Stany Zjednoczone przez dekady uchodziły za ostoję wolności dla osób LGBTQ+ – miejsce, gdzie można było szukać azylu, praw i godności. Dziś ten mit się rozpada. Kraj, który niegdyś dawał schronienie przed prześladowaniami, coraz częściej sam staje się ich źródłem
Już w latach 90. działały w USA organizacje, które oferowały bezpłatną pomoc prawną queerowym uchodźcom – jak choćby Immigration Equality – a system azylowy umożliwiał tysiącom osób ubieganie się o ochronę na podstawie przynależności do tzw. szczególnej grupy społecznej.
Dla takich osób jak Amin Dżabraiłow, młody fryzjer z Groznego, przekroczenie północnoamerykańskiej granicy oznaczało ocalenie. Po tygodniach tortur w nieoficjalnym ośrodku detencyjnym w Czeczenii – gdzie biciem i elektrowstrząsami wymuszano od niego nazwiska innych gejów, a rodzinie nakazano „usunąć hańbę” – jego ciało było sine, a serce rozbite. Mimo to, kiedy po długiej i niebezpiecznej podróży przez Rosję dotarł do Stanów Zjednoczonych, powiedział: „Czułem, jakbym wyszedł z ciemnego pokoju prosto do światła”.
Nie był wyjątkiem. Przez lata USA – mimo własnych sprzeczności i napięć – pozostawały miejscem, do którego można było uciec przed przemocą, represjami, upokorzeniem. Przybywano tam z Egiptu, Czeczenii, Ugandy, Salwadoru, Rosji czy Iraku. W Ameryce queerowa tożsamość nie oznaczała automatycznie wyroku.
Ameryka potrafiła kiedyś reagować. Tworzyła prawo ratujące życie. Przesuwała cywilizacyjne granice – jak wtedy, gdy Sąd Najwyższy uznał ochronę osób LGBTQ+ za element ustawy o prawach pracowniczych.
Dziś, gdy rząd federalny wycofuje się ku polityce „tylko dwóch płci”, słowa Dżabraiłowa brzmią tym boleśniej: „Nawet jeśli jesteś w niebezpieczeństwie, możesz się wydostać i być wolnym człowiekiem. Po prostu wolnym człowiekiem”.
Takich historii są tysiące.
Według danych Williams Institute w Stanach Zjednoczonych mieszka ponad 1,3 miliona migrantów identyfikujących się jako LGBTQ+, z czego blisko 290 tysięcy to osoby nieudokumentowane.
Choć brak oficjalnych statystyk dotyczących liczby wniosków azylowych składanych z powodu orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej, organizacje takie jak HIAS czy Transgender Law Center informują o stałym wzroście liczby potrzebujących oraz o coraz trudniejszym dostępie do systemu ochrony.
„W systemie imigracyjnym osoba musi szczegółowo opisać najintymniejsze fragmenty swojego życia – często w salach pozbawionych prywatności, nierzadko w ośrodkach detencyjnych ICE” – mówi Derek Loh z Acacia Center for Justice. Jego zdaniem sam proces ubiegania się o azyl jest „jak wspinaczka na sześć gór naraz”, a militaryzacja granic staje się narzędziem zniechęcenia. „Wielu naszych klientów po prostu rezygnuje” – dodaje.
Amin Dżabraiłow z Groznego skorzystał z pomocy Rainbow Railroad. To północnoamerykańska organizacja pozarządowa, która od 2006 roku pomaga osobom LGBTQ+ uciekającym przed prześladowaniami. Jej nazwa nawiązuje do Underground Railroad – sieci szlaków, którymi w XIX wieku czarnoskórzy niewolnicy uciekali z amerykańskiego Południa ku wolności. Historię tej siatki pomocy spopularyzował Colson Whitehead w powieści, za którą otrzymał Nagrodę Pulitzera.
Dziś Rainbow Railroad organizuje trasę ucieczki dla osób narażonych na przemoc ze strony własnego państwa – w Rosji, Iraku, Ugandzie czy na Jamajce. Ma biura w Toronto i Nowym Jorku. Do tej pory udzieliła wsparcia ponad 19 tys. osób, w tym co najmniej 1,5 tys. umożliwiono bezpośrednią relokację do bezpieczniejszych krajów.
W 2017 roku, po doniesieniach o czystkach antygejowskich w Czeczenii – porwaniach, torturach i zabójstwach mężczyzn podejrzewanych o homoseksualność – Rainbow Railroad we współpracy z Russian LGBT Network przeprowadziło ewakuację około 70 osób, głównie do Kanady i państw Europy Zachodniej. Podobną akcję podjęto w 2021 roku, po upadku Kabulu – w ciągu 10 miesięcy przesiedlono 247 osób LGBTQ+ z Afganistanu do Kanady, Wielkiej Brytanii i Irlandii.
Skala tych działań możliwa jest dzięki międzynarodowej sieci partnerstw oraz wsparciu finansowemu – organizacja regularnie otrzymuje pomoc od środowisk artystycznych, celebrytów i fundacji (jej działalność była m.in. tematem jednego z odcinków programu „Canada’s Drag Race”).
Choć Rainbow Railroad stara się rozwijać także działalność w Stanach Zjednoczonych, napotyka tam większe trudności niż w Kanadzie czy Europie. Jak przyznaje dyrektor organizacji Kimahli Powell, reakcja Waszyngtonu na sytuację w Czeczenii była „niewystarczająca”. Mimo to Rainbow Railroad nadal zabiega o stworzenie stałych korytarzy humanitarnych dla osób LGBTQ+, które nie mogą czekać, aż prawo w ich ojczyznach zacznie je chronić.
W takiej atmosferze niepokój budzi nie tylko zaostrzanie przepisów migracyjnych, lecz także ich wpływ na osoby queerowe. Jak zauważa prawniczka Emem Maurus: „Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych nie zawsze mogą liczyć na wsparcie, często z powodu tych samych uprzedzeń, które zmusiły ich do ucieczki. Staramy się naprawdę uszanować tożsamość osób ubiegających się o azyl. Naszym celem jest wspieranie ich w odzyskiwaniu podmiotowości i odnalezieniu się w nowym kraju”.
Tymczasem klimat polityczny w USA zaczął się zmieniać jeszcze przed zwycięstwem Donalda Trumpa. W czerwcu 2024 r. prezydent Biden ogłosił rozporządzenie ograniczające możliwość ubiegania się o azyl na południowej granicy Stanów Zjednoczonych, jeśli liczba dziennych przekroczeń granicy przekroczy ustalony próg. Już wówczas 15 organizacji wspierających osoby LGBTQ+ – w tym Immigration Equality – publicznie zaprotestowało przeciwko nowym przepisom, ostrzegając, że doprowadzą one do deportacji osób uciekających przed przemocą, często do krajów, gdzie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Na początku października, tuż przed wyborczą porażką Kamali Harris, administracja zapowiedziała dalsze zaostrzenie przepisów migracyjnych. Bridget Crawford, dyrektorka ds. polityki i prawa w Immigration Equality, określiła ten krok jako „nielegalny i śmiertelnie niebezpieczny”. „Zamiast szukać realnych rozwiązań na granicy, rząd prowadzi polityczną grę kosztem życia osób poszukujących schronienia – w tym także ludzi queerowych, którzy uciekają przed prześladowaniami” – mówiła.
Jej zdaniem, jeśli administracja Bidena i Harris rzeczywiście wspierała prawa osób LGBTQ+, powinna raczej odbudowywać i chronić prawo do azylu, a nie je demontować. System, jak wskazują prawnicy, zaczął się stawać coraz bardziej zamknięty i nieprzejrzysty – nawet wobec osób, których prześladowania są dobrze udokumentowane, a ryzyko powrotu do kraju oczywiste.
Wyraźny sygnał, że administracja Bidena przekroczyła granice wyznaczone przez prawo, przyszedł 25 czerwca 2025 roku z sali sądowej w Waszyngtonie. Federalny sąd okręgowy w sprawie Las Americas Immigrant Advocacy Center v. U.S. Department of Homeland Security uznał kluczowe elementy czerwcowego rozporządzenia za niezgodne z ustawą o imigracji i obywatelstwie (Immigration and Nationality Act). W wyroku podkreślono również, że odejście od obowiązku pytania osób zatrzymywanych przy granicy o obawę przed prześladowaniami było „arbitralne i kapryśne” – i zagrażało życiu tych, którzy szukali schronienia.
Zakwestionowana zasada przewidywała, że azyl będą mogły uzyskać tylko osoby, którym udało się wcześniej zarezerwować termin poprzez aplikację CBP One – narzędzie cyfrowe niedostępne dla wielu uchodźców bez dostępu do internetu, znajomości języka czy wsparcia instytucji (aplikacja ta została zresztą usunięta przez Donalda Trumpa).
Pozew przeciwko rządowi i jego decyzjom złożyły m.in. ACLU, National Immigrant Justice Center, Center for Gender & Refugee Studies, a także organizacje Las Americas i RAICES, argumentując, że nowe przepisy systemowo odbierają prawo do azylu m.in. osobom LGBTQ+ oraz innym zagrożonym grupom. Sąd przyznał im rację.
Dla Javiera Hidalgo z RAICES wyrok przywraca fundamentalną zasadę: – Każdy człowiek ma prawo do rzetelnej procedury i wysłuchania, a nie do arbitralnej odmowy i wygnania z powrotem w niebezpieczeństwo.
Co jednak będzie z wyrokiem dalej, to się jeszcze okaże, bo na końcu ścieżki jest coraz bardziej dryfujący w prawo Sąd Najwyższy.
I w tym właśnie momencie historii na scenę powraca Donald Trump. Już w styczniu, pierwszego dnia urzędowania, podjął zarówno symboliczne, jak i legislacyjne działania wymierzone w społeczność LGBTQ+, koncentrując się szczególnie na osobach transpłciowych. Podpisane w dniu inauguracji rozporządzenie zatytułowane „Obrona kobiet przed ekstremizmem ideologii płci i przywrócenie biologicznej prawdy w administracji federalnej” ograniczyło definicję płci do binarnego podziału – kobieta lub mężczyzna – zgodnie z „biologiczną prawdą” przypisaną przy narodzinach.
Na mocy nowych regulacji Departament Stanu zobowiązany został do wydawania paszportów i innych dokumentów wyłącznie na podstawie płci określonej przez organy rozrodcze, bez uwzględniania tożsamości płciowej. Równolegle z witryn rządowych – w tym ze strony poświęconej Narodowemu Pomnikowi Stonewall, symbolowi amerykańskiego ruchu emancypacji osób queer – zniknęły wszelkie wzmianki o osobach trans i queer.
Choć Trump wciąż odwołuje się do zainicjowanej podczas swojej pierwszej kadencji kampanii na rzecz dekryminalizacji homoseksualizmu na świecie, jego realna polityka temu przeczy.
Znacząco ograniczono środki na badanie przestępstw z nienawiści wobec osób LGBTQ+. W szkołach prowadzonych przez rząd federalny dla dzieci rodzin wojskowych wprowadzono zakaz korzystania z książek poruszających kwestie tożsamości płciowej, orientacji seksualnej oraz rasy.
Po reorganizacji Kennedy Center w lutym 2025 roku organizatorzy wydarzeń w ramach WorldPride zmuszeni byli odwołać lub przenieść część imprez. Biały Dom nie uznał też oficjalnie Miesiąca Dumy, mimo że w tym samym czasie trwały w Waszyngtonie globalne obchody. W maju Human Rights Campaign alarmowało, że tzw. szczupły budżet Trumpa przewiduje cięcia w wysokości 2,67 miliarda dolarów w programach federalnych wspierających społeczność LGBTQ+ – od edukacji po opiekę zdrowotną.
W efekcie obawy dotyczące przyszłości praw osób queerowych nabierają coraz bardziej realnego kształtu. W debacie publicznej pojawia się widmo unieważnienia wyroku w sprawie Obergefell v. Hodges, który w 2015 roku zalegalizował małżeństwa jednopłciowe w całych Stanach Zjednoczonych. W dziewięciu stanach zgłoszono już projekty ustaw mające na celu jego odwrócenie, a największy związek wyznaniowy w kraju – Południowa Konwencja Baptystów – oficjalnie wezwał do uchylenia tego orzeczenia.
W opinii wielu aktywistów i aktywistek scenariusz ten może przypominać drogę, jaką przeszło orzeczenie Roe v. Wade – zakończoną jego unieważnieniem przez Sąd Najwyższy dzięki sędziom nominowanym przez Trumpa. Tym razem celem politycznym mogą stać się rodziny LGBTQ+.
Krytycy tych działań – w tym organizacja Human Rights Campaign – wskazują, że Trump opiera swoją strategię na mechanizmie „dziel i rządź”. Koncentrując ostrze ataku na osobach trans, próbuje osłabić solidarność całego środowiska LGBTQ+. „Trump mówi wprost: nie jestem przeciwko wszystkim, tylko przeciwko transom. Jeśli ich poświęcicie, może będziecie bezpieczni” – komentował Brandon Wolf, rzecznik HRC. Taka logika selektywnego wykluczenia oraz zabieganie o przychylność białych homoseksualnych cis-mężczyzn ma prowadzić do rozbicia wspólnoty i osłabienia oporu społecznego.
Jak pisało CBS News, prezydent koncentruje się na zakazach dotyczących leczenia, uczestnictwa w sporcie, korzystania z toalet oraz służby wojskowej przez tę grupę społeczną. Komunikaty kierowane do konserwatywnych gejów – jak np. członków Log Cabin Republicans – sugerują, że jeśli poświęcą najbardziej zmarginalizowaną część społeczności, sami unikną represji.
To właśnie ta narracja ułatwia Trumpowi budowanie poparcia wśród tych, którzy czują się bezpiecznie w tradycyjnym status quo.
W mediach społecznościowych pojawiają się treści głoszące, że „geje nie tracą żadnych praw – atakowani są tylko transi”.
Taki przekaz upowszechniają m.in. influencerzy sympatyzujący z Trumpem.
Równolegle administracja podejmuje działania mające na celu usunięcie osób trans z przestrzeni publicznej – od zakazów leczenia hormonalnego i odmowy zmiany danych w dokumentach, po wymazywanie informacji z witryn instytucji federalnych. Jak zauważa agencja Reuters, także konserwatywni sędziowie federalni i stanowi wzmacniają te działania, wspierając prawne i kulturowe podziały wokół tożsamości płciowej.
Trudno o bardziej paradoksalną postać w administracji Donalda Trumpa niż obecny sekretarz skarbu. Bessent to były szef inwestycji George’a Sorosa, jeden z najbogatszych gejów w Stanach Zjednoczonych, mąż i ojciec dwójki dzieci urodzonych przez surogatki. Arystokratyczny w sposobie mówienia, wierny estetyce Ivy League, z wyraźnym przywiązaniem do klasycznej edukacji – przez całe życie należał do grona uprzywilejowanych, zarówno finansowo, jak społecznie i kulturowo.
Urodził się w latach 60., a dyplom Yale uzyskał w 1984 roku. Marzył wówczas o karierze dziennikarskiej, lecz po przegranej walce o stanowisko redaktora naczelnego uczelnianego „Yale Daily News” – jak sam przyznał – przez miesiąc nie wychodził z pokoju. Przypadek sprawił, że trafił do świata finansów – ostatecznie przekonała go oferta stażu z kanapą do spania w biurze. „To w gruncie rzeczy podobne do dziennikarstwa – zaczynasz od hipotezy i weryfikujesz ją poprzez analizę danych”, wspominał po latach.
Zanim trafił do imperium Sorosa, przez dekadę pracował w najbardziej elitarnych funduszach hedgingowych Nowego Jorku. Jego styl – oparty na analizie zachowań, intuicji i statystyce – uczynił go jednym z najbardziej wpływowych graczy finansowych. Na macierzystej uczelni wykładał historię kryzysów ekonomicznych – w czasie rzeczywistym, gdy trwał globalny kryzys z lat 2007–2009. Interesowało go nie tylko, jak działają rynki, lecz przede wszystkim – dlaczego ludzie podejmują nieracjonalne decyzje.
Rok 2011 był przełomowy – Bessent został dyrektorem ds. inwestycji w Soros Fund Management i w tym samym roku zawarł małżeństwo ze swoim partnerem. Dla ludzi jego pokolenia, wychowanych w cieniu AIDS i represyjnego prawa, było to wydarzenie przełomowe. „W 1984 roku nikt nie przypuszczał, że 30 lat później będziemy mieć śluby, dzieci, domy na Fire Island” – mówił. W jego świecie orientacja seksualna dawno przestała być tematem tabu – przynajmniej w kręgu nowojorskich miliarderów.
Bessent wielokrotnie podkreślał, że w jego środowisku bycie gejem „niczego już nie zmienia”. Problem w tym, że dziś to właśnie on firmuje decyzje, które mogą odebrać prawa tym, którzy nie mają jego pozycji, zasobów, wykształcenia czy wpływów.
W tym kontekście przypomina mi się serial Pose, opowiadający o powstaniu domów voguingowych – przestrzeni, w których schronienie znajdowały osoby transpłciowe, zwłaszcza czarnoskóre i latynoskie. Bohaterowie serialu – queerowa młodzież odrzucona nie tylko przez rodziny, ale i przez białą, zamożną gejowską elitę – walczyli o godność i przetrwanie. Dwudziestokilkuletni Scott Bessent mógłby być bywalcem ekskluzywnych lokali, do których osoby trans nie miały wstępu. Być może patrzył na nie z pogardą – jak wielu jego rówieśników, też urodzonych i wychowanych w przywileju.
Relacja Bessenta z Donaldem Trumpem nie jest jednoznaczna. Nie należał do jego pierwszej administracji. Przez lata obracał się raczej w progresywnych kręgach finansowych Nowego Jorku. Ale jako jeden z nielicznych gejów na Wall Street wspierających Partię Republikańską, zyskał polityczne znaczenie w drugiej kadencji. Dla Trumpa stał się idealnym symbolem: „nawet geje są z nami”. Dla części środowiska LGBTQ+ – gorzkim przypomnieniem, że przynależność do mniejszości nie zawsze oznacza solidarność, zwłaszcza gdy przez całe życie było się częścią elity.
W ostatnich dniach grupa demokratycznych kongresmenów – w tym identyfikujący się jako członkowie społeczności LGBTQ+ Ritchie Torres z Nowego Jorku, Becca Balint z Vermont oraz Mark Takano z Kalifornii – wystosowała oficjalny list do Scotta Bessenta.
Ostrzegają w nim, że jego resort przygotowuje zmiany w federalnych formularzach administracyjnych, które mogą skutkować usunięciem odniesień do orientacji seksualnej i tożsamości płciowej w kontekście obowiązujących procedur równego traktowania.
Chodzi o dokumenty, dzięki którym osoby zatrudnione w urzędach państwowych mogą formalnie zgłaszać przypadki dyskryminacji. Jak zaznaczają sygnatariusze, planowana zmiana byłaby sprzeczna z obowiązującym orzecznictwem sądowym, a jednocześnie wprowadziłaby niejasność co do zakresu ochrony prawnej, zniechęcając pracowników do dochodzenia swoich praw. „Pracownicy federalni nie powinni być zmuszeni do znajomości wyroków Sądu Najwyższego, by zrozumieć, że dyskryminacja ze względu na orientację seksualną lub tożsamość płciową jest formą nielegalnego nierównego traktowania” – napisali.
Zmiany te są bezpośrednim następstwem styczniowego dekretu prezydenta Donalda Trumpa. Od jego publikacji kolejne agencje federalne eliminują ze swoich przepisów i regulaminów odniesienia do osób transpłciowych, niebinarnych czy interpłciowych.
Komisja ds. Równego Zatrudnienia (EEOC) już zapowiedziała, że przyszłe wytyczne instytucji będą oparte na „biologicznej i binarnej rzeczywistości”.
Dodatkowy rezonans społeczny budzi fakt, że u źródeł tych zmian stoi Scott Bessent – jedna z nielicznych otwarcie homoseksualnych postaci w administracji Trumpa. Dla kongresmena Ritchiego Torresa to sytuacja trudna do zaakceptowania: „To bolesne, że ktoś, kto sam skorzystał z ochrony praw obywatelskich, dziś chce odebrać ją innym” – powiedział w rozmowie z The Advocate. „To sygnał dla pracowników federalnych LGBTQ+, że ich państwo może przestać stać po ich stronie. To zdrada”.
Formalnie nadal obowiązuje wyrok Bostock v. Clayton County z 2020 roku, który rozszerzył ochronę przewidzianą w Tytule VII Ustawy o Prawach Obywatelskich na osoby LGBTQ+. Jednak rosnąca presja polityczna, retoryka zawarta w dekretach oraz praktyczne zmiany w dokumentach i procedurach administracji federalnej sprawiają, że literalne zapisy prawne zaczynają tracić swoją moc. To nie jest już tylko kwestia języka – lecz rzeczywista zmiana ustrojowa, podważająca fundament liberalnego porządku ostatnich dekad.
Społeczność LGBTQ+, a szczególnie osoby transpłciowe i niebinarne, coraz częściej zadają sobie pytanie, czy z Ameryki – kraju, który jeszcze niedawno uchodził za bezpieczną przystań dla queerowych uchodźców – nie trzeba będzie uciekać. Zjawisko tzw. „azylu trans” – do niedawna marginalne – dziś urasta do rangi jednego z najpilniejszych tematów migracyjnych w Stanach Zjednoczonych.
W tej sytuacji wiele osób transpłciowych zaczęło szukać schronienia w miastach takich jak San Francisco, Minneapolis czy Boston, gdzie działają lokalne programy mieszkaniowe, kliniki oferujące opiekę zdrowotną, w tym tranzycję, oraz organizacje zapewniające pomoc prawną. Inicjatywy takie jak Trans Housing Atlanta Program (THAP) czy Trans Lifeline wspierają osoby trans w relokacji do bezpieczniejszych miejsc, pokrywając m.in. koszty zakwaterowania, żywności czy tymczasowego pobytu w hotelu.
Ci, którzy decydują się na emigrację, korzystają z pomocy organizacji takich jak… wspomniane już Rainbow Railroad i Immigration Equality oraz Rainbow Refugee. Kanada, Irlandia i Hiszpania przyjmują osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową ze względu na prześladowania związane z tożsamością płciową, oferując uproszczone procedury prawne oraz realne wsparcie w procesie integracji. Platformy takie jak Asylum Connect czy ILGA World pomagają poruszać się w złożonym systemie międzynarodowym, udostępniając informacje o dostępnych usługach zdrowotnych, procedurach azylowych czy sieciach wsparcia lokalnego.
W czasach, gdy federalna administracja usuwa ich z oficjalnych rejestrów i przepisów prawa, dla wielu osób queerowych pytanie nie brzmi już: „czy wyjechać?” – lecz „dokąd”.
W wywiadzie sprzed lat Scott Bessent wspominał rok 1984 jako moment przełomowy i bolesny – rok dorosłości naznaczonej cieniem AIDS. Wtedy właśnie, gdy geje umierali w ciszy, a społeczeństwo odwracało wzrok, rodziła się amerykańska świadomość queerowego istnienia. Wszyscy pamiętamy „Anioły w Ameryce”, tamten rozdział w historii, w którym śmierć milionów mieszała się z milczeniem władzy. A także Roya Cohna – jednego z najpotężniejszych doradców Ronalda Reagana, który publicznie wspierał homofobiczne ustawodawstwo, sam będąc homoseksualistą, który zmarł na AIDS, w zaprzeczeniu. Cohn był mentorem młodego Donalda Trumpa. W tym roku przypomniał o tym film The Apprentice, portretując ich relację jako polityczny i moralny akt założycielski obecnej prezydentury.
Historia, jak pisał Marks, powtarza się najpierw jako tragedia, później jako farsa. Budżet na 2026 rok, przedstawiony przez administrację Trumpa, to dokument pełen pozornej troski i rzeczywistych cięć.
Formalnie utrzymuje on wsparcie dla już leczących się pacjentów i użytkowników PrEP w wybranych ośrodkach zdrowia. W praktyce jednak likwiduje całe zaplecze zapobiegania – monitoring epidemiologiczny, edukację, dotacje dla lokalnych inicjatyw, wsparcie mieszkaniowe, profilaktykę wirusowego zapalenia wątroby, a także działy CDC (Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorób) odpowiadające za testowanie i działania społeczne. Bilans tych decyzji to ponad półtora miliarda dolarów mniej na prewencję. Eksperci alarmują: to nie tylko ryzyko nawrotu epidemii HIV, lecz także groźba utraty kontroli nad innymi chorobami zakaźnymi.
Nowo powołana agencja, Administration for a Healthy America, ma koordynować symboliczne działania przy wyraźnym osłabieniu strukturalnych narzędzi. Likwidacja programów typu Take Me Home, ułatwiających testowanie w domu, czy cięcia w refundacji leków ochronnych takich jak PrEP, uderzą przede wszystkim w osoby młode, aktywne seksualnie, nieubezpieczone, żyjące poza dużymi metropoliami.
Pacjenci żyjący z HIV pozostaną – przynajmniej na razie – pod opieką. Ale ci, którzy chcieliby tej diagnozy uniknąć, stracą dostęp do prewencji. Widmo nie tylko masowej migracji, ale i nowej epidemii unosi się dziś nad Ameryką jak cień z lat osiemdziesiątych – z Bessentem i Trumpem już nie w tle, lecz w centrum decyzyjnym. Wciąż w garniturach z Ivy League, lecz bez lęku i bez wstydu. I bez solidarności.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.
Komentarze