0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

„Czy to są ludzie normalni?" - pytał retorycznie minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, komentując kolorową Paradę Równości, która 19 czerwca przeszła ulicami Warszawy. Z wypowiedzi jednego z największych radykałów w obozie Zjednoczonej Prawicy tłumaczyć musieli się koledzy i koleżanki. Jedni gasili ministra, mówiąc, że już tak ma, a zresztą to tylko pytanie rzucone w eter - każdy mądry odpowie sobie zgodnie z własnym sumieniem. Inni próbowali ugrać coś swojego.

Wiceminister sprawiedliwości Michał Woś na antenie TVN24, pytany o to, czy w Polsce powinno być wprowadzone prawo na kształt węgierski, zakazujące "propagowania homoseksualizmu", odparł bez większego zastanowienia:

„Zakaz zmiany płci, nad tym pracuje pan minister Wójcik, jako minister w kancelarii premiera".

Gdy prowadzący program ze zdziwieniem dopytywał czy na pewno chodzi o korektę płci, Woś sam siebie sprostował: "(Pracuje) nad zakazem działań promocyjnych, propagandowych środowisk LGBT". A po szczegóły odesłał do ministra Wójcika.

Po tych słowach w debacie publicznej zawrzało, a Woś szybko zrobił unik. Na Twitterze napisał, że w zasadzie to chodziło mu projekt ustawy zakazującej adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, który w marcu 2021 roku zapowiedzieli Ziobro i Wójcik. W krótkim czasie Woś udzielił trzech zupełnie różnych odpowiedzi na proste pytanie, co może świadczyć o chaosie decyzyjnym w obozie rządowym i/lub o chaosie w głowie Wosia.

Partyjnego kolegę ratował wywołany do odpowiedzi minister Michał Wójcik. W rozmowie z TVN24 zaprzeczył, by w ministerstwie sprawiedliwości trwały prace nad odpowiednikiem węgierskiego prawa. "Jeżeli chodzi o zmianę płci, to w Polsce jest jednoznaczna regulacja. W tym zakresie nie przewiduję żadnych zmian, nie pracuję nad takimi regulacjami" - dodał.

Jednocześnie zdradził, że ministerstwo przygotowuje projekt zakazujący adopcji, a jego elementem miałby być zakaz używania w przestrzeni publicznej języka neutralnego płciowo.

"Chodzi o to, żeby nikt nie zastępował w przestrzeni publicznej słów »mama« i »tata« słowami »rodzic numer 1«, »rodzic numer 2«.

Tego typu dziwolągi mamy już w Unii Europejskiej, w Parlamencie Europejskim. Nikt mnie nie przekona, że to jest normalne"

- mówił polityk Solidarnej Polski.

Czarnek za zakazem „homoseksualnej propagandy"

Wydawało się, że sprawa jest jasna: politycy Zjednoczonej Prawicy znów sieją zamęt i nienawiść, ale niekoniecznie kwapią się do najbardziej brutalnej ofensywy legislacyjnej wymierzonej w społeczność LGBT.

Jednak przed szereg wyszedł minister edukacji Przemysław Czarnek. W najnowszym wywiadzie dla tygodnika "Sieci" jednoznacznie poparł rozwiązanie węgierskie, które ruguje z przestrzeni publicznej wszelkie wzmianki o osobach LGBT, które mogłyby trafić do dzieci i młodzieży.

"W tej ustawie zapisano, że szkolne zajęcia podejmujące kwestie seksualności nie mogą propagować zmiany płci ani homoseksualizmu. Ponadto zapisano, że państwo chroni prawo dziecka do zachowania tożsamości odpowiadającej płci w chwili urodzenia. W ustawie zakazano też udostępniania osobom poniżej 18. roku życia treści pornograficznych, a także popularyzujących zmianę płci zapisanej w chwili urodzenia, jak również homoseksualizm.

Powinniśmy powielić te zapisy na gruncie polskim w całości!" - mówił Czarnek.

I dodał, swoim zwyczajem, że edukacja seksualna nie polega na uczeniu o "zaburzeniach".

Szef resortu edukacji nie stronił też od najbardziej prymitywnych klisz, które mają dyskredytować społeczność LGBT. W wywiadzie dla "Sieci" mówił o "wyuzdaniu, sianiu zgorszenia i deptaniu wartości". I użył niezawodnego dla prawicy argumentu o tzw. "obnoszeniu się": "w przestrzeni publicznej nikogo nie powinno interesować, kto z kim sypia i jaką ma orientację seksualną".

Lex Orbán

O czym w zasadzie marzy Przemysław Czarnek? Prawo, które błyskawicznie przepchnął węgierski parlament, jest jeszcze bardziej drastyczne niż to w putinowskiej Rosji.

Założenie jest proste: chodzi o to, by pod płaszczykiem ochrony dzieci, wyeliminować z przestrzeni publicznej wszelkie wzmianki o osobach LGBT.

Zakazana będzie więc emisja filmów czy kampanii, które mogą „promować" nieheteronormatywność. W szkołach edukacji seksualnej uczyć będą tylko osoby (podmioty) wyznaczone przez rząd, a treści przekazywane dzieciom muszą być zgodne z wykładnią poprawki do węgierskiej Konstytucji, która pojęcie małżeństwa i rodziny ogranicza tylko do par różnopłciowych.

Podmiot nielicencjonowany przez państwo (np. fundacja edukacyjna ), który odważy się wejść do szkoły, będzie mógł zostać zawieszony na 90 dni.

Cenzurze podlegać będą też treści dotyczące korekty płci, a o niezgodności płciowej dzieci i młodzież do czasu ukończenia 18. roku życia nie będą mogły porozmawiać z nikim, nawet specjalistą psychologiem czy seksuologiem. Co więcej,

ustawa w warstwie retorycznej w zasadzie zrównuje pojęcie nieheteronormatywności z pedofilią.

Przeczytaj także:

Nie potrzeba wybujałej wyobraźni, by przewidzieć skutki podobnych przepisów: kryminalizacja aktywistów, epidemia depresji i samobójstw (szczególnie wśród dzieci i młodzieży), polaryzacja społeczna, wzrost aktów nienawiści wobec osób LGBT, a w konsekwencji - emigracja członków tęczowej społeczności.

Węgierskie prawo nie mieści się nam w głowie? Ale Czarnkowi się mieści

Czy podobne prawo może wejść w życie także w Polsce?

Ciężko wyobrazić sobie, by rząd próbował pałką i paragrafem wepchnąć do szafy tłumy osób, które od lat z hasłami równości i uznania maszerują ulicami polskich miast. Abstrakcyjnie brzmi też pomysł cenzurowania programów telewizyjnych (choć TVP nie raz gumkowało tęczowe emblematy z własnych materiałów) czy ścigania osób, także publicznych, które otwarcie mówią o swojej orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej. Nie mieści się w głowie, by lekarzom, psychologom, czy nauczycielom odebrać prawo do rozmowy z transpłciowym nastolatkiem o jego tożsamości płciowej.

Nie mieści się w głowie, ale może to wina naszych głów?

Ostatnie sześć lat powinno nauczyć obserwatorów życia publicznego pokory, która każe poważnie brać pod uwagę nawet najbardziej kosmiczne pomysły rządzących.

Szczególnie, gdy ich autorem lub poplecznikiem jest postać, która w PiS odpowiada za coś, co moglibyśmy określić mianem "wyrazistości ideologicznej".

Przemysław Czarnek już jako wojewoda lubelski sprawnie rozgrywał zasady obowiązujące dziś w debacie publicznej: poprawność polityczną najlepiej wykorzystują ci, którzy ją łamią. W ten sposób nazwisko ministra edukacji w zasadzie nie schodzi z nagłówków. Czarnek nie boi się wypowiedzi, które większość nazwałaby dehumanizującymi, a PiS może subtelnie odcinać kupony od bezkompromisowej obrony "wartości chrześcijańskich".

Ta gra od dwóch lat ma jasno homofobiczny i polaryzujący wydźwięk, co już dziś ma realne skutki. Nie bez powodu dochodzi do coraz śmielszych ataków fizycznych na osoby, które w przestrzeni publicznej pokazują tęczowe emblematy. Nie bez powodu ponad 100 polskich samorządów czuło się bezkarnie uchwalając stanowiska o "strefach wolnych od LGBT". I w końcu, nie bez powodu osoby LGBT alarmują, że poczucie zaszczucia wpędza je w kryzysy psychiczne.

Czarnek, czyli płomień polaryzacji

Retoryczna podkładka pod ustawę o zakazie "homoseksualnej propagandy" jest w Polsce gotowa. PiS szykował ją od dwóch lat opowiadając o seks-edukatorach, którzy chcą uczyć masturbacji i namawiać do "zmiany płci", a także "ideologii LGBT", która zniszczy polskie rodziny.

Z drugiej strony, władza wie, że nie potrzeba najbardziej drastycznych środków, by uzyskać polityczne i społeczne cele. Przecież nie chodzi tutaj o zawrócenie biegu rzeki: młode osoby nie tylko coraz chętniej outują się jako LGBT, ale też nie boją się coraz bardziej zniuansowanych tożsamości. Tak jest na całym świecie, także w Polsce.

PiS-owi wystarczy trzymać nerw debaty publicznej: co kilka tygodni lub miesięcy podpalić serca wyborców, wzniecić moralną panikę, by utrzymać upragniony stan polaryzacji, niekończącej się wojny dobra ze złem.

Za to Przemysław Czarnek ma narzędzia, by osiągnąć własny ideologiczny i osobisty cel. Stąd np. w pomyśle przyznania większych uprawnień kuratorom oświaty pojawiło się cenzurowanie zajęć prowadzonych przez organizacje społeczne. O tym, czy mogą się one odbyć, ma decydować nie dyrekcja, rodzice, czy uczniowie, ale urzędnik państwowy. W atmosferze strachu nikt nie będzie prowadził warsztatów o prawach człowieka, czy akceptacji różnorodności, a minister Czarnek będzie mógł ogłosić, że broni młodzieży przed szkodliwymi ideologiami.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze