Życie w społeczeństwie wielokulturowym nie polega na ciekawości innych kultur, ani traktowaniu innych ludzi jako etnicznych reprezentantów. Ja nie mieszkam w jakiejś londyńskiej cepelii, w której każdy ma do zaoferowania narodowy taniec i własną wersję pierogów
Gdy czytam popularny polski dyskurs o wielokulturowości, czuję się jakbym słuchała dyskusji ślepców o kolorach albo męskich intelektualistów o doświadczeniu aborcji – wszystko to oparte na fantazjach, wyobrażeniach, ideologii. Ma to dla mnie efekt tym bardziej komiczny, że wychodzi z tego, że ostatnie osiem lat mojego życia spędziłam w krainie jednorożców albo Matrixie. A przecież mieszkam w miejscu jak najbardziej rzeczywistym: w Zachodnim Londynie.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będę myśleć o sobie przez kategorię angielskości czy brytyjskości, czy będę umiała powiedzieć, że czuję się u siebie w Anglii. Już teraz jednak głośno mówię, że czuję się u siebie w Isleworth – miejscu, gdzie doświadczenie migracji jest bliższe regule niż wyjątkowi; gdzie wielokulturowość nie jest „problemem”, ale faktem, ramą życia, kontekstem działania. To doświadczenie rozsadza wyobrażenia wyniesione z dorastania w Polsce monoetnicznej i monoregilijnej, przedefiniowuje podstawowe kategorie.
Dzielę się tu garścią moich subiektywnych obserwacji, podkreślając, że nie jest to żadna uniwersalna prawda o wielokulturowości. Takiej prawdy po prostu nie ma, bo każde wielokulturowe społeczeństwo jest inne.
Isleworth to jedno z miasteczek wchodzących w skład tak zwanego „Londynu Zewnętrznego”, w czwartej strefie metra, na zachodzie. Mieszkam pod ścieżką zejścia do lądowania na lotnisku w Heathrow, mam kwadrans spacerem do Tamizy, dojazd do London Eye zajmuje jakieś 50 minut. W promieniu dwudziestu minut piechotą znajduje się miejsce, gdzie mieszkała Pocahontas, dom, w którym rezydował Van Gogh i koledż, w którym uczył się Freddie Mercury. Przeważają szeregowce, ale jest też trochę nowych bloczków i bogatych wolnostojących domów.
Na zachód jest Feltham i Hounslow, z większą liczbą bloków, dużo biedniejsze, jeszcze bardziej etnicznie wymieszane – powszechnie uważane za bardziej niebezpieczne i gorsze do życia. Na wschód Brentford, przechodzący intensywna przebudowę i gentryfikację, a dalej Chiswick, dzielnica może jeszcze nie ekskluzywna, ale już bardzo dobra. Wszystkie, razem z Isleworth, składają się na gminę Hounslow, zamieszkałą przez prawie 290 tysięcy ludzi (co odpowiada populacji Białegostoku).
Społeczność ta – jak całe społeczeństwo brytyjskie – w ostatnim czasie mierzyła się z ogromnym wzrostem inflacji, cen energii, stóp procentowych, kosztów najmu, co razem złożyło się na kryzys kosztów utrzymania. To spowodowało fale strajków (wspomnijmy tylko nauczycieli, pocztowców, kierowców autobusów, kolejarzy, kierowców karetek, służbę graniczną). Usługi publiczne od lat są przeciążone i dramatycznie niedoinwestowane, system ochrony zdrowia ma rekordowo długie kolejki do lekarzy.
Na lokalnych grupach, tym pasie transmisyjnym codziennych małych frustracji i wspólnotowej pomocy, wylewa się wściekłość na burmistrza Londynu Sadiqa Khana za poszerzenie strefy czystego powietrza ULEZ: wiele osób albo musi wymienić samochód na nowszy, spełniający ekologiczne normy, albo płacić dzienną opłatę w wysokości 12,50 funtów za używanie go. Drugim tematem są porzucane w losowych miejscach elektryczne rowery Lime (odpowiednik warszawskich Veturilo czy trójmiejskich Mevo). Trzecim ograniczenie przez gminę koszenia trawy.
Ostatnio niepokój ludzi zamieszkujących moją okolice wzbudziło pojawienie się koczowników (travellers) w lokalnym parku. Poza tym zwykłe sąsiedzkie sprawy: poszukiwanie zaginionych osób i kotów, zapytania o najlepszą chińszczyznę i specjalistkę od makijażu hinduskiego, opinie o szkołach i lokalnych opiekunkach.
Gdy pojawił się sentymentalny post Gary’ego o tym, jaka to była kiedyś piękna dzielnica, bo ludzie nie zamykali drzwi, a dzieci spędzały dni na ulicy, jeżdżąc na rowerach bez kasków, w pierwszym momencie odczytałam to jako zawoalowaną krytykę imigracji. Zaraz po tym jednak do sentymentalnych wspominek włączyli się ludzie o imionach takich jak Shafick, Jagjit, Ileana, Raj i Ramona.
Z całą pewnością nie stanowią jej biali Anglicy. Według ostatniego spisu powszechnego (2021) w gminie Hounslow minimalnie przeważają ci, którzy urodzili się w Wielkiej Brytanii – 50,5 procenta. Nie znaczy to jednak, że ich babcie były Angielkami. Do tej kategorii zaliczają się przecież potomkowie imigracji indyjskiej, pakistańskiej czy polskiej – w tym także moje dzieci.
44 procent mieszkańców identyfikuje się jako biała, ale tylko 28,4 proc. uważa się za białych Anglików, Szkotów, Irlandczyków czy Walijczyków. 36,7 procent określa swoją etniczność jako azjatycką, azjatycko–brytyjską czy azjatycko–walijską, 7,2 procent jako „czarną, czarną brytyjską, czarną walijską, karaibską bądź afrykańską”.
Większość, ale nie bezwzględną, stanowią chrześcijanie (oczywiście wszystkich odłamów: od anglikanów przez katolików do kwakrów) – 38,4 procent. Muzułmanów (16,7 proc.) jest tu mniej niż bezwyznaniowców (18,6 proc.), hinduistów (9,5 proc.) o niecały punkt procentowy więcej niż sikhów (8,6 proc.).
Chyba tylko kwestia poglądów politycznych jest jasna: wybory tradycyjnie wygrywa tu Partia Pracy (choć po rozszerzeniu strefy ULEZ i to nie jest pewne).
Wielu moich polskich znajomych mieszkających w Wielkiej Brytanii nie znosi tego pytania – uważają, że jest to „uprzejmy” sposób na podkreślenie faktu, że są imigrantami. Ja osobiście nie mam z nim problemu – moje życie wciąż jest rozpięte między dwoma krajami, więc uznaję je zasadne. Natomiast sama myśl, że ktoś mógłby zadać je moim dzieciom, wywołuje dreszcz oburzenia:
one urodziły się tutaj, są stąd, to ich dom. Mają do Londynu takie same prawa, jak ja do Warszawy.
Oczywiście, wiele urodzonych tu ludzi często je słyszy – wystarczy mieć kolor skóry inny niż biały, by niektórzy uznawali za stosowne zakładać, że jesteś przybyszem, mimo faktu, że od dziecka mówisz po angielsku, uczyłeś się w brytyjskiej szkole i jesteś w stanie przełknąć marmite [ciemnobrązowa pasta z drożdży piwowarskich – red.]. Dlatego mam żelazną zasadę (wyjątek robię chyba tylko dla wyraźnego słowiańskiego akcentu), by zawsze zakładać, że mam do czynienia z Brytyjką czy Brytyjczykiem. W najgorszym wypadku ktoś mnie poprawi („Ale ja nie jestem Brytyjką! Jestem z Ghany” – zaprotestowała położona, gdy w trzecim dniu porodu zrezygnowałam z brytyjskiej uprzejmości i powiedziałam jej, że nie ufam Brytyjczykom, którzy mówią mi, jak dobrze mi idzie).
Ale to wszystko i tak relatywnie proste sytuacje.
Bo z jaką narodowością identyfikujesz się, jeśli jako dziecko wraz z rodziną uciekłeś przed wojną w Iraku, dostałeś azyl w Australii, a potem obywatelstwo, tam ożeniłeś się z Żydówką rosyjskiego pochodzenia i postanowiłeś przenieść się do Anglii? Albo gdy rozmawiasz z mamą po arabsku, bo jest Filipinką i czujesz się swobodniej, bo to jej drugi język, a z tatą, który pochodzi z Libanu, po angielsku, w języku kraju, w którym mieszkasz? Co jeśli twój tata z Macedonii wyemigrował z rodzicami do Portugalii, tam poznał twoją mamę, a potem razem przenieśli się do Londynu, gdzie się urodziłaś (i nie mówisz po portugalsku)?
Moje dziecko, od urodzenia traktujące ten buzujący tygiel jako normalną codzienność, wciąż nie operuje zbyt dobrze kategorią narodowości. Jeszcze nigdy nie powiedziało mi: X jest Polakiem/Polką. Zamiast tego mówi, że „K. rozmawia z mamą w naszym języku”, że „M. też jedzie na wakacje do Polski”, w ostateczności: „Y jest z Ukrainy”. Kiedyś zapytało, gdzie urodzili się jej dziadkowie. Odpowiedź wywołała szok: „Wszyscy w Polsce? To bardzo dziwne!”
W codziennej praktyce zatem karnacja, język, imię, nazwisko czy strój to tylko poszlaki, często prowadzące na manowce stereotypizacji (ja uchodzę tu zazwyczaj za Hiszpankę albo Latynoskę). Z czasem uczysz się traktować je jako zaledwie hipotezy, które w każdej chwili mogą zostać obalone. W praktyce nigdy nie możesz mieć pewności, „skąd” ktoś jest...
I przecież nie ma w tym nic dziwnego. W Polsce też nie przedstawiamy się sobie, deklamując swoje społeczno-geograficzne genealogie (nazywam się Jan, syn Kazimierza, księgowego z Tczewa i Janiny nauczycielki z Poznania, urodzony w Warszawie, katolik niepraktykujący itd.). Na tym polega życie w nowoczesnym, miejskim społeczeństwie: w przestrzeni publicznej nieustannie wchodzimy w interakcję z ludźmi, których pochodzenia nie znamy.
I zupełnie tak samo jest w Londynie, tyle że liczba kombinacji jest znacznie większa, a trajektorie bardziej globalne. Mówimy swoje imię, „cześć”, a potem prowadzimy towarzyską gadkę-szmatkę. Z wieloma osobami – jak z przemiłym panem ochroniarzem z lokalnego sklepu – wymieniamy tylko życzliwe uśmiechy i parę słów o pogodzie (roboczo zakładam, że jest Pakistańczykiem, ale nie mam żadnej pewności). Jeśli się z kimś bliżej poznamy, to prędzej czy później opowiemy sobie nasze historie, trajektorie naszych migracji, specyfikę miejsc, z których jesteśmy. W przestrzeni publicznej doskonale jednak funkcjonujemy bez tej wiedzy.
W takich warunkach prawdziwą sztuką jest wybór imienia dla dziecka. Kiedyś na kinder party, na którym znalazły się trzy kobiety w drugiej ciąży, rozpoczęła się o tym dyskusja. „To bardzo skomplikowane” – powiedział zdesperowany Francuz – „Ja rozumiem, że musimy wymyślić coś, co będzie dobrze brzmiało po angielsku, francusku i bułgarsku, ale dlaczego wplątywać w to jeszcze zdrobnienia?”. „Zdrobnienia w językach słowiańskich są bardzo ważne!” – ruszyliśmy w sukurs jego żonie Bułgarce. Sami staliśmy wtedy przed podobnym dylematem, o tyle prostszym, że chodziło tylko o angielski, polski i zdrobnienie, i o tyle trudniejszym, że starsze dziecko miało już swój typ, za którym twardo optowało: „Shavani”. Gdy tłumaczyliśmy, że jednak zależy nam na imieniu polskim, nie wiedziało żadnego problemu – „Shavani” powtarzało, tym razem z polskim akcentem.
Swoją drogą, byliśmy tam jedyną parą, która spełniała wszystkie kryteria:
Kiedyś na jakimś spotkaniu z warszawskimi znajomymi padła anegdota o znajomej z pracy, Hindusce.
„Czy miała kropkę?” – usłyszeliśmy pytanie.
Nie wiedzieliśmy, jak zareagować. Problem nie w tym, że ta „kropka” nazywa się „bindi” (co wiem dopiero teraz, kiedy zgooglowałam nazwę na użytek tego tekstu). Rzecz w tym, że konkretna osoba, o której opowiadaliśmy, zupełnie bez związku z tematem, została sprowadzona do jakiegoś stereotypowego emblematu pochodzenia. Czy to, że jestem z Polski, nie czyni pytania o to, czy chodzę w stroju ludowym z wielkimi koralami, mniej absurdalnym? Szczególnie w kontekście zupełnie nie związanej z kwestią wyglądu anegdoty?
Tak, w tłumie rodziców przelewających się przez ulicę, by odebrać dzieci z trzech sąsiadujących ze sobą szkół, zawsze znajdzie się parę osób ubranych w tradycyjne stroje kraju pochodzenia albo elementu ubioru regulowany religijnie: hidżaby i sikhijskie turbany, sporadycznie arabskie thawb czy hinduskie sari (te ostatnie znacznie częściej widzi się przed restauracjami, w których odbywa się ślub).
Ale życie w społeczeństwie wielokulturowym nie polega na „ciekawości innych kultur” sprowadzonych do jakichś symboli czy artefaktów, ani traktowaniu innych ludzi jako „reprezentantów” „arabskości”, „słowackości” czy „irackości”. Ja nie mieszkam w jakiejś londyńskiej cepelii, w której każdy ma do zaoferowania narodowy taniec i własną wersję pierogów oraz krótki kurs, jak powiedzieć „nameste” czy „cześć” (choć dzieci w szkole mogą przy odczytaniu listy obecności przywitać się słowem ze swojego języka).
Więcej:
żyjąc tu, tak naprawdę niespecjalnie jestem ciekawa „innych kultur”, bo nie wierzę w esencjalizm kulturowy.
Bardziej interesują mnie otaczający mnie ludzie, ich historie, ich sposób patrzenia na świat. Tych ludzi postrzegam przede wszystkim przez pryzmat relacji, w które ze mną wchodzą – sąsiedzkich, zawodowych, przyjacielskich, koleżeńskich. Żyję tu już na tyle długo, by na podstawie tego, że ktoś się do mnie uśmiechnął albo potrącił i nie powiedział przepraszam, nie wyciągać wniosków dotyczących milionów innych osób, z którymi – często rzekomo – dzieli on czy ona miejsce pochodzenia, karnację czy religię.
Poza tym mamy przecież wspólną kulturę: kulturę życia w współczesnym wielokulturowym Londynie.
Wszystko to nie rodzi się z powietrza, piękna multikulturalizmu czy wewnętrznego dobra istot ludzkich. Stoi za tym określona polityka społeczna, dająca o sobie znać w formularzach, które wypełniasz, w programie szkolnym, w dostępności tłumacza w szpitalu, w informacjach z gminy udzielanych w różnych językach. Jako imigrantka (uprzywilejowana, bo biała i posiadająca status osiedleńca) mam poczucie, że założenia tej polityki są w miarę sensowne, i że w miejscu, w którym żyję – nie bogatym, ale i nie bardzo biednym – sprawdzają się całkiem dobrze.
Na początku szokowało mnie, że na każdym kroku mam podać swoją „etniczność”. Po co w XXI wieku używać eufemizmu na skompromitowaną kategorię rasy (Jedna rasa! Ludzka rasa!). Potem jednak zrozumiałam, że to bardzo naiwne podejście.
Jak wskazywała Reni Eddo-Lodge w „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”, fakt, że dziś otwarcie rasistowskie uwagi i ataki (powszechne jeszcze w latach 80. XX wieku) zdarzają się rzadko, nie znaczy, że problem rasizmu zniknął. Dyskryminacja przyjęła formy bardziej subtelne, a przez to trudniejsze do dostrzeżenia i uznania, szczególnie przez osoby, które jej nie doświadczają.
Jeśli jedna osoba czarna mówi, że czuje się dyskryminowana, bo swoim zdaniem nadawała się lepiej na stanowisko niż biały kontrkandydat, łatwo to zbyć jako wrażenie subiektywne. Jeśli ze statystyki wynika jednak, że czarni mają niższe stanowiska niż biali o tym samym wykształceniu, wskazuje to na problem strukturalny.
To zbieranie danych o etniczności pozwala określić na przykład, że ludzie przynależący do kategorii BAME (Black, Asian, minor ethnic), a więc niebiali, częściej umierali na covid, częściej otrzymywali mandaty za łamanie zasad lock-downu i rzadziej dostają zaproszenia na rozmowy o pracę. W służbie zdrowia pozwala się również brać pod uwagę pochodzenie osób, by pod tym kątem obejmować je lepiej dopasowanymi programami ochronnymi (na przykład czarni mężczyźni są narażeni na znacznie większe ryzyko raka prostaty, więc do nich skierowano specjalną kampanię na przystankach).
„Etniczność”, o którą pytano w spisie powszechnym w 2021 roku i w szeregu innych formularzy, nie opiera się jednak na genetyce czy miejscu urodzenia, ale na subiektywnym poczuciu tożsamości pytanej osoby. Do wyboru są takie kategorie jak „biały”, „czarny”, „czarny Brytyjczyk”, „Karaibczyk albo Afrykańczyk”, „Azjata albo brytyjski Azjata”, „Mieszane albo różne grupy etniczne”, „Inne grupy etniczne”. Te kategorie mają swoje podzbiory, jak „biały Brytyjczyk, Walijczyk, Szkot, Irlandczyk” czy enigmatyczny „biały inny” (specyfika angielskiego powoduje, że nie wskazują one na płeć osoby).
Z punktu widzenia integracji społecznej kluczowe jest tu słowo „British” – kategoria dużo szersza, rozmyta i bardziej pojemna niż „angielskość”, „irlandzkość”, „walijskość” czy „szkockość” (bo pamiętajmy, że Zjednoczone Królestwo zamieszkują cztery narody). Nikt nie mówi „multicultural England”, nieustannie natomiast wspomina się o „multicultural Britain”. Jako migrantka raczej nie mogę zostać Angielką i nie wiem, czy ktokolwiek tutaj pomyślałby tak o moich dzieciach. Mogę natomiast dostać brytyjskie obywatelstwo i nie ma wątpliwości, że ta kategoria obejmuje moje potomstwo – i tysiące innych osób w podobnej sytuacji, niezależnie od tego, skąd przyjechali ich rodzice.
Bycie brytyjskim muzułmaninem, czarnym Brytyjczykiem czy polskim Brytyjczykiem nie wymaga wyglądu, ani akcentu rodziny królewskiej, a nawet miłości do monarchii.
Nie musisz porzucać byriani czy pierogów na rzecz marmite czy chip butty (kanapka z frytkami naprawdę istnieje, serwują ją w lokalnym „fish and chips”). Nie ma problemu, jeśli mówisz do dziecka w swoim języku (książki w językach mniejszości znajdziesz czasem w lokalnej bibliotece), obchodzisz ramadan, divali czy chiński nowy rok albo kąpiesz się burkini.
Nie jest to jednak – uprzedzam krzyki grozy – jeden wielki „leseferyzm” w imię relatywizmu kulturowego. To projekt zakładający, że spójność społeczna opiera się nie na wspólnym jadłospisie czy kalendarzu liturgicznym, ale na wartościach. Szkoły są więc prawnie zobowiązane do promowania „brytyjskich wartości”, rozumianych jako te, na których opiera się „nowoczesna” i „różnorodna” Wielka Brytania. A są to: demokracja, rządy prawa, indywidualna wolność, szacunek i tolerancja wobec osób o innych przekonaniach i religiach.
Innymi słowy: są to wartości obywatelskie i polityczne.
Na dniu otwartym w szkole podstawowej dyrektor – biały starszy mężczyzna w tweedowej marynarce, wręcz stereotypowe wyobrażenie o miłym angielskim dyrektorze szkoły – powiedział, że nie lubi określenia „brytyjskie wartości”. Wszak demokracja czy indywidualna wolność nie są specyficznie brytyjskie, ceni się je w wielu kulturach. Słuchając go, pomyślałam, że to bardzo prosty chwyt retoryczny, ale dużo zmienia w tej sali: większość siedzących tu rodziców nie podpada pod kategorię „biały Anglik”. Gdy moje dziecko zaczęło naukę, rolę dyrektorki przejęła kobieta, która najpewniej zakreśla w formularzach kategorię British Asian.
To państwowa szkoła, koedukacyjna, niereligijna (w Anglii szkolnictwo religijne jest rozpowszechnione, ale i w jego ramach przyjmuje się pewną liczbę uczniów innych religii, więc normalnym widokiem są uczennice w hidżabach wychodzące z katolickiej szkoły). Jak wszystkie placówki tego typu, boryka się z niedoinwestowaniem, brakiem nauczycieli, niskimi płacami, trzydziestoosobowymi klasami. Jest zróżnicowana etnicznie, religijnie, ekonomicznie – tak wśród uczniów, jak i kadry. Codziennie na dziedzińcu spotyka się tu miejscowa klasa średnia i rodziny uchodźcze oczekujące na decyzję azylową.
By dać poczucie tego przekroju mogłabym wymienić imiona kolegów i koleżanek mojego dziecka – ale przecież to byłoby sprowadzanie konkretnych osób do ich etniczności; z polskiego punktu widzenia – potraktowanie ich jako metonimii egzotyki.
Obowiązkowym elementem programu – jak we wszystkich angielskich szkołach – jest „Edukacja religijna”. Nie ma ona w sobie nic z katechezy: to naprawdę przegląd różnych religii i systemów wierzeń (na ostatnich zajęciach moje siedmioletnie dziecko uczyło się o metaforach i o tym, że religijnych mitów nie należy rozumieć literalnie).
Dopytując się o program, często mierzymy się z własną ignorancją: kiedy na przykład młode zaczyna opowiadać o wężu i początku świata, okazuje się, że chodzi o węża Anante, na którym spoczywa Wisznu (ten inny wąż, od kuszenia, będzie w innym trymestrze).
Najbardziej szokujące jest jednak to, że dzieci bardzo lubią do tej szkoły chodzić. Nauczanie jest tu oparte na naukowo dowiedzionym fakcie, że ludzie uczą się lepiej, kiedy czują się bezpiecznie. Program jest interesujący i nowoczesny: siedmiolatki czytają i piszą, rozumieją podstawowe ułamki, mają już za sobą zrobienie prezentacji w Power Poincie, napisanie blurba, edytowanie zdjęć, na muzyce właśnie uczą się o rhythm and blues, a na plastyce lepienia z gliny.
Dużą wagę przywiązuje się do regulacji emocji, dobrej komunikacji, zapobiegania przemocy – wszystkiego tego, co w Polsce jawi się jako przywilej szkoły prywatnej. Nie ma nudnych godzin wychowawczych, ale PSHE (Personal, Social, Health, Economic Education) – obejmująca kwestie od zdrowego żywienia, przez krytyczne przyglądanie się genderowym stereotypom, trening różnorodności, rozwiązywanie konfliktów, rozmowy o dojrzewaniu, po edukację seksualną. Członkowie społeczeństwa od małego uczą się o tym, do czego wobec nich zobowiązani są rodzice i nauczyciele; mają elementy medytacji i jogi, kąciki wyciszenia. Wysłuchawszy mojego dziecka po tygodniowym treningu antybullyingowym, stwierdziłam, że z powodzeniem mogłoby poprowadzić warsztaty dla Tomasza Lisa.
I – co obserwuję naprawdę z dużym zdumieniem i podziwem – widać, jak to działa w praktyce: dzieciaki w klasie odnoszą się do siebie po prostu fantastycznie. Raz, gdy stałam z moim zapłakanym dzieckiem przed szkołą, chłopiec, którego imienia nawet nie znałam, zapytał, czy wszystko z nim w porządku. Potem położył mu rękę na ramieniu. „I am here for you” – powiedział, a następnie delikatnie wprowadził je do klasy (gdzie moja latorośl poprosiła nauczycielkę o możliwość pójścia do kącika wyciszenia).
Gdy, innym razem, w czasie dziecięcego przyjęcia wpadło w gorszy humor, sześć bardzo młodych osób (liczyłam!), niezależnie od płci, wyznania, koloru skóry, ani nawet bliskości osobistej więzi, podjęło próbę interwencji: od poinformowania mnie o sytuacji, przez przytulenie mojego dziecka, po odtańczenie „Mam tę moc”, udając renifera.
Gdy ostatnio na Facebooku przewinął mi się apel do polskich rodziców, by z okazji początku roku szkolnego uwrażliwić swoje dziecko na kwestię dyskryminacji, po raz kolejny odczułam, jak bardzo znaturalizowałam już system brytyjski. Dziś oczywiste wydaje mi się, że to nie jest zadanie rodziców, ale całego systemu edukacyjnego.
To szkoła od najmłodszych lat powinna modelować wzajemne zachowania, przeciwdziałać przemocy i reagować, jeśli do jakiegoś przekroczenia dojdzie (to nie jest tak, że w naszej szkole nie zdarzają się wśród uczniów zachowania rasistowskie; rzecz w tym, że się na nie od razu reaguje, a nie zbywa machnięciem ręką).
Nie chcę systemu brytyjskiego idealizować.
Zjednoczone Królestwo to kraj klasowy, ufundowany na głębokich nierównościach, w którym dyskryminacja systemowa jest realnym problemem. Nie sugeruję też, że dobrze pomyślany koncept otwartej tożsamości (integracja prowadzona wokół „brytyjskich wartości”) i grube tony procedur (w tym procedura przeciwdziałania radykalizacji podpisywana przy zapisywaniu roczniaka do opiekunki) są magiczną receptą na działającą wielokulturowość. W Wielkiej Brytanii jest wiele społeczności, które nie są tak wymieszane, i tak dobrze się nie integrują, a wiele młodych ludzi należących do drugiego pokolenia czuje się obywatelami drugiej kategorii.
Bo sama otwartość na poziomie symbolicznym jest ważna, ale nie wystarczająca. Najważniejsza wydaje mi się kwestia nadziei: czy będąc migrantem mogę liczyć, że kiedyś poczuję się tu u siebie? Czy moje dzieci będą miały takie same szanse, jak rówieśnicy?
Pod tym względem Hounslow jest miejscem szczególnym.
W ramach gminy jest wyraźna korelacja między zasobnością, a poziomem wielokulturowości – od bardzo różnorodnego, biednego zachodu w okolicach Heathrow, po najbardziej angielskie i najbogatsze Chiswick na wschodzie (Isleworth, w którym mieszkam, jest pośrodku, zarówno jeśli chodzi o zasobność, jak i geografię). Jednakże jako całość gmina Hounslow zajmuje dobre, szesnaste miejsce (na 324 gminy w Anglii) pod względem indeksu mobilności społecznej, mierzącego szansę na to, że nieuprzywilejowane dzieci dokonają społecznego awansu.
Ta kwestia społeczna jest charakterystyczna dla Zewnętrznego Londynu i okolic: są tu dobre państwowe szkoły i praca (choć hamująco działają ceny nieruchomości). Oczywiście, w Isleworth można wskazać, w którym kwartale kupują domy zasobni Brytyjczycy azjatyckiego pochodzenia, które ulice preferuje biała klasa średnia, gdzie są bloki, a gdzie mieszkania komunalne, gdzie mieszkają uchodźcy oczekujący na decyzję o azylu. Wiadomo, kto startuje z lepszej pozycji, kto z gorszej.
Ale te dzieciaki spotkają się w jednej szkole, gdzie przechodzą trening komunikacji i współpracy. Inaczej niż w Polsce, placówki edukacyjne w Anglii są oceniane nie przez pryzmat samych wyników, ale progresu, jakie dzieci dokonały w czasie nauki – w tym te, które są uprawnione do darmowych posiłków (co jest praktycznym wyznacznikiem ubóstwa: w naszej szkole to 20,5 proc. przy średniej krajowej 22,5 proc.; może to jednak wynikać z braku wiedzy o tych benefitach wśród ludzi nie znających systemu i języka).
Innymi słowy: jako migrant nie czujesz się tu inny, ale też nie jesteś zamknięty w żadnym migranckim czy narodowym getcie. Wiesz, że nie masz takich samych szans – statystyki wciąż potwierdzają systemową dyskryminację – ale możesz mieć nadzieję na przyszłość, i założyć, że kolor skóry, wyznanie, miejsce urodzenia i zajęcie rodziców nie determinują tak mocno trajektorii życiowych dzieci.
I tu dochodzimy do najważniejszej kwestii: jak zauważyła Monika Bobako w książce „Islamofobia jako technologia władzy. Studium z antropologii politycznej”, domorosłe analizy „kulturoznawcze” pozwalają odwrócić uwagę od ekonomii i polityki. Wiele z nas obawia się deklasacji, utraty pracy, tego, że dzieci będą miały gorzej niż ich rodzice. Ujmowanie konfliktów i niepokojów społecznych w terminologii esencjonalnie rozumianej różnicy kulturowej pozwala ukryć ekonomiczne i polityczne źródła frustracji.
Łatwiej w końcu przyjąć, że dotykająca Europę fala terroru była owocem islamu niż konsekwencją wieloletniej polityki Zachodu destabilizującego Bliski Wschód. Prościej snuje się fantazje o rzekomej „wojnie cywilizacji”, niż przeciwdziała społecznym nierównościom. Łatwiej tresować społeczeństwo do lęku przed śniadymi mężczyznami, niż zmierzyć się ze źródłami lęku przed deklasacją. Łatwiej straszyć obcymi, jednocześnie sprowadzając „tanią siłę roboczą”, niż uprawiać sensowną politykę społeczną. Łatwiej głosić hasła „barbarzyńcy u bram!”, niż przyjąć odpowiedzialność, jaką kraje globalnej Północy, które do katastrofy klimatycznej doprowadziły, mają wobec krajów globalnego Południa, w których nie da się żyć.
Piszę ten tekst, mając przed oczami zdjęcie klasowe mojego dziecka. Dwadzieścioro dziewięcioro dzieciaków w czerwonych mundurkowych bluzach, w trzech rzędach, na ławeczce jak z PRL-owskiej sali gimnastycznej. Obok pani, którą uwielbiają, która przez rok pompowała w nich nie tylko wiedzę, ale przede wszystkim poczucie pewności siebie. A one łykały to jak małe pelikany.
Nie mogę opędzić się od pytania: ile z nich ma korzenie w Azji i w Afryce, w krajach imigrantów, którymi tak bardzo straszył nas nie tylko PiS, ale i spot Platformy? I – to dużo mroczniejsze, potworne pytanie – jakie miałyby szanse w lesie na polsko-białoruskim pograniczu?
Chłopiec, który śpiewał „Mam tę moc”, udając renifera, nie miałby żadnej; ani ten, z którym moje dziecko uczyło się jeździć na rowerze i z którego mamą od dawna próbuję się umówić na kawę; ani dziewczynka, na urodzinach której pomagałam postawić ogródkową altanę w porywistym wietrze.
Jeden uczeń rozmawia z mamą po polsku, ale karnacja za ciemna, włosy zbyt kręcone; inna uczennica ma jasną karnację i rozumie polski, ale to nie jest polskie, ani europejskie nazwisko. Parę dziewczyn może by uszło, bo choć obchodzą ramadan, to nie noszą (jeszcze?) hidżabów – tylko co, jeśli byłyby z mamami i tatami? Nauczycielki też nie ma co tu oceniać po jej doświadczeniu, pedagogicznym talencie i entuzjazmie, który budzi w dzieciach. Nawet jeśli urodziła się w Londynie, nie miała raczej dziadków z Europy.
Ile więc pozostałoby ich na tym zdjęciu? Dziesięcioro? Dwanaścioro?
Samo pisanie tych słów wywołuje u mnie obrzydzenie: czy na tym ma polegać triumf „europejskich wartości”?
Na zdjęciu: król Wielkiej Brytanii Karol III spotyka się z dziećmi podczas wizyty w nowo wybudowanym ośrodku edukacyjnym Sikhów w Luton, w północnym Londynie, 6 grudnia 2022 r.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze