0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Yamahata Yōsuke / domena publicznaFot. Yamahata Yōsuke...

Jeśli wybuchnie wojna atomowa, to w 72 minuty od wystrzelenia pierwszej głowicy jądrowej zagłada spotka 60 proc. ludności świata – straszą reklamy bestsellerowej książki „Nuclear War: A Scenario”, autorstwa amerykańskiej dziennikarki Annie Jacobsen. Ów armagedon zaczyna się od szalonego ataku Północnej Korei na dwa obiekty w USA. Amerykańskie rakiety wysłane w pospiesznym odwecie przelatują nad terytorium Rosji, która uznaje je za pociski skierowane na rosyjskie miasta. Rozpętuje się piekło wymiany atomowych ciosów. Stosunkowo największe nadzieje na przetrwanie będą mieć mieszkańcy Nowej Zelandii i Australii – niczym w kultowym dramacie „Ostatni brzeg” z 1959 roku. Jednakże w świetle upadku gospodarki i porządku społecznego oraz ekologicznej i klimatycznej katastrofy będących następstwami wojny nuklearnej, byłby to brutalny świat rodem z „Mad Maxa”.

To jeden z wielu scenariuszy wojny atomowej. Praktycznie każdy kończy się dla nas tragicznie. W tym kontekście broń jądrowa wydaje się najbardziej śmiercionośna ze śmiercionośnych.

Czy to prawda?

Broń atomowa jest najbardziej śmiercionośna

Sprawdziliśmy

Siła broni masowego rażenia - atomowej, bakteriologicznej i chemicznej - jest w stanie zniszczyć całą ludzkość. Dlatego jej użycie zostało ograniczone. Wśród powszechnie stosowanej broni konwencjonalnej najbardziej śmiercionośna jest dziś artyleria

Na zdjęciu: Nagasaki po zrzuceniu bomby atomowej, 10 sierpnia 1945 roku, Fot. Yosuke Yamahata

To nie musi być car-bomba

Weźmy sowiecką „car-bombę” z roku 1961. Miała moc od 50 do 58 megaton, czyli 3000 razy większą niż ładunek zrzucony na Hiroszimę w 1945 roku. Owo kremlowskie monstrum, zdetonowane podczas próby atomowej w archipelagu Nowej Ziemi na Morzu Arktycznym spowodowało, że kilka okolicznych wysepek wyparowało. W promieniu stu kilometrów nic nie mogło przetrwać. Zginęły tysiące zwierząt. Grzyb atomowy miał wysokość 60 kilometrów – był siedem razy wyższy od Mount Everestu. Wybuch wdziano i słyszano z prawie tysiąca kilometrów.

Nie trzeba jednak car-bomb, by wybić ludzkość. Na Hiroszimę zrzucono ładunek o sile zaledwie 16 kiloton, na Nagasaki – 20 kiloton. Szacunki dotyczące ofiar są bardzo różne: mowa w nich od 110 do 210 tys. ludzi. Jednak choroba popromienna zabija nawet po latach. Dlatego są też wyliczenia mówiące o 200 tys. ofiar w samej Hiroszimie. Dziś, według Nuclear Weapons Ban Monitor, dziewięć państw dysponujących bronią atomową ma w arsenałach 10 tys. głowic gotowych do użycia. W sumie mają siłę odpowiadającą 135 tys. takich bomb jak zrzucona 6 sierpnia 1945 roku na japońskie miasto.

Tyle że wojna atomowa jest perspektywą tak straszną, że działa odstraszająco. Kto chciałby atomowej zagłady, w której nie będzie zwycięzców? Dlatego warto przyjrzeć się innym broniom – tym, których rzeczywiście się używa i w tym sensie bardziej śmiercionośnym.

Kontrowersyjna analiza

W 2023 roku na łamach internetowego magazynu Interesting Engineering ukazał się artykuł Christophera McFaddena, specjalizującego się w dziennikarstwie popularnonaukowym, pt. „10 najbardziej śmiercionośnych broni na świecie”. Bazując na historycznych źródłach (gdzie to możliwe) i innych analizach, wskazuje on, że we wszystkich wojnach w dziejach zginęło od 150 milionów do miliarda ludzi. Różnica w liczbach jest ogromna. Autor założył, że prawda leży zapewne pośrodku, więc liczba ta sięga ponad 500 mln. Metodologia tej analizy wydaje się wątpliwa, aczkolwiek samo zagadnienie jest tak skomplikowane, że wielu badaczy nie podchodzi do niego w ogóle. Przyjrzyjmy się zatem odważnym szacunkom dziennikarza Interesting Engineering.

Jego zdaniem w czasach do 500 roku n.e. mogłoby zginąć ponad 50 mln ludzi. Główne od włóczni, dzid i oszczepów, mieczy i toporów, strzał z łuków oraz miotanych na różne sposoby kamieni. Tak jak opisuje to np. „Iliada” Homera oraz inne starożytne eposy.

Przez kolejnych kilkanaście wieków, gdy królowała bardziej zaawansowana broń drzewcowa (kopie, halabardy itp.), łuki były wydajniejsze, popłoch siały kusze, a miecze, topory i broń obuchowa stawały się coraz lepszej jakości, więcej było też ofiar. Od roku 500 do 1700 z bitewnych pól miałoby nie wrócić ponad 100 mln ludzi.

Z kolei od XVIII wieku do dzisiaj broń prochowa, bagnety, szable, bomby, oręż chemiczny i biologiczny miałyby kosztować życie prawie 400 mln ludzi.

Przeczytaj także:

Zabójczy ranking

Co zdaniem dziennikarza Interesting Engineering było najbardziej zabójcze? Wcale nie broń chemiczna, choć po I wojnie światowej budziła taki lęk, że nawet Hitler bał się jej użyć na polu walki, zaś arsenał chemiczny Saddama Husajna stał się pretekstem do amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku. Otóż użyta w bitwach broń chemiczna zabiła kilkaset tysięcy ludzi (poszkodowanych i cierpiących na poważne dolegliwości było oczywiście dużo więcej).

Jednak podobną liczbę ofiar mógł spowodować prosty w użyciu, a okrutnie efektywny bagnet. A zdaniem McFaddena dużo groźniejsze były... kamienie. Rzucane przez naszych praprzodków, miotane z proc i wielkich machin, mogły zebrać 5 milionów ofiar.

Prawie dwa razy więcej było ofiar wszelkiego rodzaju bomb. Dalej, według szacunków McFaddena, statystyka jest następująca: łuki i kusze – 19 mln zabitych, broń obuchowa (maczugi, buzdygany etc.) – 37 mln, miecze i sztylety – 53 mln, broń drzewcowa – 60 mln. Na drugim miejscu w tym porażającym rankingu jest broń strzelecka. Arkebuzy, muszkiety, pistolety i karabiny zabiły 141 mln ludzi. Na samym szczycie rankingu znajduje się artyleria prochowa. Wynaleziona w Chinach, używana od średniowiecza, z każdym wiekiem była coraz efektywniejsza w zabijaniu żołnierzy i cywilów. Według Interesting Engineering zebrała 196 mln ofiar…

Od kamieni i strzał do kul i bomb

Te szacunki wydają się zarówno pisane palcem na wodzie, jak i przesadnie dokładne. Nie są jednak pozbawione racjonalności. Faktycznie, ludzie od wieków giną od ran kłutych i ciętych. W porównaniu z takim „prymitywnym” orężem czołg wydaje się machiną śmierci, aczkolwiek na polu bitwy jest obecny od niedawna, a podczas wojny w Ukrainie okazało się, że wcale nie jest tak skuteczny, jak się wydawało.

Co innego ciężkie karabiny maszynowe – takie jak słynny maxim – które zamieniały pola bitewne w złogi zmasakrowanych zwłok żołnierzy. Podczas I wojny światowej, gdy weszły do powszechnego użycia, wyprodukowano ich ponad 660 tys. Z tego ok. 310 tys. we Francji, a 280 tys. w Niemczech.

Szybkostrzelny i porażająco skuteczny maxim to ikona wojskowości. Jednak sławniejszy od tego ckm–u stał się zaprojektowany zaraz po II wojnie światowej w ZSRR lżejszy i poręczniejszy karabinek automatyczny: AK–47, czyli popularny „kałasznikow”. Łatwy w budowie i prosty w obsłudze, używany przez armie, bojówki i terrorystów, do dziś zbiera krwawe żniwo. W 2013 roku portal politologiczny The Globalist szacował, że to nawet ćwierć miliona ofiar rocznie. W innych źródłach pojawiały się kilkakrotnie mniejsze liczby, lecz wciąż porażające.

Zrozumiałe przerażenie budzi lotnictwo bombowe. I mówimy o klasycznych bombach, nie tych atomowych. Podczas II wojny światowej naloty dywanowe zabiły setki tysięcy cywilów w bombardowanych miastach. Tylko podczas jednego nalotu na Tokio w nocy z 9 na 10 marca 1945 roku zginęło od 80 do 100 tys. Japończyków, a rany odniosło od 40 do 125 tysięcy (w zależności od źródła danych). To wynik nawet straszniejszy niż efekty atomowego ataku na Hiroszimę czy Nagasaki! Szczególnie przerażający, gdy na miasta spadały bomby zapalające napełnione napalmem. Później do masowych bombardowań dochodziło podczas konfliktów w Azji Południowo-Wschodniej i na Bliskim Wschodzie.

Armaty zamiast masła

Dziś, w dobie wojny w Ukrainie, najwięcej jednak mówi się o artylerii. Jej początki były skromne. Kiedy w 1346 roku angielski król Edward III, wielki zwolennik nowinki, jaką stanowiły armaty, ostrzeliwał z 20 dział prochowych francuskie Calais, skutki wydawały się mało imponujące. „Puszkarze wystrzeliwali wielkie kamienne kule do każdego zakątka miasta. Niech Bogu i Marii będą dzięki, że nie raniono ani mężczyzny, ani kobiety i dziecka, a jedynie domy uległy uszkodzeniu”, cytuje dawnych kronikarzy Zenon Mendrygał w leksykonie wojskowym „Arsenał Bellony”. W Polsce pierwsza kronikarska wzmianka na temat tej broni dotyczy roku 1383 roku. Janko z Czarnkowa tak opisał osiągnięcia puszkarza podczas oblężenia Pyzdr nad Wartą: „wystrzelił kamień ze spiżowego działa w bramę miasta, który to kamień przeszedłszy przez dwa zamknięcia bramy, uderzył znajdującego się po drugiej stronie bramy, na ulicy miasta, pana Mikołaja, proboszcza z Biechowa, tak że ten upadł i wkrótce wyzionął ducha”.

Dopiero potem przyszedł czas na wielkie działa (jak przy zdobyciu Konstantynopola przez Turków w 1453 roku), na innowacyjne i skuteczne operowanie jednostkami artyleryjskimi (jak za czasów Napoleona), na technologiczne przełomy zwiększające zasięg i skuteczność armat. Podczas I wojny światowej w bitwie pod Verdun, trwającej od lutego do grudnia 1916 roku, obie strony wystrzeliły ok. 60 mln pocisków. Straciły po 350 tys. żołnierzy.

Artyleria niszczy wszystko na swojej drodze, obraca w perzynę miasta, masakruje ludzi. Nie przypadkiem ikonicznym zdjęciem z powstania warszawskiego jest kadr z budynkiem Prudentialu, trafionym 28 sierpnia 1944 roku ponad dwutonowym pociskiem z superciężkiego niemieckiego moździerza Karl.

Artyleria wciąż się rozwija. W latach 50. powstały nawet działa strzelające pociskami jądrowymi, lecz pozostały tylko atomowym straszakiem. Obecnie dużo mówi się o artylerii rakietowej, do której tworzone są coraz to nowe pociski. Na przykład Precision Strike Missile (PrSM) do słynnych wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych M142 HIMARS potrafi razić cele w odległości kilkuset kilometrów, a trwają już prace nad powiększeniem tego zasięgu do 1000 km. Ba, wystrzeliwane z artylerii supernowoczesne pociski hipersoniczne dolecą do celów oddalonych o prawie 3000 km! To dalej niż z Moskwy do Londynu.

Smutne historyczne lekcje

Przez ostatnie dekady śledziliśmy efekty artyleryjskiego ostrzału w byłej Jugosławii, na Bliskim Wschodzie, a ostatnio w Ukrainie. Artyleria jest jak nieubłagany walec śmierci. Lecz bywa, że śmierć cierpliwie czeka. Na świecie żyje kilkaset tysięcy ludzi okaleczonych przez miny – i to częstokroć już po zakończeniu wojny jak np. w Kambodży. To dopiero śmiercionośny oręż, bo zabijający już w czasie pokoju zupełnie przypadkowe ofiary…

Czy jednak w tej klasyfikacji nie pomijamy broni biologicznej? Rozważania, czy koronawirus SARS-CoV-2 został wyhodowany w chińskim laboratorium, bazują m.in. na naszych lękach i znajomości historii. Zaraza w Atenach (430-426 r. p.n.e.) podczas wojny peloponeskiej zabiła słynnego stratega Peryklesa oraz jedną czwartą mieszkańców. To ułatwiło zwycięstwo Spartanom. Zaraza w Imperium Rzymskim w czasach Antoninów (165–180 rok) ogromnie osłabiła mocarstwo. Podobnie dżuma Justyniana (541-542 rok) pozbawiła impetu Cesarstwo Bizantyjskie, a jego zapaść i apokaliptyczna atmosfera po kilkudziesięciu latach otworzyły drogę dla nowej religii i siły politycznej: islamu.

Niewidzialna śmierć

Czarna śmierć (1340-1368) rozniosła się po Europie dzięki wojnie. Zaraza zaczęła się w środkowej Azji, skąd parła na wschód do Chin i Indii oraz na zachód w stronę Morza Czarnego. Pierwsze przypadki w Europie zanotowano w 1346 roku na Krymie. A dokładnie w Kaffie (Teodozji) – kolonii genueńskiej (później, w XVI wieku pod protekcją Jagiellonów). Portowe miasto oblegali wówczas Tatarzy z mongolskiej Złotej Ordy. Przy pomocy katapult przerzucili przez mury miasta trupy zmarłych na zarazę ze swojego obozu. Liczyli, że mieszkańcy się przestraszą – i słusznie. Ci faktycznie weszli na statki i czmychnęli z Krymu. Problem w tym, że zabrali ze sobą chorobę i roznieśli po miastach Morza Śródziemnego. Stamtąd zaraza trafiła w głąb kontynentu. Pałeczka dżumy (Yersinia pestis) rozprzestrzeniła się po Europie, pozbawiając życia 1/3, może nawet 1/2 mieszkańców. Na całym świecie epidemia pochłonęła nawet 100 mln istnień.

W tym przypadku wojna była tylko w tle. Inaczej stało się z tyfusem podczas kampanii rosyjskiej Napoleona: choroba zabił mu 80 tys. żołnierzy, czyli więcej niż Rosjanie. Z tym że car wcale nie używał tyfusu jako broni. Bakterie stały się przypadkowym sprzymierzeńcem Rosji, podobnie jak „generał mróz”.

Najbardziej tragicznym przykładem użycia bakterii – i to bardziej świadomym – była tzw. zaraza Nowego Świata w XVI wieku. Czarna ospa, odra i tyfus wybiły miliony rdzennych Amerykanów. W 150 lat od przybycia Krzysztofa Kolumba ich populacja spadła nawet o 90 proc.! Wiedząc już, jak zabójcze są dla autochtonów choroby ze Starego Świata, biali celowo je rozprzestrzeniali. Na przykład w połowie XVIII wieku brytyjski dowódca baron Jeffery Amherst celowo spowodował epidemię ospy wśród Indian w czasie tzw. powstania Pontiaca.

Nic dziwnego, że już pod koniec XIX wieku ludzie zaczęli się bać, że broni biologicznej użyją terroryści. Słynny pisarz Herbert George Wells opublikował w 1894 roku opowiadanie „The Stolen Bacillus”, w którym anarchiści próbują zatruć wodę w Londynie zabójczym nowym szczepem cholery. Ten sam autor kilka lat później opublikował „Wojnę światów”, w której Marsjanie atakują Ziemię przy pomocy trujących gazów bojowych i promieni śmierci (coś w rodzaju lasera), lecz ostatecznie giną w starciu z nieznanymi im ziemskimi bakteriami.

Ukryta moc

À propos wszelkich „promieni śmierci”, przez dekady baliśmy się rozwoju broni laserowej. Zenon Mendrygał pisał 45 lat temu w „Arsenale Bellony”: „Za kilka lat z pewnością faktem stanie się nie tylko pistolet i karabin laserowy, ale i inne rodzaje broni laserowej o dużej skuteczności i ogromnej sile rażenia”. Przewidywania te jednak się nie sprawdziły.

Trudno nie zauważyć, że czasem miliony ofiar wywołuje nie superbroń, lecz jedna lub kilka kul, które stają się zapalnikiem zbrojnego konfliktu. Tak było 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie, gdy zamachowiec Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę, prowokując wybuch I wojny światowej. Efekt? Dwadzieścia milionów zabitych żołnierzy i cywilów, drugie tyle rannych. A także ofiary w konfliktach zbrojnych bezpośrednio po niej (np. wojna grecko-turecka). Plus 50-100 mln ofiar grypy hiszpanki, która rozpleniła się w warunkach wojennych i powojennych.

Czasem nie trzeba nawet kul. Wystarczy propaganda i sianie nienawiści. W Rwandzie w 1994 roku ekstremiści z plemienia Hutu zmasakrowali milion Tutsi z powodu nienawiści, zasianej tam jeszcze przez mocarstwa kolonialne. Nie wspominając już o tym, że zbrodnie nazizmu i hekatomba II wojny światowej też zaczęły się od odczłowieczania przeciwnika.

Nienawistne słowo potrafi mieć siłę bomby atomowej, lecz – pomimo wielu kampanii – politycy nie boją się tej broni używać. Nikt tak naprawdę tego nie zakazuje. Jeśli Sztuczna Inteligencja rozsmakuje się w hejcie, może stać się orężem o zasięgu, jakiego świat jeszcze nie widział.

;
Wyłączną odpowiedzialność za wszelkie treści wspierane przez Europejski Fundusz Mediów i Informacji (European Media and Information Fund, EMIF) ponoszą autorzy/autorki i nie muszą one odzwierciedlać stanowiska EMIF i partnerów funduszu, Fundacji Calouste Gulbenkian i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute).
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze