0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Kiedy patrzymy na proste porównania ilościowe dotyczące potencjałów sił zbrojnych Ukrainy i Federacji Rosyjskiej, zadajemy sobie najczęściej jedno pytanie – jak to możliwe, że licząca w warunkach pokoju nieco ponad 200 tysięcy żołnierzy armia ukraińska tak skutecznie opiera się liczącej również w warunkach pokoju aż ponad 900 tysięcy żołnierzy armii rosyjskiej? Następnie patrzymy na dalsze punkty takich zestawień i widzimy gigantyczną przewagę Rosji w zakresie lotnictwa, sił pancernych, wojsk rakietowych. Rosja ma wszystkiego tego przynajmniej kilkakrotnie więcej, co łatwo prowadzi do najłatwiejszego z możliwych wniosków: Ukraina zdaje się nie mieć w obronie przed Rosją żadnych szans.

Formułując tak łatwy wniosek, najczęściej równie łatwo zapominamy, że prowadząc przez cztery miesiące mozolne przygotowania do inwazji przeciwko Ukrainie, rosyjska armia zdołała – ogromnym wysiłkiem! - zgromadzić u granic tego kraju łącznie ok. 150-160 tysięcy własnych żołnierzy, do których można doliczyć jeszcze 30-40 tysięczne siły separatystów z „republik Donbasu”.

Zapominamy też, że Rosjanie wybrali się na zupełnie inną wojnę niż ta, którą przyjęli ich Ukraińcy – popełnili bowiem katastrofalne błędy na samym etapie budowania założeń operacji, jak i planowania sposobu ich osiągnięcia. Pisaliśmy już o tym obszernie w OKO.press.

Zapominamy wreszcie – a w istocie najczęściej tego nie wiemy — że siły, które Rosjanie wykorzystują przeciwko Ukrainie, to tak naprawdę wszystko (albo i trochę więcej, o czym szerzej za moment), co rosyjska armia może z zachowaniem elementarnej spójności systemu obrony Federacji Rosyjskiej wystawić do działania poza granicami własnego kraju. I że zdolności armii rosyjskiej do ściągnięcia z głębi kraju znacznych posiłków, na tyle znacznych, że mogłyby samą ilościową przewagą odmienić obecne losy tej wojny, są w gruncie rzeczy niewielkie. Natomiast straty zadawane rosyjskim jednostkom przez wojska ukraińskie osiągają już rozmiary wręcz katastrofalne – i to nie z perspektywy samej wojny w Ukrainie, co całości sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej.

Jak to właściwie możliwe?

Przeczytaj także:

Co zgromadzili Rosjanie

Filarem wojsk zgromadzonych wokół Ukrainy było do 100 batalionowych grup taktycznych (BTG), liczących średnio po 600-800 żołnierzy i skomponowanych albo na bazie brygad zmechanizowanych albo powietrznodesantowych. Od razu zapamiętajmy pojęcie BTG – bo jest tu ono absolutnie kluczowe.

Całą resztę tego ogromnego, 150 tysięcznego kontyngentu stanowiły jednostki wsparcia i logistyki, siły o charakterze pomocniczym czy policyjnym – jak Rosgwardia, OMON i SOBR, oraz niskiej wartości jednostki piechoty zmotoryzowanej (zapomniani już w krajach Zachodu żołnierze piechoty na ciężarówkach) do zabezpieczania tyłów czy zadań parapolicyjnych i wartowniczych. Nie można również zapomnieć o łącznie kilku tysiącach żołnierzy rosyjskich sił specjalnych – nazwijmy ich umownie i zbiorczo żołnierzami specnazu.

Na temat liczby batalionowych grup taktycznych zgromadzonych u granic Ukrainy padały różne szacunki – np. renomowany waszyngtoński Instytut Studiów Wojennych podawał najpierw liczbę 66, a następnie około 75, a polski analityk z ogromną wiedzą o armiach rosyjskiej i białoruskiej Konrad Muzyka (szef Rochan Consulting) naliczył ich dokładnie 98. Na obecnym etapie można w każdym razie całkowicie bezpiecznie zakładać, że do tego momentu w ramach operacji przeciwko Ukrainie Rosjanie zaangażowali do 100-110 BTG.

Tymczasem Federacja Rosyjska ma obecnie ok. 170 BTG w całych swoich siłach zbrojnych – od Smoleńska po Władywostok. Jakieś 60-65 procent z nich jest już więc w Ukrainie. Zostaje 35-40 procent, których jednak nie da się już tak po prostu ruszyć – dlaczego, o tym za kilka chwil.

A dlaczego to BTG są aż tak ważne?

BTG – najważniejszy skrót tej wojny?

Otóż batalionowe grupy taktyczne to ta najbardziej wartościowa i zarazem najbardziej efektywna część rosyjskich wojsk lądowych i powietrznodesantowych. Tworzono je od czasów wojny w Czeczenii – gdzie wyjątkowo dobrze się Rosjanom sprawdziły, a nabrało to tempa mniej więcej w epoce poprzedzającej wojnę w Gruzji – nadal jednak tworzenie, wyposażanie, a następnie szkolenie pojedynczej BTG zajmuje dosłownie lata.

BTG to jednocześnie „armia w armii”, jak i trzon sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej. To wojsko, które służy do realnej walki – na pierwszej i drugiej linii. I jest niejako wbudowane w klasyczną strukturę rosyjskich brygad i pułków. O ile bowiem typowa rosyjska brygada zmechanizowana składa się z trzech batalionów piechoty zmechanizowanej i batalionu czołgów (oraz jednostek wsparcia również podzielonych na bataliony i przyporządkowanych dowództwu brygady), o tyle według obowiązujących obecnie w armii FR standardów, ta sama brygada powinna być jednocześnie zdolna do wystawienia 2 BTG. Tylko dwóch i aż dwóch – bo wystawienie batalionowych grupy taktycznych „konsumuje” najczęściej jednostki wsparcia przynależne dla całej brygady.

O co w tym dokładnie chodzi? O mobilność, samowystarczalność i siłę ognia takiej grupy. Batalionowa grupa taktyczna ma być zdolna do działania samodzielnie, bez potrzeby angażowania jednostek wsparcia wyższych szczebli organizacji taktycznej. Może poruszać się przez określony czas bez uzupełniania zaopatrzenia. Jednocześnie ma wspólne dowództwo, to dowódca BTG decyduje o użyciu potrzebnych w danym momencie jednostek wsparcia.

Zarazem daje to rosyjskiej armii zdolność do „modułowego” konstruowania kontyngentów niezbędnych do danej operacji. Batalionowe grupy taktyczne są trochę jak klocki, z których można konstruować kontyngenty o dowolnych rozmiarach. Można wysłać 2 BTG na lokalną operację w Syrii, 20 BTG przeciwko Gruzji, albo i 100 przeciwko Ukrainie. Takie w każdym razie były teoretyczne założenia reformy.

Typowa batalionowa grupa taktyczna składa się z batalionu piechoty zmechanizowanej (lub jego odpowiednika w wojskach powietrznodesantowych - na ogół trzy kompanie na wozach BTR-80 i BMP-3), do którego przydzielono ponadprzeciętne wzmocnienie w postaci na ogół:

  • Kompanii czołgów
  • Kompanii zwiadu
  • Baterii artylerii rakietowej
  • Baterii artylerii samobieżnej
  • Baterii przeciwlotniczej

Na tym wszystkim zresztą nie koniec, bo batalionowa grupa taktyczna ma też swój własny zespół medyczny i swoje własne „tabory” – czyli grupę logistyczną, zwykle bardziej rozbudowaną niż wynikałoby to z klasycznej organizacji brygady. W wojnie w Ukrainie to bardzo często właśnie te „tabory” ciągnące się za jednostkami bojowymi poszczególnych BTG wpadają w ukraińskie zasadzki lub są niszczone napadami ogniowymi lub precyzyjnym – bo koordynowanym przez drony – ostrzałem artylerii.

Dlaczego BTG są dla Rosjan aż tak cenne?

Skład BTG powoduje, że główną siłą ognia, jaką ona rozporządza, są tak naprawdę jej komponenty artyleryjskie (również z uwzględnieniem mogącej występować i w tej paraartyleryjskiej roli kompanii czołgów). W założeniu ma to zarówno dawać BTG znacznie większą siłę uderzeniową od „klasycznego" batalionu, jak i pozwalać na oszczędzanie tego, co w rosyjskiej armii najcenniejsze – czyli życia dobrze wyszkolonych zawodowych żołnierzy z kilkuletnim stażem w siłach zbrojnych.

Spora część czytelników zapewne zakrzyknie tu oburzona „Jak to?”. Przecież rosyjscy dowódcy od wieków nie liczą się z ludzkim życiem, dla nich żołnierze to tylko mięso armatnie?

Otóż od lat jest dokładnie przeciwnie. Długotrwały proces szkolenia, demograficzne starzenie się rosyjskiego społeczeństwa, ograniczony – mimo wszystko – budżet sił zbrojnych, to właśnie zasadnicze powody, dla których rosyjska doktryna wojenna w XXI wieku nakazuje oszczędzać życie zawodowych żołnierzy, dopóki tylko to możliwe.

Także dlatego wszystkie komponenty batalionowych grup taktycznych dysponują najlepszym sprzętem, jaki ma do dyspozycji rosyjska armia, składają się też z relatywnie dobrze – jak na rosyjskie realia, o których właśnie coraz więcej się dowiadujemy na polach bitew Ukrainy – wyszkolonych żołnierzy i oficerów. W teorii nie powinno być w nich w ogóle żołnierzy z poboru – w warunkach wojny w Ukrainie w części BTG takowi się znaleźli, co skończyło się udawaniem Greka przez Putina, który ogłosił, że to błąd wojskowych, którzy mieli postąpić wbrew jego rozkazom.

Reformowanie rosyjskiej armii, mające oprzeć ją właśnie na BTG, trwało dosłownie przez całą epokę Putina – od czasów II wojny w Czeczenii. Było dla Rosji gigantycznym wysiłkiem finansowym, czasowym i szkoleniowym. W efekcie całego tego wieloletniego procesu to batalionowe grupy taktyczne stanowią tę najsilniejszą i najbardziej wartościową część całej rosyjskiej armii. Są jej trzonem, filarem i zarazem „zębami”. Tą „najprawdziwszą” częścią rosyjskiej armii.

60-65 procent tej „najprawdziwszej” rosyjskiej armii jest już na Ukrainie. I z całą pewnością nie da się tam wysłać reszty BTG, jakimi dysponuje Rosja. I tak Putin wysłał ich na Ukrainę więcej, niż realnie mógł i powinien.

Armia, która musi stać

Rosja nie może tak po prostu posłać na Ukrainę ani całej swojej armii, ani całej jej najprawdziwszej części. Ten kraj jest zbyt rozległy i ma zbyt skomplikowane otoczenie geostrategiczne, by móc sobie na to pozwolić. Putin musi utrzymywać militarne minima między innymi na dalekim Wschodzie – choćby ze względu na relacje z Japonią, wzdłuż granicy z Chinami – bo nieufność między tymi teoretycznie przyjaźnie się do siebie odnoszącymi mocarstwami jest jedną z podstaw ich relacji. Rosjanie muszą też utrzymywać odpowiednie siły na północ od Kaukazu, kontrolować Osetię i Abchazję oraz 21 własnych "republik narodowościowych" oraz utrzymywać kontyngenty m.in. w Tadżykistanie i Syrii.

Do tego jednak istnieje jeszcze jedno potencjalne zagrożenie – czyli Zachód, przyznajmy, że od ataku na Ukrainę nawet całkiem realne.

Stworzenie kontyngentu do zaatakowania Ukrainy i tak już wymagało poważnego nadwątlenia potencjału obronnego rosyjskiej armii, a przy tym było dla niej ogromnym wysiłkiem logistycznym.

W konflikcie z Ukrainą biorą po stronie rosyjskiej siły wydzielone z 10 z ogółem 11 armii ogólnowojskowych Sił Zbrojnych i pościągane dosłownie z całego kraju – w tym z jego najdalszych krańców. Ich filarem są oczywiście batalionowe grupy taktyczne, które niczym klocki powyjmowano z armii całego kraju, po to, by stworzyć konstrukcję w postaci kontyngentu do zaatakowania Ukrainy.

Birobidżan, Zabajkale, Ułan Ude – wszyscy są w Ukrainie

Północ Ukrainy z terytorium Białorusi zaatakowały na przykład siły wydzielone z 35. i 36. Armii. 35. Armia na co dzień stacjonuje na terenie Birobidżanu i w Chabarowsku – tuż przy granicy z Chinami. Strony rodzinne 36. Armii to zaś Ułan Ude i okolica.

W rejonie Mariupola działają siły wydzielone z 41. Armii. Stałe bazy jej jednostek rozlokowane są w Nowosybirsku i Czelabińsku, część z nich stacjonuje zaś w Tadżykistanie.

Można o tym opowiadać długo, dorzućmy jeszcze, że w rejonie białoruskiego Brześcia wciąż obserwowane są na przykład jednostki wydzielone z 29. Armii – stacjonującej w rejonie Czyty w Kraju Zabajkalskim.

Horrendalnie długi proces gromadzenia przez Putina wojsk u granic Ukrainy wynikał więc w dużej mierze także z ograniczeń logistycznych. Składy kolejowe, które przewoziły sprzęt jednostek z Birobidżanu czy Chabarowska, podróżowały przez Rosję po kilka tygodni. Nie wszystkie jednostki były przewożone jednocześnie – momentami wyglądało to tak, jakby brakowało do tego platform wagonowych albo jakby wchodziły w grę inne ograniczenia samego systemu transportowego.

W Czycie, Ułan Ude, Chabarowsku i wszędzie tam, skąd zabrano w Ukrainę batalionowe grupy taktyczne, z dotychczasowych pełnoskładowych brygad i pułków zostały zaś obecnie ogryzki. Zwykłe bataliony zmechanizowane, w dodatku pozbawione albo wszystkich albo niemal wszystkich jednostek wsparcia – bo te przydzielono do BTG.

Osobny problem dotyczy lotnictwa. Przed rozpoczęciem inwazji, w okręgach wojskowych przylegających do Ukrainy Rosja zgromadziła około 300 samolotów bojowych zdolnych do wykonywania misji w warunkach wojennych.

Już po pierwszym tygodniu kampanii nastąpiły też braki w zaopatrzeniu w precyzyjne pociski rakietowe. Na kilka dni zabrakło pocisków manewrujących Kalibr, pojawiały się też braki w zaopatrzeniu w kolejne Iskandery, co skutkowało zwiezieniem na białoruski poligony, skąd odpalane są pociski przeciwko Ukrainie kolejnych oraz nieco archaicznych wyrzutni Toczka-U. Prawdziwa wydaje się zresztą teoria, że w wojnie w Ukrainie Rosja planowo zamierza zużyć zapasy tych ostatnich – ze względu na zamiar zastąpienia ich w przyszłości Iskanderami.

Ponieważ jednak w tej wojnie rosyjskie zapotrzebowanie na pociski rakietowe jest już dwu-trzykrotnie wyższe, niż początkowo zakładano, również Kalibry i Iskandery trzeba transportować z coraz bardziej odległych części Rosji – najczęściej (przynajmniej w wypadku Kalibrów) drogą lotniczą. Osłabia to rosyjskie wojska rakietowe w innych częściach kraju – a odtworzenie zapasów ze względu na długotrwały proces produkcyjny zajmie miesiące i lata (i to bez uwzględniania skutków sankcji).

Wszystkie ręce już na pokładzie

Przed tymi wszystkimi problemami i ograniczeniami logistycznymi stanęli rosyjscy generałowie po pierwszych niepowodzeniach w Ukrainie – gdy tylko rzeczywistość uświadomiła im, że plan „operacji specjalnej”, w ramach której kraj miał zostać opanowany 3 dni, jest całkowicie nierealny. I że do prowadzenia pełnowymiarowej wojny konwencjonalnej potrzeba znacznie więcej sił.

Tylko skąd tu je wziąć?

Siły zgromadzone przed inwazją zostały bezpośrednio zaangażowane przeciwko Ukrainie już w ponad 90 procentach. Na miejscu rezerw już więc praktycznie nie ma.

Dotychczasowe doniesienia dotyczące przemieszczania większych kontyngentów wojskowych na terenie Federacji Rosyjskiej są tymczasem skąpe. Owszem z Chabarowska znów wyruszyły transporty kolejowe ze sprzętem pancernym — ich przejazd będzie trwał jeszcze z tydzień — podobne eszelony były też obserwowane w kilku innych odległych regionach Rosji. Na południe od Moskwy pojawiły się zaś w ostatnich dniach kolumny pojazdów wojskowych na szosach. Ale co z tego.

Z bardzo daleka Rosjanie ściągają w tej chwili siły nie większe niż kilka brygad, na więcej pozwolić sobie po prostu nie mogą. Siły na dalekim wschodzie, wzdłuż granicy z Chinami i Mongolią, wreszcie wokół Kaukazu i – przede wszystkim – na Zachodzie, zostały już zbyt mocno nadwyrężone. Tam, gdzie jeszcze w październiku stały pełne brygady, dziś stoją po dwa bataliony pozbawione komponentów wsparcia oraz jednostki drugiego rzutu i trzeciego sortu. To jest zbyt niebezpieczne, by Rosja mogła zaryzykować jeszcze bardziej.

Rosgwardia i OMON zamiast prawdziwego wojska?

Mała „mobilizacja” została więc ogłoszona w Rosgwardii i siłach policyjnych oraz najemniczych pracujących dla Federacji Rosyjskich. Do Ukrainy przerzucono już całkiem sporo nowych jednostek Rosgwardzistów, kolejne oddziały SOBR-u i OMON-u. W wojnie bierze także udział 141. Specjalny Pułk Zmotoryzowany im. Ahmada Kadyrowa, znany bardziej jako pułk Siewier, czyli zaprawiony w zwalczaniu czeczeńskiej partyzantki oddział zawodowych oprawców – to nie jedyna jednostka Rosgwardii z Czeczenii – zbiorczo wszystkie określane są mianem „kadyrowców”.

Pod Charkowem w ostatnich dniach pojawili się natomiast na przykład Rosgwardziści z Osetii (z części informacji wynika, że ich kariera wojskowa nie potrwała długo, bo już mieli ich rozbić Ukraińcy).

„Wagnerowców”, czyli najemników z firmy Wagner Group i podobnych pomniejszych instytucji, Rosja ściąga zaś obecnie do Ukrainy m.in. z Syrii i Republiki Centralnej Afryki. W czwartek rosyjski MON ogłosił, że do walki w Ukrainie, miało się zgłosić już 16 tysięcy „zagranicznych ochotników”. Nie mamy żadnych danych, przez ile należy podzielić tę liczbę, by zyskać realny obraz, z całą pewnością na wojnę z Ukrainą Rosja jest w stanie ściągnąć jeszcze kilka tysięcy profesjonalnych żołnierzy najemnych.

Zupełnie rozpaczliwa „mobilizacja” trwa według wielu doniesień w „Donbabwe”, czyli w samozwańczych „republikach” separatystów w Donbasie. Tam poborowi żołnierze i ochotnicy ładowani są wprost na ciężarówki cywilne albo nawet wywrotki, by kilkadziesiąt kilometrów dalej dosłownie rzucać się na linie obronne zaprawionych w wieloletnich bojach z separatystami Ukraińców.

Czego już Rosjanie nie mają?

Skoro już o tym mowa, to pozostaje nam ostatni z najpoważniejszych problemów, z którymi mierzą się w tej chwili rosyjscy dowódcy.

Straty w ludziach i sprzęcie.

A są one ogromne. Do liczb podawanych w tej materii przez stronę ukraińską nie powinniśmy się przesadnie przywiązywać. W niektórych aspektach – zwłaszcza strat w ludziach i pojazdach opancerzonych (z wyłączeniem czołgów) – są one niemal na pewno wyolbrzymiane. Bliskie realnym mogą być dane dotyczące samolotów i śmigłowców (choć Ukraińcy z pewnością przesadzili, doliczając tu aż 20 śmigłowców, które miały zostać zniszczone w pojedynczym ataku na lotnisko w Chersoniu) oraz czołgów.

Na szczęście mamy inne, będące tu bardzo istotnym dodatkiem, narzędzie. Serwis Oryx publikuje stale aktualizowane bardzo dokładne zestawienia wszystkich w pełni udokumentowanych (fotograficznie lub nagraniami wideo) sprzętowych strat rosyjskich i ukraińskich. Obecnie po stronie rosyjskiej przekraczają one 1000, gdy po stronie ukraińskiej oscylują około 300.

Rzecz jasna w ten sposób też nie poznamy wszystkich realnych strat – po prostu dlatego, że część zniszczonych pojazdów znajduje się w strefach walk albo na terenach zajętych przez Rosjan - i nigdy nie została sfotografowana. Poznajemy za to stosunek strat rosyjskich i ukraińskich – po zaokrągleniu in minus wynosi on mniej więcej 3:1. Trudno o bardziej korzystny wynik dla Ukrainy.

I w tym nic dziwnego. W każdym wojskowym podręczniku dotyczącym prowadzenia wojny konwencjonalnej znajdziemy podobny zalecany stosunek sił, które powinien zgromadzić atakujący, by przełamać obronę. W tej wojnie Rosjanie atakują zaś Ukraińców na ogół bez żadnej przewagi - bo nie mają środków by jej uzyskać, nawet odcinkowo. Stąd też aż tak wysoki stosunek strat.

Nawet według samych udokumentowanych danych zebranych przez Oryx rosyjskie straty w niektórych typach sprzętu przekroczyły już 10 procent całości – czyli poziom uważany przez wojskowych za próg neutralizacji pojedynczego oddziału (do dalszej efektywnej walki wymaga on przeprowadzenia uzupełnień w sprzęcie i ludziach). Ponieważ niektóre BTG zaangażowane przez Rosjan w Ukrainie ledwo liznęły walki, można zakładać, że są wśród nich i takie, które przekroczyły 30 procent strat – to z kolei próg „zniszczenia” oddziału – do odzyskania zdolności bojowej jednostka musi zostać już nie tyle uzupełniona, co „odtworzona”.

Rosyjska machina wojenna pracuje więc w Ukrainie na swych maksymalnych lub bliskich maksymalnym obrotach. Żeby naprawdę znacząco je zwiększyć i przejść do fazy wojny materiałowej, Rosja musiałaby przeprowadzić ograniczoną lub powszechną mobilizację i rzucić do wojny z Ukrainą już nie zawodowe BTG, ale oparte na żołnierzach poborowych klasyczne, obecnie skadrowane, jednostki. W warunkach kryzysu wywołanego zachodnimi sankcjami i wobec skali globalnego napięcia spowodowanego agresją Rosji przeciwko Ukrainie wydaje się to jednak relatywnie mało prawdopodobne.

Całkowicie realna jest za to powszechna mobilizacja, jaką prowadzi od pierwszego dnia wojny Ukraina - przede wszystkim na zachodzie kraju. Jeszcze raz trzeba tu przypomnieć, że ok. 400 tysięcy rezerwistów w tym kraju miało za sobą w ciągu ostatnich 8 lat doświadczenie udziału w wojnie w Donbasie. Ukraińskie rezerwy sprzętowe - zwłaszcza w zakresie czołgów i bojowych wozów piechoty są zaś znaczne - wsparcie z Zachodu może zaś uzupełniać inne braki - przede wszystkim w zakresie broni przeciwpancernej, przeciwlotniczej i części amunicji.

W krótko i średnioterminowej perspektywie - czas działa na korzyść Ukrainy. Wiele wskazuje wręcz na to, że obecnie to broniąca się Ukraina może zwiększać swoje siły szybciej, niż będąca agresorem i przygotowująca się do tej wojny miesiącami Rosja. Nie wydaje się możliwe, żeby nie zdawał sobie z tego sprawy również Kreml, dlatego ze strony Moskwy może rosnąć presja na Mińsk, by wprowadzić do wojny również liczącą do 40 tysięcy żołnierzy armię białoruską.

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze