Stare czołgi i bojowe wozy piechoty, trochę artylerii i lotnictwa - i wojska lądowe, które pozwoliłyby na wystawienie od czterech do ośmiu batalionowych grup taktycznych. Armia Łukaszenki to posowiecki skansen, który może w tej wojnie wystąpić jedynie w roli lokalnych posiłków dla Rosjan
W powszechnej świadomości dość popularny jest obraz Białorusi jako miniaturowego europejskiego odpowiednika Korei Północnej – co bardzo łatwo przekłada się na katastroficzne dla Ukrainy wizje związane z ewentualnym przyłączeniem się armii Aleksandra Łukaszenki do rosyjskiej agresji na ten kraj. Tylko czy naprawdę jest się czego bać?
Charakter dyktatorskiej władzy sprawowanej przez białoruskiego satrapę Aleksandra Łukaszenkę, bliskie związki z Rosją, brutalność jego aparatu bezpieczeństwa wobec opozycjonistów i obywateli, wreszcie specyficzna droga półautarkicznej gospodarki agrarnej, jaką podąża ten kraj – to wszystko chętnie podsuwa nam myśl, że białoruska armia jest podobnie przerośnięta jak ta północnokoreańska. I że reżim Łukaszenki opiera się nie tylko na tajnej policji i omonowcach, ale również na wielkiej armii i długich rzędach nowoczesnych rosyjskich czołgów i samolotów.
Nic bardziej mylnego. Ograniczone środki budżetowe, jakimi w zakresie szeroko rozumianego „bezpieczeństwa” dysponuje białoruski reżim, przeznaczane są w ponadprzeciętnym stopniu na system represji wewnętrznych – i konsumują je przede wszystkim KGB, milicja, OMON i więziennictwo. Tymczasem białoruska armia pozostaje mała, niedoinwestowana i pod bardzo wieloma względami jest zupełnym postsowieckim skansenem – nawet w porównaniu z siłami zbrojnymi Federacji Rosyjskiej.
Na papierze Siły Zbrojne Białorusi liczą sobie według różnych źródeł od 45 do 48 tysięcy żołnierzy. Przypomnijmy tu, że w momencie rosyjskiej agresji armia ukraińska liczyła ok. 230 tysięcy żołnierzy, obecnie na skutek prowadzonej mobilizacji jej liczebność gwałtownie wzrosła i wzrasta. Choć dokładnych danych ze zrozumiałych względów nie znamy, możemy być absolutnie pewni, że ukraińska armia liczy w tej chwili nie mniej niż 350 tysięcy żołnierzy (sama rezerwa mobilizacyjna 1 fali uruchomiona w przeddzień wojny to 130 tysięcy rezerwistów z doświadczeniem bojowym z wojny w Donbasie).
Wśród tych białoruskich 45-48 tysięcy żołnierzy zaledwie do 20 000 (sic!) to wojska lądowe. Ich trzon stanowią 4 brygady zmechanizowane, uzbrojone w niezmodernizowane lub zmodernizowane jedynie powierzchownie bojowe wozy piechoty BMP-2 i wsparte batalionami czołgów T-72B.
Zaznaczmy tu od razu, że wozy bojowe BMP-2 w swej podstawowej wersji wywodzą się z lat 80. XX wieku. Nie dorównują sporej części pojazdów używanych w tej samej roli zarówno przez Ukraińców jak i przez Rosjan (choć w tej wojnie biorą też udział masowo nawet pojazdy BMP-1). Z kolei białoruskie czołgi T-72B występują głównie w niemal podstawowej, datującej się z drugiej lat połowy 80. XX wieku wersji. Na uzbrojeniu całej białoruskiej armii znajduje się jedynie parędziesiąt (nie mniej niż 24) czołgów T7-2 zmodernizowanych do współczesnego standardu B3.
Z białoruskimi brygadami zmechanizowanymi jest jednak szkopuł. I to spory. Cztery takie brygady, jakimi dysponuje Białoruś, powinny w teorii rozporządzać łącznie 12 batalionami piechoty zmechanizowanej i czterema batalionami czołgów. I tak właśnie jest – tyle że jedynie na papierze.
W świecie realnym wygląda to natomiast zupełnie inaczej. Wszystkie cztery brygady armii Łukaszenki są częściowo skadrowane – mogą zostać rozwinięte do pełnej liczebności jedynie w wypadku przeprowadzenia mobilizacji rezerwistów. Stopień tego skadrowania jest nieco dyskusyjny – przyjmijmy jednak najkorzystniejszą dla Łukaszenki i jego reżimu interpretację, według której brygady utrzymywane są w czasie pokoju w stanie 2/3 docelowej liczebności. W efekcie każda z nich dysponuje najwyżej dwoma batalionami piechoty zmechanizowanej i mocno niepełnym batalionem czołgów. To samo tyczy się artyleryjskich i logistycznych jednostek wsparcia.
Zaznaczmy przy tym, że wzorowany w pełni na rosyjskiej koncepcji system batalionowych grup taktycznych został wprowadzony również na Białorusi – i niemal za każdym razem, gdy odbywają się wspólne rosyjsko-białoruskie ćwiczenia wojskowe, to właśnie doskonalenie możliwie płynnego współdziałania rosyjskich i białoruskich batalionowych grup bojowych należy do głównych celów szkoleniowych.
Oznacza to, że w najgorszym z punktu widzenia Łukaszenki i Rosjan wypadku pojedyncza białoruska brygada jest w stanie wystawić tylko… po jednej „pełnoprawnej” batalionowej grupie bojowej – porównywalnej z około 120-stoma, które dotąd wprowadziła do wojny Rosja. Tylko na tyle wystarczyłoby jednostek artylerii i wsparcia. Nawet zaś po maksymalnym nagięciu standardów – polegającym na wystawieniu białoruskich „BTG” w wersji słabszej niż rosyjska, z uzupełnionym np. ciągnionymi haubicami komponentem artyleryjskim, nie będzie ich więcej niż osiem.
Nie mniej niż cztery – a maksymalnie osiem batalionowych grup bojowych – oto potencjał białoruskiej armii.
Zaznaczmy przy tym, że wydając ostrzeżenia o możliwym ataku Białorusi ukraiński wywiad wyceniał siły, jakimi rozporządza jej armia na pięć BTG, zaznaczając, że białoruska armia może wystawić na wojnę łącznie 10-15 tysięcy żołnierzy.
Cztery białoruskie BTG to 4,8 procent potencjału zaangażowanego dotąd w Ukrainie przez Rosję. Pięć BTG to 6 procent. Osiem BTG to 9,6 procent. Łatwo zauważyć, że nie jest to potencjał, która mógłby znacząco zmienić stosunek sił w tej wojnie.
Przy czym od razu trzeba zaznaczyć, że te 4-8 BTG to dosłownie wszystko, co mogłaby wystawić białoruska armia. Użycie całego jej potencjału zbrojnego przeciwko Ukrainie oznaczałoby że granice zachodnia i północna Białorusi pozostałyby zupełnie niestrzeżone – co w sytuacji krytycznego napięcia w relacjach z NATO z punktu widzenia każdego – nie tylko białoruskiego – sztabu generalnego zakrawałoby na samobójczą lekkomyślność. Nawet więc, jeśli białoruska armia naprawdę mogłaby wystawić aż osiem BTG, to i tak przeciwko Ukrainie mogłaby użyć raczej czterech czy pięciu – tak, jak sugeruje nam to ukraiński wywiad.
Co zatem z białoruską armią – z rosyjskiego punktu widzenia - można by względnie racjonalnie zrobić? Większość scenariuszy zakładała dotąd, że armia Łukaszenki miałaby zaatakować Ukrainę wzdłuż zachodniej części północnej granicy tego kraju. Były i takie, które rysowały wizję białoruskiego rajdu z okolic Brześcia prosto na Lwów – wzdłuż granicy Polski.
Problem – z punktu widzenia Putina i Łukaszenki – polega jednak na tym, że białoruska armia nijak nie rozporządza wystarczającymi do tego siłami.
Atakując zachodnią część Ukrainy armia Łukaszenki byłaby skazana nie na porażkę, tylko na druzgoczącą klęskę.
Obwód wołyński – który miałby być kierunkiem takiego ataku - należy do najważniejszych obszarów koncentracji ukraińskich jednostek rozwijanych w ramach powszechnej mobilizacji, a przy tym jest dodatkowo obsadzony w pełni regularnym wojskiem ze względu na potencjalne zagrożenie ze strony Białorusi. Trudno dziś określić, jakie dokładnie znajdują się tam łączne ukraińskie siły, z całą pewnością można mówić o kilku brygadach. To zbyt groźny przeciwnik ani dla czterech ani nawet dla ośmiu atakujących białoruskich BTG. Białoruski rajd na Lwów to wizja całkowicie nierealna, wątpliwe jest zaś, czy samodzielnie atakujące białoruskie siły zdążyłyby spenetrować terytorium zachodniej Ukrainy na głębokość większą niż kilkadziesiąt kilometrów.
Nie ma więc większego sensu myśleć o ewentualnym udziale Białorusi w wojnie przez pryzmat wizji jakiegoś osobnego, samodzielnego ataku armii Łukaszenki na określonych „białoruskich” kierunkach.
