0:000:00

0:00

"My nauczyciele staniemy na rzęsach i będziemy uczyć zdalnie, jeśli będzie trzeba, ale czy jesteśmy na to przygotowani? Absolutnie nie"

- mówi OKO.press nauczycielka ze szkoły wiejskiej na Mazowszu.

Minister Edukacji Dariusz Piontkowski zapowiedział, że ministerstwo przygotowuje szczegółowe rozporządzenie, które ureguluje kwestię nauki w domach. Rzeczniczka MEN Anna Ostrowska poinformowała, że rozwiązania resortu poznamy już jutro, 20 marca. Najbardziej optymistyczny scenariusz zakłada, że uczniowie wrócą do szkół 15 kwietnia, po świętach wielkanocnych. Jednak bardzo możliwe, że będą musieli uczyć się na odległość nawet do końca roku szkolnego. Póki co w szkołach w całym kraju panuje chaos. Jak może wyglądać e-larning w małych miejscowościach?

Przeczytaj także:

MEN zostawił nauczycieli samych sobie

"Gdy zapadała decyzja, że zamykamy szkołę, nic nie było wiadomo. Zrobiliśmy Radę Pedagogiczną i ustaliliśmy, że na razie kontaktujemy się z rodzicami przez Librusa [red. internetowy dziennik] i tam będziemy wysyłać zadania do odrobienia w domu" - opowiada nauczycielka z Mazowsza.

Pierwsze dni to czas testów. Każdy na własną rękę musi wymyślić system pracy. "Uczę klasę pierwszą. Codziennie wysyłam im krótki tekst do nauki czytania. Gdy wypadają zajęcia plastyczne, proszę o zilustrowanie tekstu, a gdy przychodzi do wychowania fizycznego, to wysyłam link do youtube'a z lekcjami tańca. Zalogowałam się na platformie »Zdobywcy Wiedzy«, pozakładałam konta rodzicom i udostępniłam zabawy z literami czy liczbami".

Przygotowanie zajęć trwa czasem od świtu do wieczora. "Dawno nie pracowałam tak intensywnie jak teraz. Przeglądam setki materiałów, żeby wybrać te, które popchną proces edukacyjny do przodu, a jednocześnie będą przystępne dla moich uczniów. Sama mnóstwo się uczę. Dzwonię do koleżanek, sprawdzam platformy do komunikacji i wiszę na telefonie z rodzicami".

Część dzieci w Polsce straci dostęp do edukacji

Efekt?

"Po trzech dniach odebraliśmy maila od dyrektorki z pierwszymi uwagami od rodziców.

Po pierwsze, nie wszyscy mają internet. Po drugie, nie wszyscy mają komputer. Po trzecie, część ma limity internetu. Po czwarte, wielu uczniów nie ma drukarek. Po piąte, części rodziców nie ma w domu i nie mogą doglądać pracy dzieci. I po szóste, młodsze dzieci mają problem z samodzielnym wykorzystywaniem narzędzi internetowych"

- opowiada.

Część rodziców skarży się też, że prac domowych jest za dużo. A to rodzi konflikty. "Słyszeliśmy, że rodzice są tak wkurzeni, że zasypują pismami kuratoria, a dyrekcje - telefonami. Zaledwie po kilku dniach nauki zdalnej, kuratorzy zaczęli więc zbierać informacje o tym, jak nauczyciele realizują naukę zdalną. Słyszałam o szkołach, w których już trzeba było pisać długie sprawozdania".

Co jeśli nauka na długie miesiące będzie musiała przejść w tryb zdalny, a nauczyciele zgodnie z wolą ministra będą prowadzić lekcje online? "Tak daleko nikt nie sięga myślami. Wiem, że nie będę miała 100 proc. frekwencji. Bo, jak widać, dzieci zwyczajnie nie mają dostępu do potrzebnego im sprzętu. Jeśli w domu jest jedno urządzenie, a dzieci dwójka lub trójka, a do tego rodzic pracuje zdalnie. To, co mają zrobić? Jak się podzielić?

Niedługo okaże się, że część dzieci w Polsce straciła dostęp do edukacji".

Jest jeszcze inny problem, nauczyciele sygnalizują, że także oni nie mają sprzętu potrzebnego do pracy zdalnej. "Sama musiałam zamówić nowego laptopa. Oczywiście na własny koszt. I to nie pierwszy raz. Zawsze powtarzam, że gdyby nie nauczyciele - ich oddanie, kreatywność, ale też portfele - system edukacji w Polsce już dawno by padł".

Sytuacja będzie coraz bardziej uciążliwa

Póki co, rodzice młodszych uczniów są raczej zaangażowani. Dzwonią, dopytują. Za to starsi uczniowie zrobili sobie niekontrolowane ferie.

"Koleżanki skarżą się, że nikt się nie loguje do systemu, a to znaczy, że nie interesują się tym, co de facto dzieje się w szkole".

Co będzie dalej?

"Myślę, że sytuacja będzie coraz bardziej uciążliwa dla wszystkich. Nie oszukujmy się, nie wszyscy rodzice żyją edukacją swoich dzieci. Wiele osób chce mieć spokój. Rano oddają dziecko do szkoły, lekcje odrabia w świetlicy, a po powrocie do domu mogą po prostu spędzać razem czas. Teraz nie tylko opiekują się dziećmi, ale też zostali asystentami uczniów. Jeśli z tego jakoś wyjdziemy, to bardzo umęczeni".

Nauczyciele już dziś wiedzą też, że stracą też część wynagrodzenia np. za nadgodziny, które mierzy się tylko czasem spędzonym przy tablicy. "I to będzie ogromnie niesprawiedliwe. Od poniedziałku nie odchodzę od komputera.

Ministerstwo znów coś wymyśla, ale od realizacji umywa ręce. A potem, gdy coś pójdzie nie tak, kogo będą rozliczać? Kto będzie winny? Oczywiście, my, nauczyciele.

Ministerstwo jest po to, aby stworzyło system. My nauczyciele rozumiemy, że jest to sytuacja nadzwyczajna, kryzysowa, ale nie może być tak, że osoby decyzyjne umywają ręce.

Zamiast przeprowadzać deformę szkół i oglądać się do tyłu, na szkoły z początku XX wieku, trzeba było patrzeć wprzód i rozwijać nowoczesne technologie w szkołach. To co robiono dotychczas, to działania pozorowane, jakoś to będzie. I teraz jakoś jest. Jak zwykle w Polsce".

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze