W komentarzach pod filmami i przekazami z Białorusi wielokrotnie pisaliście, że przypomina Wam Polskę. Wciąż nam daleko do reżimu Łukaszenki, ale są sfery, w których władza PiS niebezpiecznie się do niego zbliża. Na co mamy uważać i czego chcą od nas dziś sami Białorusini?
Nigdy nie czułem takiej radości, że wracam do kraju, jak po przekroczeniu granicy Białorusko-Polskiej. To nie było romantyczne uniesienie, raczej ulga, że nie muszę się zastanawiać, czy mężczyzna, który na mnie patrzy, może być agentem KGB, czy służby już odkryły, że wbrew ich woli pracuję jako dziennikarz i dzisiaj przyjadą mnie deportować, a przede wszystkim – czy któraś z osób, z którymi zeszłego wieczoru rozmawiałem o wolności, zaginie bez wieści w milicyjnym hapunie.
Atmosfera w Mińsku przypomina opowieści, które słyszałem i czytałem o stanie wojennym czy niemieckiej okupacji. Życie niby toczy się normalnie, otwarte są stołówki, centra handlowe i bary, ale w powietrzu unosi się napięcie. Każdy pamięta o śmiertelnych ofiarach milicji, o nieliczonych świadectwach tortur, nawet gwałtów w Centrum Odosobnienia (to oficjalna nazwa aresztu) przy Okrestina.
Mam przed oczami nastolatkę, która zapłakana układa dłonie w gest serduszka, stojąc naprzeciw szpaleru ciężko uzbrojonych OMON-owców, z pałkami gotowymi do ataku.
Przerażenie, kiedy agenci w cywilu ciągną mnie do samochodu, bo przed chwilą rozmawiałem z młodymi obserwatorami wyborów, a potem wieczór na telefonie z sercem pod gardłem, by zorganizować pomoc* dla naszej tłumaczki Anny Shamko.
To zresztą postać emblematyczna dla białoruskiego ulicznego oporu – zwyczajna matka dwójki dzieci, mieszkająca z mężem pod Mińskiem w towarzystwie ukochanych koni, kóz i psa, miłośniczka couchsurfingu zaagażowana w życie polskiej społeczności, jedna ze wspaniałych osób, które poznałem na miejscu. Co prawda bała się pracować z nieuznawanym przez reżim dziennikarzem, jednak zrobiła wszystko, by Polacy mogli dowiedzieć się, co dzieje się w jej kraju. Za tę pracę spędziła uwięziona cztery dni, a na podstawie fałszywych zeznań sąd wymierzył jej grzywnę w wysokości miesięcznej pensji.
A potem widok spuchniętych twarzy i sinych ciał wychodzących z aresztu, przy ogromnej solidarności tych, którzy przyszli pomóc jak tylko umieli.
Zrozpaczona rodzina i przyjaciele na pogrzebie Nikity Kraucoua, którego znaleziono w lesie z pętlą na szyi. Słowa jego babci, mówiącej że lubił wszystkich, wszyscy lubili jego, że jego największą miłością była piłka nożna.
Wieczorem warkot wojskowego transportera pod naszym domem, pukanie na piętrze. Scena jak u Słonimskiego, Białoszewskiego – żaden tam Tom Clancy. Rozmowy szeptem w ciemności, że trzeba uciekać, gdzieś się ukryć. Deportują od razu? Będą się mścić? Połamią ręce, jak fotografowi z Grodna; albo jak reporterom Biełsatu wybiją zęby?
Korespondencja OKO.press z Białorusi miała trwać tydzień. Plan zakładał, by przed 9 sierpnia, dniem ogłoszenia wyników wyborów, rozmawiać z tutejszymi opozycjonistami, przedstawicielami oddolnych ruchów społecznych i działaczami na rzecz demokracji, a następnie poznać wynik głosowania i zobaczyć jak zareagują Białorusini. Podejrzewaliśmy, że wybory będą po raz kolejny sfałszowane, a olbrzymie poparcie dla Swiatłany Cichanouskiej przerodzi się w krótkotrwały protest.
Mało kto przewidział jednak, że miesiąc później miasto wciąż będzie w rewolucyjnym nastroju. Największa antyłukaszenkowska demonstacja z 2010 roku, gdy ludzi oburzyło wyborcze fałszerstwo, trwała tylko jeden dzień, brutalnie spacyfikowana przez OMON, tutejszych zomowców.
Dziś nie ma już w Białorusinach tego impetu, który w noc wyborczą kazał im stawać naprzeciw szpaleru milicjantów, groźnie uderzających metalowymi tarczami i eksponujących gotowe do bicia pałki.
Jednak w niedzielę 30 sierpnia na ulice po raz kolejny wyszły dziesiątki, być może setki tysięcy pod biało-czerwono-białymi flagami. Potem był przemarsz studentów i akcja strajkowa sektora prywatnego, gdy małe przedsiębiorstwa (którym w Białorusi nie jest łatwo) zamknęły podwoje solidarnie z robotnikami w państwowych fabryk.
Impet przerodził się w upór.
Z Polski, obok upewniania się o bezpieczeństwo moje i innych dziennikarzy, najczęściej dopytywaliście o to, jak dalej potoczą się sprawy. To pytanie, na które nikt z Białorusinów – zwykłych uczestników protestów, aktywistów, ludzi mediów – nie potrafił dać jednoznacznej odpowiedzi.
„Jeśli ktoś twierdzi, że wie co się wydarzy, to jest zwyczajnie głupi”
– wprost mówił mi znawca regionu Misha Friedman z Getty Images, fotograf wielokrotnie wyróżniany przez m.in. Centrum Pulitzera. „Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę” – tłumaczyli dziennikarze lokalnych mediów.
Stutysięcznego tłumu nie da się rozgonić pałkami. Reżim musiałby zacząć strzelać z ostrej amunicji czy użyć czołgów, które w ubiegłą niedzielę demonstracyjnie przejechały przez centrum Mińska.
To niestety możliwe – choć reakcją Białorusinów na widok ofiar granatów hukowo-błyskowych, tortury wobec 7 tysięcy zamkniętych w izolatorach, a w końcu śmierć co najmniej kilkorga uczestników (kilkadziesiąt osób zaginęło), było tylko wzmożenie moralne. „Boję się, ale muszę tam iść” – mówił mi dwudziestoparolatek zmierzający w kierunku milicyjnych luf.
Widmo interwencji Władimira Putina, o którym tak wiele dyskutuje się w Polsce, tu nie zaprząta ludziom głowy. „Za każdym razem, gdy próbowaliśmy wystąpić przeciwko władzy, pojawiał się ten argument” – opowiadał mi Aleksiej „Aleś” Michalewicz, były kandydat na prezydenta i więzień polityczny, dziś zajmujący się prawem.
„Będzie nas zabijał Łukaszenka albo Putin, ale umrzemy z honorem”
– jeszcze przed wyborami mówiła jedna z mieszkających w Warszawie Białorusinek podczas solidarnościowej demonstracji na pl. Zamkowym.
Niewykluczone jednak, że impet ulicznego protestu z tygodnia na tydzień będzie malał, chłodzony przez jesienne deszcze i niskie temperatury, aż do zupełnego wygaśnięcia.
Ku takiemu scenariuszowi skłania się fotoreporter Jędrzej Nowicki, laureat nagrody Grand Press Photo. Tak jak wielu komentatorów z Zachodu, dziwi go, że liderzy opozycji (w tym zawiązana przez Cichanouską Rada Koordynacyjna ds. Pokojowego Przekazania Władzy) nie zdecydowali się na bardziej radykalne kroki, np. ogłoszenie się prawowitą władzą w kraju. Zdumiewa go brak barykad na ulicach czy bierność tłumu, gdy istniała możliwość zajęcia rządowych budynków.
Jednak Białorusini nie mają doświadczenia w protestach (od 26 lat rządzi tu przecież autorytarna władza, która nie toleruje znanych z krajów demokratycznych form oporu), a my nie mamy prawa ich pouczać.
Nie chcą też naszej bezpośredniej interwencji, bo – jak mówi Dania Stankiewicz, uczestniczka demonstracji studiująca w Toruniu – niepodległość muszą wywalczyć sami.
Jak to zrobią? Prawdopodobne scenariusze zebrał i opisał dla OKO.press, z dużą ostrożnością, Nikita Grekowicz z inicjatywy Wolna Białoruś, który analizuje dla nas sytuację w swoim kraju od wielu tygodni.
Co możemy zrobić, to być z Białorusinami. Interesować się i pokazywać, że nie są sami.
Uczestnictwo w solidarnościowych demonstracjach, zawieszenie biało-czerwono-białej flagi na samochodzie, naciski na parlamentarzystów i europosłów, by bacznie obserwowali i reagowali na naruszenia praw człowieka – każdy z nas może wykonać ten gest.
W komentarzach, widząc milicyjne barierki i słysząc o zatrzymaniach, wielokrotnie pisaliście, że przypomina Wam to Polskę. Wciąż daleko nam do Białorusi – nie mamy rządzenia prezydenckimi dekretami, koszar OMON-u i cel tortur na Okrestina czy zindoktrynowanych nauczycieli w komisjach wyborczych, których rękami fałszuje się wyniki. Kilka procesów jednak zmierza w stronę białoruską, wszystkie mają charakter miękki, a nie bezpośredniej brutalności:
Gdy pytałem prawników Mińskiego Kolegium Adwokackiego, którzy stworzyli inicjatywę pomocy dla aresztowanych za działalność obywatelską (zrzesza kilkanaście kancelarii), co zmieniliby w białoruskim prawie, by odbudować praworządność, zwrócili mi uwagę, że problem jest gdzie indziej.
Co z tego, że prawo teoretycznie gwarantuje sprawiedliwość i równość wobec prawa, gdy wszyscy sędziowie odpowiadają przed jednowładczym prezydentem? Żaden z nich nie zdecyduje się przecież wystąpić przeciw interesom władzy i jej ludzi, a jeśli to zrobi, czekają go konsekwencje. Brzmi jak to, przed czym ostrzegają regularnie Wolne Sądy i Komitet Obrony Sprawiedliwości KOS.
Zabieranie akredytacji i deportacje zagranicznych dziennikarzy, wybijanie zębów i łamanie rąk białoruskim to ostateczność, do której posunęła się władza zagoniona w róg. Wcześniej, jak mówili mi dziennikarze Radia Wolna Europa, dziennikarze mogli pracować, a problemy pojawiały się dopiero wtedy, kiedy poruszali tematy ważne dla władzy (jak np. problemy materialne „zwykłych ludzi”, na które władza ma monopol) albo gdy dane medium zaczynało rozrastać się tak, że mogło odciągać ludzi od oficjalnej telewizji czy prasy. Dziennikarze mówili mi, że częstym problemem jest brak możliwości otrzymania danych czy stanowiska od publicznych instytucji – z czym na co dzień spotykają się dziennikarze OKO.press, dział śledczy w szczególności.
Pod koniecznym płaszczem walki z koronawirusem ukryto rozwiązania, które uderzają w wolność każdego z nas do wyrażania swojego protestu. Dziś w Polsce nie można organizować zgromadzeń spontanicznych ani takich, w których uczestniczy więcej niż 150 osób (oprócz tych zgłoszonych jako cykliczne, na czym szczególnie korzystają nacjonaliści, wykorzystujący święta narodowe do swoich wieców).
W Białorusi można było demonstrować bez zezwolenia do 2010 roku, do czasu aż Łukaszenka w odwecie za wspomniane wcześniej pochody ukrócił to prawo. Dziś, teoretycznie, też wolno organizować marsze, ale wymaga to opłat, na które mało kto może sobie pozwolić, a władze pod byle pretekstem mogą odmówić.
Ataki na Muzeum II Wojny Światowej i Europejskie Centrum Solidarności czy granty Instytutu Pamięci Narodowej i Polskiej Fundacji Narodowej mają budować pseudopatriotyczną narrację niczym z filmu Marvela, gdzie my jesteśmy zawsze dobrzy, a oni zawsze źli, nic więcej. Wizyta w Muzeum Wielkiej Wojny ojczyźnianej, gdzie w potężnej ekspozycji nie ma mowy o 17 września 1939 roku w choć trochę innej poetyce niż „wyzwolenie Grodna i Białegostoku” przypomina ten układ. Brak też zbrodni NKWD w Kuropatach przeciw białoruskiej inteligencji i niepodległościowcom, o skali znacznie większej niż Katyńska, bo reżim, inaczej niż w Polsce, nie odwołuje się do przywiązania obywateli (szczególnie starszych) do Kościoła, tylko czasów świetności Armii Czerwonej.
Już po pierwszych dniach w Mińsku poczułem, że Białorusini – wychodząc na ulice, działając w obywatelskich organizacjach czy tworząc wolne media – walczą o to, co my próbujemy obronić. Osobiście dziękuję Państwu, że byliście z nami. To Wasze wpłaty pozwoliły mi zostać w Białorusi tak długo, jak pozwoliła mi turystyczna wiza (niestety, powrót teraz nie będzie możliwy – do kraju nie są już wpuszczani reporterzy podróżujący incognito, a wizy dziennikarskie nie są od dawna wydawane).
Komentarze, w których wyrażaliście solidarność z Białorusinami i zachęcaliście mnie do pozostania na miejscu dodawały otuchy i pokazywały, że jest sens w ryzyku podejmowanym każdego dnia.
Ciężko zostawiać sąsiadów w obliczu przemocy i terroru. Wielu z nich już myśli o ucieczce na Zachód. Pokażmy, że jesteśmy z nimi, niech walczą o wolność jak najdłużej. Jeśli jednak upadną w tej walce, naszym obowiązkiem jest im pomóc.
* Na nasz apel odpowiedzieli europoseł Robert Biedroń (Wiosna) i poseł Michał Szczerba (Koalicja Obywatelska). Za sprawą ich wstawiennictwa bezpieczeństwa Anny w areszcie dopilnowały Przedstawicielstwo Unii Europejskiej oraz Ambasada RP. Dzięki Waszemu wsparciu finansowemu dla OKO.press mogliśmy potraktować czas spędzony przez nią w niewoli jako przepracowany i wypłacić stosowne wynagrodzenie. Wszystkim wymienionym składamy nasze szczególne podziękowania.
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Komentarze