0:000:00

0:00

Najpierw był telefon. Chociaż nie, kłamię. Najpierw były wykręcające twarz i wnętrze wieści o ludziach marznących na granicy. O rodzinach, tak wielu. Małych dzieciach. Wieści o głodzie, chłodzie, dezorientacji, rozpaczy. O mundurowych z nakazem do nieczułości. O absurdach.

Brzmiały w tym wszystkim echa wojny z ubiegłego wieku i sytuacji, które miały się już nie wydarzyć. Jakoś żeśmy się przecież zmienili, coś zrozumieli. Chyba nie.

Z pewnością nie. Przypominam sobie, jak spóźniona, po dwóch latach od polskiego tłumaczenia, czytałam latem relację syryjskiej poetki Rashy Habbal z podróży łodzią przez Morze Śródziemne. Mąż został. Wsiadła sama z synkiem. Już nie pamiętam, ile razy chłopczyk zsikał się ze strachu. Ja też mam synka. Tam zamiast morza jest las.

Most

Przed rozmową były też łzy, nieadekwatne może i nikomu niepotrzebne, a jednak niepowstrzymane. Gęsia skórka na samą myśl. Wykonywane nerwowym ruchem wpłaty, by choć tak banalnie zasilić wyczerpujące się zasoby aktywistów, również te materialne. Oni są tam w naszym imieniu. Nie powinni. Ale jak dobrze, że są.

Więc telefon. Dzwoni ze wsi, gdzie Szymon wyjechał pisać książkę. Jest ranek, ja wracam piechotą z przedszkola rozwalona z innego powodu – nasz syn od tygodni nie może zaaklimatyzować się w tym miejscu, a oderwanie go siłą od mojego ciała i powstrzymanie łez tym razem kosztowało mnie ich potok. Wylał się na krakowskim moście Grunwaldzkim do słuchawki i do Wisły.

Szymon trochę zmieszany mówi, że może zadzwoni później, bo musi coś ze mną skonsultować, ja, że wolę teraz. Otóż ma jechać na granicę po białoruskiej stronie i spróbować ją przekroczyć.

Doświadczyć i poświadczyć, jak jest. Milknę. Nie musimy rozmawiać o tym, że to ważne – nie ma teraz istotniejszego tematu, o którym powinno się pisać, gadać, krzyczeć. Boję się, oczywiście.

Przeczytaj także:

A jeśli?

A potem nocą, gdy tulę naszego syna do snu, przekonana, że odpłynę razem z nim, uruchamia się wyobraźnia. Jak ona lubi robić to nocą. Widzę ten las, ciemność, a potem tych ludzi. Jakby to było ich spotkać i nie móc im pomóc? Spotkać małe dzieci, może młodsze od naszego trzylatka, które śpią w coraz chłodniejszym, jeszcze wtedy wrześniowym lesie, zamiast, jak mój, pod dachem i kołdrą. Obrazy rozrastają się podlewane przez niepokój.

A jeśli nastąpi na kogoś, kto nie żyje? Co się, kurwa, robi w takiej sytuacji?

A jeśli złapie go Straż Graniczna? Wsadzą go do aresztu? Nie wypuszczą? Skażą? Przecież już od dawna nie mieszkamy w państwie prawa. No a ta strefa, to już w ogóle nie wiadomo, co to jest. Zrobią z nim tam, co zechcą. To są silne chłopy, którym aktywnie pierze się mózgi i serca. Zabiorą telefon, nie będę wiedzieć, gdzie jest. A jeśli dopadną go białoruscy pogranicznicy? Wtedy już w ogóle nie dowiem się niczego.

Przed nami zaplanowany wcześniej wyjazd na małe wakacje. Łudzę się, że tego stanu nie przedłużą, że utną te nikomu niepotrzebne cierpienia. No i że w związku z tym on tam nie pojedzie, bo już nie będzie po co.

Przedłużyli.

Nokia

Planowanie zaczyna się już wtedy, po pierwszym telefonie. Przesącza się powoli do każdej minuty naszego życia, w miarę zbliżania się wyjazdu, właściwie zalewa je zupełnie. Weźmiesz śpiwór? Tak. Karimatę? Nie zmieści się. Namiot, hamak? No coś ty. Ile warstw ubierzesz, co do jedzenia? Zabierzesz chociaż folię NRC? Mamy dwie. Plecak będzie mały, folie się zmieszczą, ale wiele więcej nie. Nie będę mógł im pomóc. Te słowa obijają się po czaszce.

Rozmowy z bliskimi przyjaciółmi też są o tym. Jak się prawnie zabezpieczyć? Co mu w ogóle może grozić? Którędy wejdzie? A przecież ustaliliśmy, że w ten ostatni wspólny weekend jedziemy w góry i nie będziemy o tym gadać. Spędzimy go razem, obecni, zanurzeni w tym wspólnym byciu.

Tydzień wcześniej ładujemy starą Nokię, by sprawdzić, ile wytrzyma na baterii (po pięciu dniach nie zeszła ani kreska). To będzie telefon awaryjny. Rozmawiamy, rozmawiamy, rozmawiamy do nocy. Okazuje się, że może jechać z zaprzyjaźnionym sąsiadem, fotografem i wtedy jakieś 40 kilo strachu spada z moich pleców. Ile zostało?

Tak naprawdę to marna pociecha – że we dwóch jakoś to będzie, że nasz przyjaciel jest duży, odstraszy. To bzdury przecież. Nic nie zmienią. Ale przynajmniej jest nam raźniej.

Czy mówić rodzicom? Szymon nie chce dokładać im stresu, ja z tym stresem nie chcę być sama. Nie umiem kłamać i nie chcę. Ustalamy wersję prawdziwą, ale oszczędną.

Robaczki

Dni przed wyjazdem to już odlot – biegnę wymieniać baterię w jego smartfonie, bo ciągle się rozładowuje. Kseruję paszport, dwa razy. Jedną kopię zawijam w folię spożywczą i zaginam w cienki pasek. Razem z zaskórniakami w obcej walucie na czarną godzinę (czy łapówkę) paszport w tej formie wyląduje w rozpinanym od wewnątrz pasku, który towarzyszył nam w tak wielu podróżach po Ameryce Łacińskiej. Jakoś teraz nielegalne kopalnie złota w Peru wydają się błahostką.

Na regale pełnym zabawek naszego dziecka karnie leżą wszystkie kiedykolwiek użyte power-banki. Ładują się, jeden po drugim. Z synkiem pieczemy ciastka owsiane na drogę, ku jego zachwytowi wrzucamy do nich dużo kawałków gorzkiej czekolady i bakalie. Może chociaż to będzie miał na śniadanie po leśnych nocach. Może chociaż tym poczęstuje wymarznięte i przerażone dzieci i poczuje się lepiej, że cokolwiek dla nich ma.

Wciąż siedzi w telefonie i pisze po arabsku z pomocą Google Tłumacza. Pokazuje mi te piękne robaczki, których znaczenia nigdy nie pojmę. Jest przy stole, obiedzie, na spacerze, i nie jest zarazem.

Symulacja

Nie opuszcza mnie myśl, że przecież on jedzie tylko na reportaż. On jedzie tylko na reportaż. A nie, jak oni, na życie (albo śmierć). Nie opuszcza domu, nie musi wybierać rzeczy najpotrzebniejszych i najważniejszych na zawsze. Nie ryzykuje wszystkim. W jego przygotowaniach nie ma wielkich kwantyfikatorów.

Nie musi też pakować starszych rodziców, nieść na plecach swoich dzieci przez mrok, dodawać im otuchy, której samemu mu brak. Nie musi iść z nadzieją, że po tej nocy nastąpi świt i dobre, lepsze, a może chociaż po prostu bezpieczne życie. On, w przeciwieństwie do nich, ma paszport, ma prawo tu być.

On robi tylko (i aż, dla mnie to wciąż jest aż) – symulację. Poleci do Stambułu, spotka się z przemytnikami, ale nie będzie musiał naprawdę wyczuwać, czy tym ludziom może zawierzyć los swój i bliskich. Stamtąd poleci do Mińska, ale przecież Białoruś kulturowo jest nam bliższa niż Irakijczykom, Afgańczykom, czy Syryjczykom.

Szymon kiedyś nawet nieźle mówił po rosyjsku. No tak, wejdzie w las, ale – o ile coś strasznie źle się nie potoczy – na chwilę, dzień, dwa, najwyżej kilka. Będzie mu zimno, głodno, będzie przerażony, nawet nie wiem, jaki jeszcze będzie, ale będzie mógł wrócić.

Mówię to wszystko do siebie, niewiele to daje.

W moje głowie ciągle też ta myśl: skoro ja tak przeżywam symulację, to jak czują się ci, którzy na serio wyprawiają w taką drogę swoich bliskich? Mąż Rashy, który wiedział, że żona i syn wsiądą do łodzi, która może zatonąć lub nigdzie nie przybić? Jak śpią i jedzą ci, którzy sami tę drogę podejmują naprawdę? O czym rozmawiają? Ile to wszystko trwa? Każdy dzień jest pełen dręczących wyobrażeń możliwych scenariuszy. I nawet jeśli ten lęk tli się na drugim planie, bo właśnie bawimy się na placu zabaw, biegniemy za synem, który pędzi na hulajnodze, jemy, kochamy się, oglądamy film, to on jest.

Nie umiem sobie tego wszystkiego wyobrazić. Ty też nie umiesz. Ale próbuj.

Po ilu dniach?

Musimy ustalić, po ilu dniach mam zacząć się zamartwiać. Nie dam rady się martwić od początku. No więc odliczajmy dni bez kontaktu: jeden – OK, dwa – OK, trzy – zaczynam dzwonić. Proszę o numery telefonów do prawników, do kogokolwiek. Również o dane logowania do jego komputera, do konta. Mam poczucie, że ocieram się o paranoję. A przecież zwykle nie reaguję nadmierną zapobiegliwością. Otwieram się na to, co niesie los. Nie zakładam czarnych scenariuszy. Jestem idealistką, wybieram wiarę w ludzi i dobro. Teraz, wstyd się przyznać, myślę nawet o tym, że jeśli nie wróci, jeśli po prostu nie wróci – bo inaczej tego napisać nie potrafię – to co ja zrobię z tą wielką działką, którą kupiliśmy z pożyczką?

Całe szczęście okazuje się, że jednak nie pojedzie do strefy stanu wyjątkowego. Prawnicy nie przyjmą pełnomocnictw. Co tam się wydarzy, jeśli go złapią, Bóg jeden, jeśli jest, raczy wiedzieć. Z łatwością mogą go oskarżyć o przemyt ludzi, wyrok: pięć lat. Zapamiętałam, że w areszcie mogą trzymać bez zarzutów pod byle pretekstem. Więc tylko granica po białoruskiej stronie, bez przekraczania. Uff.

- Jeśli tak się stresujesz, to czemu w ogóle się zgodziłaś? – pyta nasz sąsiad-przyjaciel. Pytanie zatrzymuje mnie w krzątaniu. Przygotowuję paprykę nadziewaną ryżem, soczewicą i pomidorami, to nasz ostatni wspólny obiad. To dziwne, jak każda rzecz i aktywność zyskuje inny wymiar, jakby widziana jednocześnie z boku i ze środka. W końcu wyduszam: - Bo płaczę za każdym razem, jak o tym czytam. Mam ochotę tam natychmiast jechać i gotować zupę.

Na twarzy Szymona widzę, jak ulga miesza się z lekkim zawodem, że nie będzie aż takiej adrenaliny, takiego hardcoru. I wtedy mam ochotę poczochrać go za włosy krzycząc: ale z ciebie głupek!

Spokojnie, hardcore nadal jest.

Pojechał.

Co się mówi?

Nieliczni wtajemniczeni pytają: a nie boisz się? No, boję.

A potem: jak on tam? Jak tam sytuacja? Jestem wdzięczna za te pytania, a jednocześnie ich jakoś nie lubię.

W pierwszych dniach rozmawiamy niemal co dzień, intensywnie wymieniamy wiadomości na Whatsappie. To jeszcze Stambuł. W Mińsku Szymon kupuje lokalną kartę i też mamy kontakt. OK. Oddycham, próbuję. Mniej więcej wiem, co się miało dziać każdego dnia i mniej więcej to się dzieje. No poza tym, że jednak zaprzyjaźniony fotograf nie dojeżdża. Problemy z wizą. Czyli jednak będzie sam.

Niepokój jest towarzyszem każdej chwili z synkiem – leniwego śniadania, rowerowej przejażdżki w jesiennym słońcu i obrzucania się liśćmi klonu, które opadły nad Wisłą. Zakopujemy się pod nimi na zmianę, uchachani. I wtedy myśl: a oni? Dla nich to nie jest piękna złota jesień. I zaraz: przecież on też w końcu wejdzie do tego lasu. Czy jutro?

Nasz syn nie może zaadaptować się w przedszkolu, jestem przez to zupełnie rozedrgana. Czasem zamiast pracować, idę połazić. Dużo myślę. Coś gotuję. Sprzątam. Staram się go słuchać i mądrze odpowiadać na pytania: mamo, czemu muszę iść do przedszkola? Nie podoba mi się, jest brzydkie. Kładę się spać wyczerpana. Czuję się chora. Gardło nie bolało mnie tak od lat.

Co mówi się w lodowatym lesie dziecku, które pyta: mamo, kiedy stąd wyjdziemy? Gdzie będziemy? A będzie tam dziadek i babcia? Jest mi zimno. Jestem głodny. Chcę do domu. Co się wtedy mówi?

Surrealizm

Budzę się nagle o godz. 4 nad ranem, co nie zdarza mi się nigdy. Wstawać? Leżeć?

Następnego dnia on jest w jakimś dziwnym pensjonacie należącym do spółki samego Łukaszenki, a u mnie na kanapie siedzi przyjaciółka. Dzwonimy z kamerką do Szymona, urosła mu broda. Przyjaciółka jest sytuacją mocno przerażona. Gdy wspominam o zarwanej nocy, on stwierdza, że to pewnie przez historię z przedszkolem. Przyjaciółka mądrze się uśmiecha, ona wie. A ja wtedy, jakby w olśnieniu: – Może łatwiej myśleć o przedszkolu niż o tobie?

Po mojej głowie jeździ też w kółko kolejka motorowa z rozkminą: czy uda mi się pojechać w sobotę na protest „Matki na granicę”? Wyjazd w nocy z piątku na sobotę. Zwoje mi się przegrzewają. Nie daję rady.

Niedosenna noc jeszcze się powtórzy. W miękkim łóżku w pokoju gościnnym u moich rodziców, po gorącej kąpieli w wannie. Tuż przed snem rozmawialiśmy, on jechał w taksówce już w stronę lotniska w Mińsku. O 02:54 wybudza mnie sen, że jadę taksówką przez noc i się stresuję, bo muszę napisać trudny tekst. Mówię sobie: to przecież tylko echa tej rozmowy, słuchaj oddechu syna, śpij.

Nie mogę. Przeczytałam nocne wymiany na wspólnej z przyjaciółmi grupie na Facebooku. W ten sposób dowiedziałam się o chujach pogranicznikach, którym on musiał dać 50 euro. Próbował przekroczyć granicę, to wiedziałam. Ale nie wiedziałam, że nielegalnie. Byłam przekonana, że zrobił to w punkcie i że mu się to nie udało, bo nie miał wizy (mógł bez niej przylecieć ze Stambułu).

A przecież ustaliliśmy, że jednak nie będzie przechodził. Dwa dni później dowiem się, że zrobił to pod wpływem redaktora, który rzucił z bardzo wygodnej odległości „Ja bym spróbował” (jestem na Ciebie, redaktorze, zła).

Jak spać, kiedy wiesz, że twoja rodzina próbuje się przeprawić przez bagnisty las? A po dwóch stronach są ludzie, którzy nie chcą ich przepuścić? Niby od razu nie zabiją, ale też nie pomogą. Gdy ich spotkają, zapakują do ciężarówek i wrzucą z powrotem w dzicz.

Noc wcześniej on był w lesie. Nic o tym nie wiem. Szczęście, że rano się zameldował. Nie wiem tylko skąd ani gdzie potem był. Dziwne to uczucie, niespotykane w dobie ciągłego podłączenia.

Gdy rozmawiamy po trzech dniach i próbuje mi opowiedzieć, co się działo, marszczę czoło, próbując połapać się w tej gęstej akcji. Sama nie wiem, co czuję najbardziej: rozpacz, gdy mówi o rozdzielonej rodzinie i rocznym dziecku, które zostało w lesie, a wcześniej było w nim 10 dni? Przerażenie, że Szymon tam w ogóle był? Jakieś totalne niedowierzanie w tym jest, surrealizm. Nie mam siły dalej rozmawiać, chociaż tak bardzo tęsknię.

Jak bardzo dramatyczna i beznadziejna musi być twoja sytuacja, by ryzykowna podróż przez puszczę jawiła się jako najrozsądniejsze, najlepsze rozwiązanie dla twojej rodziny, dla przyszłości twoich dzieci?

Uff

Już wylądował w Gruzji, musi wracać naokoło. Uff. Zanim jutro wróci, muszę to wszystko w sobie ułożyć. Nasz syn śpi. Dziś znów nie chciał zostać w przedszkolu, byliśmy więc razem. Wie, że tato wyjechał do pracy. Nie umieliśmy znaleźć słów na wytłumaczenie trzylatkowi, co się dzieje. Ani w ogóle początku tej opowieści. A jednak był z nami, słuchał naszych rozmów nie dla jego uszu. Może on to wszystko wie i dlatego chce być blisko?

Czekamy na ciebie, jeszcze jeden dzień. Na blacie leży fura warzyw i owoców, a w lodówce czeka zapiekanka ziemniaczana, mój pierwszy gratin w życiu.

Jak czeka się na kogoś, jeśli nie wiadomo, kiedy wróci?

Maria Hawranekreporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.

Udostępnij:

Maria Hawranek

Reporterka i podróżniczka. Pisze dla „Dużego Formatu”, „Wysokich Obcasów”, „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Współtwórczyni reporterskiego projektu IntoAmericas.com. Autorka książki „Szkoły, do których chce się chodzić, są bliżej niż myślisz”. Razem z Szymonem Opryszkiem wydała książki „Wyhoduj sobie wolność”, „Tańczymy już tylko w Zaduszki”. Mama Gucia, ich trzyletniego syna.

Komentarze