Wojska lądowe Białorusi są 11 razy mniej liczne niż armia Ukrainy jeszcze przed mobilizacją i jakieś 15-20 razy mniej liczne niż armia Ukrainy obecnie (po rozwinięciach mobilizacyjnych).
Taki w połowie „samodzielny” atak Białorusi na zachodnią Ukrainę – nawet przy założeniu, że miałby nastąpić na jednym kierunku operacyjnym (np. tylko na Równe albo tylko na Łuck i Lwów) – byłby więc po prostu samobójstwem.
O wiele więcej sensu ma natomiast zdefiniowanie ewentualnego udziału w wojnie armii białoruskiej w roli źródła uzupełnień dla armii rosyjskiej na bardzo określonym kierunku działań. Chodzi tu o dwa główne korytarze, które miały doprowadzić Rosjan do Kijowa – zarówno północno-zachodni kończący się obecnie w okolicach Irpienia i Buczy, jak i ten północno-wschodni, kończący się dziś na przedpolach Browarów a zdezorganizowany przez niezwykłą efektywność obrońców Czernihowa.
Białoruskie BTG rzucone – razem jeszcze z kilkoma nowymi rosyjskimi BTG - w roli posiłków dla Rosjan stojących na zachód i północny zachód od Kijowa (co jest geograficznie wciąż jak najbardziej możliwe) miałyby zapewne jakieś szanse, by odmienić losy bitwy pod Kijowem z powrotem na niekorzyść Ukraińców. Podobnie rzecz ma się z sytuacją pod Czernihowem – i tam Białorusini byli dla Rosjan bardzo przydatni w roli świeżych sił do łamania obrony miasta – i tym samym odblokowania najwygodniejszej drogi zaopatrzenia jednostek walczących na wschód od Kijowa.
To byłyby te najefektywniejsze sposoby wykorzystania białoruskiej armii. Do innych celów białoruskie siły zbrojne są zwyczajnie za słabe. Białoruska armia może zostać wykorzystana przez Rosjan wyłącznie jako źródło posiłków. W takim wypadku Rosjanie mogą zaś myśleć o jeszcze innych niż BTG zasobach białoruskiej armii.
Relatywnie cenne dla Rosjan – zwłaszcza w kontekście dotychczasowych ciężkich strat w samolotach i śmigłowcach - może być więc białoruskie lotnictwo. Białoruś ma ponad 30 MiG-ów 29, ok. osiem nowoczesnych myśliwców Su-30 i nieco ponad 20 samolotów szturmowo-bombowych Su-25. Do tego należy dodać również ok 10-15 sprawnych śmigłowców szturmowych Mi-24 oraz nieco śmigłowców transportowych. Znowuż – nie są to siły, które samodzielnie mogłyby zmienić sytuację w powietrzu, ale jest to relatywnie atrakcyjne źródło uzupełnień dotychczasowych rosyjskich uszczerbków w lotnictwie.
Przydatne dla Rosjan mogą też być białoruskie jednostki artyleryjskie – nie jest to żadna potężna siła, ale z całą pewnością na obecnym etapie wojny Rosjanie chętnie skorzystaliby z dodatkowych Grad-ów (Białoruś ma ich ponad 120), Smierczy (40), haubic i haubicoarmat samobieżnych (ponad 200) i – przede wszystkim – zapasów amunicji do nich – tu oczywiście kłaniają się rosyjskie problemy logistyczne związane z brakiem przygotowania do prowadzenia przeciwko Ukrainie wojny materiałowej.
Z całą pewnością istotne z punktu widzenia Rosjan byłoby też około 30 białoruskich wyrzutni pocisków balistycznych Toczka-U – choć mocno już archaicznych, to jednak używanych również przez Rosjan przeciw ukraińskim miastom. Zapasy rosyjskich pocisków balistycznych kurczą się w ekspresowym tempie, więc każda nowa ich transza byłaby tu na wagę złota.
Białoruś ma również – przynajmniej według oficjalnych informacji - małą perełkę w swoim arsenale artylerii rakietowej. To opracowany we współpracy z Chinami system o chyba świadomie ironicznie brzmiącej nazwie „Polonez”, pozwalający na odpalenie z wyrzutni wieloprowadnicowej ośmiu rakiet o nominalnym zasięgu do 200 km, z których każda może być naprowadzana na inny cel. To nowoczesny typ uzbrojenia, który przynajmniej na podstawie jego ogólnej specyfikacji może być porównywany na przykład z amerykańskim HIMARS-em. Choć jednak system „Polonez” wszedł do użycia już w 2016 roku, od tego czasu Białoruś dorobiła się tylko jednej jego baterii – czyli ośmiu wyrzutni. Nie jest też jasne, czy kraj ten zdołał wprowadzić do użytku nową wersję pocisków rakietowych do „Polonezów”, która miałaby osiągać zasięg 300 km – białoruskie rządowe media informowały jedynie oględnie o testach takowych.
Na koniec wróćmy jeszcze raz do tego, co najważniejsze, czyli do siły ofensywnej na ziemi. Wiemy już, że bez przeprowadzenia mobilizacji Białoruś może realnie wystawić od czterech do ośmiu (już raczej teoretycznie niż w praktyce ze względu na konieczność ochrony granic z krajami NATO) BTG wraz z osłoną w postaci słabiej wyposażonej piechoty.
Zaznaczmy przy tym, że armia białoruska przez cały okres istnienia tego kraju nie brała udziału w ani jednej wojnie. To o tyle istotne, że mająca być jej potencjalnym przeciwnikiem armia Ukrainy składa się niemal w pełni z żołnierzy i rezerwistów mających za sobą doświadczenie 8-letniej wojny w Donbasie – to samo dotyczy sporej części żołnierzy obrony terytorialnej.
24 lutego bronić swego kraju przed Rosją wyszli w Ukrainie ludzie, którzy spali już wcześniej w okopach, prowadzili wymiany ognia z nieprzyjacielem i przeżyli często niejeden ostrzał artylerii rakietowej.
O ile w armii rosyjskiej przynajmniej część żołnierzy również miała za sobą pewne doświadczenie bojowe – czy to z Donbasu, czy to z Syrii, zaś oficerowie, specjaliści czy żołnierze sił specjalnych pamiętają również wojny w Gruzji i nawet Czeczenii, o tyle siły zbrojne Białorusi składałyby się wyłącznie z frontowych nowicjuszy. W tej prowadzonej na pełną skalę wojnie realne doświadczenie bojowe żołnierzy i dowódców to zaś ogromnie istotny czynnik – będący zresztą jednym z fundamentów niezwykłej efektywności obrony w wykonaniu armii ukraińskiej.
Armia Aleksandra Łukaszenki pod względem swej wartości bojowej, poziomu wyszkolenia i uzbrojenia przypomina dawną, zdemoralizowaną i niemal niezdolną do realnej walki armię Ukrainy – tę sprzed aneksji Krymu. Zarazem i od tamtej „starej” armii Ukrainy jest cztery razy mniejsza. W konfrontacji z obecną, zmodernizowaną i prezentującą niezwykle wysoki poziom wyszkolenia bojowego i morale armią Ukrainy – której stany liczebne przekroczyły już w ramach mobilizacji 350 tysięcy żołnierzy – siły zbrojne Białorusi mogłyby odegrać jedynie lokalną, drugorzędną rolę u boku armii rosyjskiej. Ich artyleria i lotnictwo natomiast mogłyby się stać źródłem sprzętowych uzupełnień dla ponoszących coraz większe straty w wojnie Rosjan.
Białoruska armia jest przy tym na tyle mała, że samo jej wprowadzenie do działań zbrojnych nie zmieniłoby znacząco obecnej sytuacji rosyjskiego kontyngentu zaangażowanego przeciwko Ukrainie. Jeśli armia Łukaszenki miałaby się do tego jakkolwiek przyczynić, Rosjanie musieliby równolegle zgromadzić kolejne własne – naprawdę znaczne – nowe siły i skoordynować przystąpienie Białorusi do wojny z ich wprowadzaniem do działań wojennych. Na nic podobnego na obecnym etapie wojny się nie zanosi.
Białoruski dyktator postępuje racjonalnie ociągając się z użyciem swej małej armii przeciwko Ukrainie. W tej chwili białoruscy żołnierze wystąpiliby bowiem w tej wojnie w roli niewiele znaczącej porcji mięsa armatniego, armia Białorusi mogłaby przestać istnieć dosłownie w kilka dni. Ale Białoruś i tak uczestniczy w tej wojnie od jej pierwszego dnia. Łukaszenka udostępnił Rosjanom swe terytorium – to stąd poprowadzono ataki w kierunku Kijowa i Czernichowa, oddał im lotniska (m.in. Baranowicze, Łuniniec), z których do dziś latają nad Ukrainę rosyjskie samoloty bojowe oraz pozwala odpalać z terytorium Białorusi pociski balistyczne Iskander i Toczka-U – co ma miejsce w rejonach Homla i Mozyrza.
Świat
Alaksandr Łukaszenka
Władimir Putin
Białoruś
Inwazja Rosji na Ukrainę
Sytuacja na froncie
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze