzystuje?
Tak, zdecydowanie. Wiadomo, że przełom wieków, a już na pewno czasy międzywojenne, to jest też moment dużego fermentu emancypacyjnego.
Polskie sufrażystki dużo pisały i mówiło o małżeństwie i tak zwanej podwójnej moralności.
Poświęcały na ogół uwagę kobietom z klas wyższych, bo same należały do miejskiej inteligencji, choć borykającej się z finansowymi problemami.
Emancypantki z lubością porównywały małżeństwo do prostytucji. Twierdziły, że różnica między pracą seksualną, a małżeństwem w ich klasie społecznej jest taka, że kobieta, wychodząc za mąż sprzedaje swoje ciało za nazwisko i mieszkanie. I to jest taka sankcjonowana społecznie prostytucja. One oczywiście uważały to za wielkie upokorzenie i zwracały uwagę na przedmiotowe traktowanie kobiet.
I tu pojawiały się dwa nurty. Jeden dotyczył tego, że w małżeństwach panuje nierówność, ponieważ mężczyźni mają większą swobodę seksualną po ślubie. Korzystają z pracy seksualnej, zdradzają żony, przynoszą choroby przenoszone drogą płciową.
Z drugiej strony zwracano uwagę na to, jak bezsilne, pozbawione decyzyjności i sprawczości są kobiety w małżeństwach. A jednocześnie nakłada się na nie ogromną odpowiedzialność. Oczekuje od nich, że w młodym wieku, najlepiej osiemnastu lat, podejmą kluczowe decyzje dotyczące całego swojego życia, a następnie będą się wykazywać rozsądkiem, gospodarnością, pragmatyzmem.
A jak to wyglądało w klasie robotniczej?
Ten wątek był związany bardzo często z bardziej prawami pracowniczymi. To znaczy – trzeba było pracę zorganizować tak, żeby kobiety z tej klasy też miały szansę wyjść za mąż, rodzić i wychowywać dzieci. Tu stawką były nie tylko ich indywidualne potrzeby i wybory, ale dosłownie – społeczna reprodukcja.
Wtedy zaczęto mówić o zakładaniu ochronek przy fabrykach, opiece medycznej nad kobietami pracującymi, krótkich urlopach macierzyńskich po porodzie. Pojawiły się także postulaty robotnicze, dotyczące na przykład stanu BHP, czyli bezpieczeństwa pracy przy maszynach, czy w zakładach rzemieślniczych, związanych z wyziewami chemicznymi, przy produkcji zapałek, luster. Ale też w szwalniach, w garbarniach i tego typu miejscach. Ważnym argumentem było to, że kobiety pracujące w takich zakładach wytwórczych borykają się z różnymi problemami zdrowotnymi, które uniemożliwiają im założenie rodziny, wyjście za mąż i urodzenie zdrowych dzieci.
Jednocześnie pojawiał się bardzo często argument, że emancypacją dla robotnicy jest po prostu odejście z pracy.
Powinno być tak, że robotnik będzie zarabiać tyle, żeby jego żona nie musiała pracować.
Właściwie każda narracja i dylematy, o których mówisz przetrwały do naszych czasów w mniej lub bardziej podobnej formie. Wydaje nam się, że współcześnie wybieramy sobie dowolnie partnerów, a ostatecznie okazuje się, że i tak dobieramy się w tej samej klasie społecznej. A w prasie możesz przeczytać, jak to ludzie, podejmując decyzję o małżeństwie, wyliczają sobie, jaką mają razem zdolność kredytową. Albo trwają w nieszczęśliwym związku, bo samodzielny wynajem mieszkania jest za drogi.
Albo wychodzą za mąż, bo jak przyjeżdżali do domu na święta, to mama i babcia ciągle pytały, kiedy ślub, bo ile tak można. To by było bardzo cyniczne, gdybym powiedziała, że absolutnie nic się nie zmieniło od XIX wieku, że jesteśmy dokładnie tacy sami. Oczywiście, że nie jesteśmy. Koncepcje na temat tego, kim może być kobieta w społeczeństwie, a kim może być mężczyzna, jakie mają drogi kariery i rozwoju – to wszystko drastycznie się zmieniło przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat. Kobiety mają dzisiaj dużo większą sprawczość i wolność podejmowania decyzji.
Ale w tej intuicji jest ziarno prawdy. Zajmuję się naukowo tym akurat tym okresem, bo końcówka XIX wieku to moment, w którym wytwarzają się różne abstrakcyjne pojęcia i wartości, związane z tym, kim jesteśmy jako ludzie. Są one do dzisiaj niezwykle istotne. I albo je zwalczamy, albo za nimi idziemy. Budujemy swoją tożsamość albo w oparciu o nie, albo w kontrze do nich.
Jeśli mamy w głowie jakieś zinternalizowane konserwatywne wyobrażenia o tym, co to znaczy być dobrą żoną, matką, spełnioną kobietą, to te koncepcje pochodzą właśnie z tego czasu. Dlatego tak ważne jest wiedzieć, w jakich warunkach społeczno-ekonomiczno-kulturalnych i prawnych one się kształtowały. Dzięki temu lepiej możemy zrozumieć, dlaczego dzisiaj jest inaczej i jak możemy się wobec tego do tamtych koncepcji ustosunkować.
Odpowiadając na twoje pytanie – oczywiście, że jest tak, że małżeństwo to decyzja nie tylko emocjonalna, ale też społeczna i ekonomiczna. To moment, w którym dwie osoby stają się jednym podmiotem cywilno-prawnym, co niesie ze sobą szereg różnych zmian.
Dostępność instytucji małżeństwa jest istotna dla naszego funkcjonowania społecznego, widać to przecież po tym, jak jest to ważne dla środowisk LGBT+.
Nie chodzi przecież o samą emocjonalną deklarację.
Ludzie podejmują te decyzje w oparciu o czynniki ekonomiczno-społeczne. I dzisiaj, i zawsze, i wtedy. Dzisiaj się zastanawiają, jaką mają zdolność kredytową, wtedy się zastanawiali, ile wynosi dywidenda z posagu. Czy to znaczy, że nie czują nic do siebie? Niekoniecznie, to się zupełnie nie wyklucza.
Natomiast też jest z pewnością tak, że mamy w sobie bardzo dużo stereotypów związanych z tym, jak należy postępować i co to znaczy być spełnionym człowiekiem w sferze rodzinno-romantycznej, które wywodzą się z XIX wieku. Ukształtowały się w czasach, które były drastycznie inne niż dzisiaj. Czujemy, że ich wydźwięk jest dzisiaj staroświecki i jakoś nam nie pasuje, ale dalej mamy w sobie tę matrycę i nie potrafimy się z niej wyrwać.
A może nie powinniśmy? Socjolożka Eva Illouz w swojej książce „Dlaczego miłość rani” też opisuje reguły rynku matrymonialnego w XIX wieku. I tam główna myśl jest taka, że przynajmniej rządził się jasnymi regułami. Wiadomo było, jak kierować swoim życiem, jakiego partnera powinno się wybrać, od czego zależy pomyślne małżeństwo. Był ogromny nacisk na dochowywanie obietnic. A współcześnie nie można być niczego pewnym. Możesz być z kimś w związku przez dziesięć lat i ta osoba odejdzie z dnia na dzień i nie jest ci nic winna. Ciężar odpowiedzialności za utrzymanie związku został przerzucony ze społeczeństwa i jego sztywnych reguł na jednostkę. Jest w całej rozciągłości za niego odpowiedzialna, pozostawiona w wiecznej niepewności i szukająca błędów w sobie.
Oczywiście, zgadzam się z tym, że patriarchat ma pewną ogromną i uwodzicielską zaletę. Jeśli grasz zgodnie z jego regułami, podporządkowujesz się im, to czekają na ciebie bardzo dobre nagrody. Patriarchat opiekuje się kobietami, które dobrze wykonują przypisaną im rolę. Jeśli masz tradycyjne małżeństwo, w którym mężczyzna zarabia pieniądze, a ty masz wiele dzieci, wykonujesz tradycyjnie przypisane sobie zadania, to dostajesz te nagrody w postaci opieki, ochrony, społecznego szacunku i tak dalej.
Problem polega na tym, że patriarchat wymaga dużego łutu szczęścia. W momencie, w którym oddajesz swoją sprawczość w ręce kogoś innego i jest to tak zwana przyzwoita osoba, postępująca zgodnie z zasadami życia społecznego, to jest ci dobrze. Ale zawsze możesz trafić na takiego, który może cię opuścić, zdradzać, bić, źle traktować. W patriarchacie nikt nie będzie w stanie zakwestionować jego władzy. Czym innym była wtedy zła opinia dla kobiety, czym innym dla mężczyzny. Bawidamka, przemocowca, notoryjnie złego ojca ciotka pewnie nie zaprosiłaby na herbatkę do domu, ale zła opinia nie przeszkadzała mu tak naprawdę w funkcjonowaniu codziennym, w pracy, w niezależnym życiu.
Natomiast, jeżeli chodzi o tę perspektywę, że dzisiejsza wolność nie daje żadnych twardych przywilejów…
Tam pojawia się myśl, o której Ty też mówiłaś. Że w kobietach nadal silne jest to przywiązanie do perspektywy bezpieczeństwa, obietnicy spełnienia. Tymczasem rozpadło się wszystko wokół, co takie życie warunkowało.
Ja bym na to spojrzała trochę inaczej. Owszem, w dużej mierze te struktury się rozpadły, choć oczywiście nadal jest wiele kobiet i mężczyzn, którzy odtwarzają takie konserwatywne spojrzenie, trochę na zasadzie cosplay’u (hobby, polegające na przebieraniu się za postaci z filmów i animacji - dop. red).
Ruch tradwife (traditional wife, tradycyjna żona) i konserwatywki to raczej mem niż popularne zjawisko.
Tak, ale jest sporo osób, które nie dopisują do tego rodzaju etykiet. Uważają po prostu, że to sposób życia, który chcą realizować.
Ja jednak ciągle myślę o patriarchacie i jego regułach jak o grze w ruletkę. Możemy trafić super, a możemy trafić fatalnie. I w obu sytuacjach nie było żadnej wyższej instancji, do której można by się było odwołać. A dzisiejsza rzeczywistość ofiaruje nam to, że nasza sytuacja życiowa i nasza satysfakcja życiowa w sferze emocjonalnej, bo nie mówię o sferze ekonomicznej, w wielkiej części zależy od nas samych. Jasne, to jest trudne i to często niesatysfakcjonujące. Ale jednocześnie to nas trochę zabezpiecza przed najgorszym, co się może stać. Natomiast nie dziwię się, że ludzie, szczególnie kobiety, pragną stabilizacji.
To zdejmuje obciążenie, że znalezienie i utrzymanie związku zależy od ciebie. Od twojej pracy, twojego nastawienia, twoich cech osobistych.
Tak, takie nowoczesne postawienie na siebie jako źródło własnych sukcesów, ale też i porażek, jest trudne. Bo nie ma żadnych świętych zasad, żadnej odpowiedzialności, do której możesz kogoś pociągnąć. Ale też ludzie mają możliwość wychodzenia ze złych, pełnych przemocy i krzywdy związków. Kobiety mają prawo do alimentów, do tego, żeby dzieci mieszkały z nią, a nie z jej mężem, do podjęcia pracy zawodowej. Myślę, że już dla takiego okrojonego zestawu możliwości warto przehandlować trochę tamtej pewności i uspokajającego zbioru zasad życia społecznego, do których można się było odwołać.
Czyli jednak warto poprzeć ten cały feminizm.
Warto, chociaż czasami to bywa trudne i bardzo wiele osób kilkukrotnie sobie w życiu pomyślało: na litość, jak tak można! Dlaczego to tak wygląda? Co to jest za beznadziejna sytuacja? Bo czasem jest beznadziejna. Ale feminizm nie jest po to, żeby wszyscy byli super szczęśliwi przez cały czas. Feminizm ma zoptymalizować twoje szanse na szczęście.
*Alicja Urbanik-Kopeć - badaczka historii literatury i kultury polskiej XIX wieku, autorka książek "Anioł w domu, mrówka w fabryce", "Instrukcja nadużycia. Historie kobiet służących w dziewiętnastowiecznych domach", "Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich".
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze