0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. John THYS / AFP)Fot. John THYS / AFP...

Mamy kolejną zapowiedź, czym PiS będzie nas straszył w czasie tegorocznej kampanii wyborczej. Nowym-starym straszakiem jest europejska waluta - euro.

„Chaos inflacyjny, który daje się tak we znaki Chorwatom, którzy sygnalizują to na najróżniejsze sposoby, jest dla nas bardzo poważnym ostrzeżeniem” – mówił premier Mateusz Morawiecki 10 stycznia – „Wybór euro w czasie kiedy mamy tak wysoką inflację, to trochę jak dolewanie oliwy do ognia. Przestrzegamy przed tym każdego, kto chce zmusić Polaków do wstąpienia do strefy euro”.

Do strefy euro od 1 stycznia 2023 roku należy Chorwacja, a więc jest w niej już 20 krajów. Czyli zdecydowana większość wspólnoty.

Kampania polityczna przeciw euro

Premierowi Morawieckiemu ewidentnie nie chodzi o faktyczne obawy przed wprowadzeniem euro.

Polska jest od tego momentu bardzo daleko. Proces wejścia do unii walutowej może trwać latami, a Polska na razie nie wyraziła nawet takiej chęci.

Dlatego dzisiejsza kilkunastoprocentowa inflacja nie ma żadnego znaczenia w kontekście długofalowego pytania, czy do strefy euro powinniśmy wejść, czy nie. Premier ustawia się tutaj w kontrze do partii opozycji, a w szczególności do Platformy Obywatelskiej (chociaż politycy tej partii nie mają jednego, wspólnego stanowiska), którą chce skojarzyć z chęcią wprowadzenia euro w Polsce.

Stanowisko PiS jest jasne: nie dla euro w Polsce. PiS też rozgrywa debatę na temat wspólnej europejskiej waluty w naszym kraju, że temat jest niewygodny, a nikomu się do euro nie spieszy. Dlatego partie opozycyjne nie podejmują tego tematu chętnie.

Najbardziej jednoznaczne zdanie ma szef Polski 2050, Szymon Hołownia. W czerwcu 2022 mówił:

"Wprowadzenie w naszym kraju waluty euro jest dziś polską racją stanu; to nie wyzbycie się suwerenności, tylko wręcz przeciwnie - wzmocnienie suwerenności i bezpieczeństwa Polski". Na stronie internetowej Strategie2050 można przeczytać artykuł pod tytułem "Dlaczego warto przyjąć euro w Polsce".

W programie Koalicji Obywatelskiej na ostatnie wybory parlamentarne w 2019 roku nie ma ani słowa o wspólnej walucie. Platforma najpewniej jest ostrożna, bo w większości badań wychodzi, że Polacy euro nie chcą. A Donald Tusk jako premier deklarował już, że chciałby, aby euro było obowiązującą w Polsce walutą już w 2012 lub 2013 roku - co oczywiście się nie wydarzyło.

W zeszłym roku Tusk, obecny przewodniczący PO wypowiadał się na temat przyjęcia euro w Polsce niejednoznacznie, unikał deklaracji.

Jednoznacznego stanowiska nie ma też koalicja Lewicy. W komunikacie po konwencji Lewicy z kwietnia 2022 czytamy: "Dla Lewicy, Unia to wartości, bezpieczeństwo, wspólna armia, wspólna waluta, czy wspólna energetyka". Ale wśród 12 europejskich postulatów koalicji nie ma ani słowa o wspólnej walucie, deklaracja dążenia do dołączenia do Unii walutowej nie padła. W 2019 roku Adrian Zandberg był przeciwny wchodzeniu do unii walutowej.

Zdaniem posła PSL Marka Sawickiego na rozmowę o euro w Polsce jest jeszcze za wcześnie. "Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że o przejściu na euro możemy rozmawiać wtedy, kiedy koszt euro jeśli chodzi o złotówkę nie przekracza 4 złotych" - mówił 6 stycznia Sawicki.

Natomiast premier ma rację, że po przejściu na euro ceny w Chorwacji podskoczyły nieco silniej, niż należałoby się spodziewać (do tego jeszcze wrócimy).

PiS wykorzystuje to już politycznie. Partia wypuściła spot, w którym po nagłówkach prasowych mówiących o podwyżkach cen w Chorwacji od 1 stycznia widać napis: „identycznego kryzysu chce w Polsce opozycja”. A dalej mamy wypowiedzi Donalda Tuska, Szymona Hołowni, Rafała Trzaskowskiego, Radosława Sikorskiego i Izabeli Leszczyny, którzy wypowiadają się o przyjęciu euro pozytywnie (lub neutralnie).

To w większości cytaty sprzed tego roku, nie odnoszą się do wzrostu cen w Chorwacji. Oczywiście ujęcie problemu w stylu „opozycja chce kryzysu” nic do debaty o wspólnej walucie nie wnosi, jest tylko politycznym ostrzałem rywala z bardzo umiarkowanym oparciem w faktach.

Po wejściu euro ceny rosną tylko nieznacznie

Zjawisko wyższych cen po wejściu nowej waluty nie jest nowe. Chorwacja jest dwudziestym krajem w strefie euro. Europejska waluta pierwszy raz zastąpiła narodowe waluty w 1999 roku w 11 krajach. Później stopniowo dołączały kolejne, dziś ma ją większość państw wspólnoty. Przejście na euro to skomplikowany proces. Należy ustalić oficjalny kurs wymiany, problemem może być naturalne zaokrąglanie cen w górę przez sprzedawców.

Ale wcale nie oznacza to ogromnych i niekontrolowanych podwyżek cen.

Przytoczmy raport Najwyższej Izby Kontroli z 2019 roku pod tytułem „Czy Polska powinna przystąpić do strefy euro?”. Czytamy w nim:

„Doświadczenia kolejnych przyjmujących euro krajów pokazywały, że przy odpowiednim przygotowaniu wzrostu cen można niemal całkiem uniknąć. Łączny wzrost cen w ciągu trzech miesięcy po wprowadzeniu euro wyniósł na Słowacji 0,1 proc., w Estonii 1,5 proc., na Łotwie 1 proc., a na Litwie ceny spadły o 0,5 proc.”

A to znaczy, że ocena poziomu cen w Chorwacji po kilku pierwszych dniach stycznia, w trakcie najwyższej od wielu lat inflacji i wyciąganie na tej podstawie wniosków o tym, co stanie się w Polsce, jeśli wprowadzimy euro, nie ma większego sensu. Szczególnie niedorzecznie (i na swój sposób ironicznie) brzmią takie prognozy w ustach premiera kraju, który zmaga się z kilkunastoprocentową inflacją - jedną z najwyższych w Europie.

Całkowicie fałszywa jest też sugestia Morawieckiego, że euro możemy wprowadzić nagle, w czasie obecnej inflacji.

Na razie nic z tego

„W tej chwili przyjęcie euro w Polsce jest niemożliwe” – przypomina w rozmowie z OKO.press dr Wojciech Paczos, ekonomista z Cardiff University – „Mamy zbyt wysoką inflację, która odbiega od tego, co dzieje się w strefie euro. A nawet gdyby to było możliwe, to należałoby sobie najpierw poradzić z problemami wewnętrznymi. Nie bez powodu ustanowiono kryteria przyjęcia euro. My ich teraz nie spełniamy. A dodatkowo nie należy przyjmować euro, gdy inflacja u nas wynosi 17 procent, w strefie euro 9 procent. Docelowo w Polsce i w strefie euro powinna ona wynosić między dwa a cztery procent”.

Samo wejście do Unii oznacza zobowiązanie do przyjęcia wspólnej waluty. Ale czasowego limitu nie ma, więc teoretycznie można ten moment odsuwać w nieskończoność. Na dziś euro w UE nie mają dwa kraje skandynawskie: Dania i Szwecja oraz pięć krajów naszego regionu, poza Polską to Bułgaria, Czechy, Rumunia i Węgry. Bułgaria chce przyjąć euro już od przyszłego roku, ale ostateczną decyzję musi podjąć Rada Unii Europejskiej, tymczasem Bułgarzy wciąż nie spełniają wszystkich kryteriów. W Rumunii mówi się o 2029 roku.

Teoretycznie można sobie wynegocjować możliwość pozostania poza unią walutową – to udało się Wielkiej Brytanii, gdy jeszcze była członkiem UE, tak jest też w przypadku Danii, która jednak powiązała kurs swojej waluty na sztywno z walutą europejską.

W Polsce jednak nikt o tym nie mówi, ani też nie podaje ewentualnej daty wejścia do strefy euro.

Za wysoka inflacja

By wejść do strefy euro Polska (lub każdy inny kraj wspólnoty, który jeszcze nie ma euro) musi spełnić kilka podstawowych wskaźników ekonomicznych (znanych jako kryteria konwergencji), a dodatkowo spędzić dwa lata w mechanizmie stabilizacyjnym ERM2, kiedy to gospodarka jest bardzo uważnie obserwowana. Spełniamy obecnie kryteria dotyczące długu publicznego (maksymalnie 60 proc. PKB) i deficytu budżetowego (maksymalnie 3 proc. PKB), ale mamy zbyt wysoką inflację i zbyt wysoką rentowność dziesięcioletnich obligacji. Nawet gdyby w Polsce była wola polityczna, by wejść do ERM2, to na tę możliwość musimy poczekać, aż inflacja spadnie poniżej pięciu procent, a to może zająć nawet dwa lata.

Wśród polityków nie mamy co w tym roku liczyć na poważną debatę o ewentualnym przyjęciu euro w Polsce. My na szczęście możemy popatrzeć na ten temat bez obciążeń dzisiejszego sporu politycznego. Bo bez polityki w ogóle się nie da – wejście do strefy euro to decyzja polityczna, podejmowana przez rządy.

Czy powinno się nam spieszyć do strefy euro?

"Gospodarczo rzecz biorąc im szybciej, tym lepiej (wtedy korzyści z członkostwa będą oddziaływać przez dłuższy czas), niemniej ważne jest to, żeby zrobić to z głową" - podkreśla Mateusz Urban z globalnej firmy analitycznej Oxford Economic - "Sam moment wejścia jest z tej perspektywy drugorzędny, bo kluczowe dla powodzenia tej operacji jest jej przygotowanie.

Chodzi mi przede wszystkim o spełnienie kryteriów konwergencji i tym samym doprowadzenie gospodarki do stanu równowagi (wewnętrznej i zewnętrznej), czyli, innymi słowy, zwalczenie przede wszystkim inflacji przez redukcję popytu i zmniejszenie deficytu handlowego. Ostatnie wahania kursu złotego nie przekładają się w znacznym stopniu na poprawę konkurencyjności polskiego eksportu, a wprowadzają niepotrzebną i kosztowną niepewność gospodarczą (tak dla podmiotów krajowych, jak i zagranicznych)".

Przeczytaj także:

Zyski nie w PKB, a w jakości życia

Dr Paczos uważa, że ekonomiści przeceniają euro.

„Często widzimy w nim magiczne rzeczy, które miałyby się wydarzyć po jego przyjęciu. Tymczasem z badań wiemy na pewno, że euro nie wpływa na wzrost gospodarczy. Spory wpływ na PKB ma samo wejście do Unii. Ale kolejny krok, wejście do unii walutowej już takiego bonusu nie daje. Na pewno to natomiast ułatwia wiele rzeczy”.

Dr Paczos uważa, że jeśli chcemy prowadzić rzetelną debatę o ewentualnym wejściu Polski do strefy euro, to rozważanie tego pod kątem ewentualnego zysku w PKB jest pułapką. Sam natomiast jest zwolennikiem integracji walutowej i przekonuje, że strefa euro daje oczywiste zyski w jakości życia.

„Trochę jak strefa Schengen. Nie podnosi PKB, nie stworzono jej po to, żeby rosła gospodarka. Chodzi o to, żeby nam wszystkim było łatwiej” – przekonuje dr Paczos.

– „Tak samo jest z euro. Łatwiejsze jest podróżowanie, bardzo ułatwiony jest handel. Łatwiej porównuje się ceny, łatwiej podpisuje się kontrakty handlowe, przy ich podpisywaniu jest dużo mniej ryzyka”.

Euro to niższa inflacja

Referując znane badania mówi: wprowadzenie euro wpływa pozytywnie na handel, czasem nawet może zwiększyć go o kilkanaście procent. Oraz obniża inflację – szczególnie mocno podkreśla ten drugi wniosek.

„Najpewniej głównie dlatego, że Europejski Bank Centralny jest bardziej wiarygodny i przewidywalny niż wszystkie pozostałe europejskie banki centralne”.

Krytyk takiego twierdzenia mógłby przypomnieć, że obecność w strefie euro nie uchroniła krajów bałtyckich przez inflacją powyżej 20 proc. W sierpniu 2022 roku inflacja w Estonii osiągnęła nawet 25,2 proc. Z drugiej strony w Polsce o prawdziwej dezinflacji dopiero przebąkujemy i zastanawiamy się, jak wysoki pułap osiągnie w styczniu i lutym, po ustąpieniu zeszłorocznych obniżek podatków. Tymczasem od sierpnia w Estonii inflacja tylko spada, a spadek grudniowy był ogromny, prawie o cztery punkty procentowe, do 17,5 proc.

Przy utrzymaniu tempa dezinflacji na Litwie i Łotwie może się okazać, że w lutym to Polska będzie niechlubnym liderem inflacji w Europie.

Dr Paczos: „Dzieje się dokładnie to, o czym mówiłem cały 2022 rok: w małych krajach typu Estonia inflacja rosła skokowo, ale też szybciej spada. W unii walutowej nie ma możliwości, by tak duże różnice utrzymywały się przez dłuższy czas. A Estonia przez cały ten czas miała bardzo niskie oczekiwania inflacyjne. Najnowsze badanie (choć dotyczy danych sprzed 2022 roku) mówi o tym, że nie ma zbyt dużych różnic w poziomie oczekiwań inflacyjnych w strefie euro”.

Co ważniejsze?

Mówi jednak, że decyzja o wejściu do strefy euro wymaga głębszego zastanowienia się niż wejście do samej Unii. W 2004 roku zyski zdecydowanie dominowały nad kosztami. Tutaj trzeba uważnie rozważyć, co jest ważniejsze – polityczno-walutowa integracja z centrum Unii i stabilność inflacji czy raczej możliwość swobodniejszego decydowania o własnej walucie.

„Polska dzięki swojej niezależności walutowej może dzisiaj szybciej reagować na problemy u naszych partnerów gospodarczych. Ten mechanizm zniknie, jeśli przyjmiemy euro, ale powstaje pytanie, co jest bardziej opłacalne - możliwość takiej reakcji, czy wyższa jakość życia, więcej handlu, niższa inflacja.

Z drugiej strony w mojej ocenie większość zalet walutowej niezależności znika, gdy ma się niekompetentną osobę na czele banku centralnego”

– mówi dr Paczos. To jasna aluzja do obecnego prezesa NBP.

Podobnie widzi to Mateusz Urban.

"Utrzymanie złotego pozwoli nam przede wszystkim na znacznie większą kontrolę nad krajową polityką gospodarczą, przede wszystkim w postaci polityki monetarnej" - mówi nam Urban, ale zaraz dodaje, że nie należy przeceniać wartości tego narzędzia - "Pamiętajmy, że nasza polityka gospodarcza nie jest w pełni niezależna od tego, co dzieje się w strefie euro i USA" - kontynuuje - "Drugą z korzyści jest bardziej elastyczne wykorzystanie bilansu banku centralnego, który w obecnej sytuacji może elastycznie wspomagać rząd w kryzysowych sytuacjach, skupując obligacje i tym samym stabilizując ich ceny/rentowności. Przy wejściu do strefy euro takiej elastyczności byłoby znacznie mniej - jednak wymuszałoby to tez większą dyscyplinę i przejrzystość w finansach publicznych, a i sama rentowność polskich obligacji byłaby niższa".

Los Grecji

Kolejną kwestią jest ryzyko losu Grecji po kryzysie finansowym roku 2008 i będącym jego konsekwencją kryzysie strefy euro. Grecja, która nie mogła zareagować obniżeniem kursu własnej waluty, aby odzyskać konkurencyjność, zmuszona była (przy silnym nacisku ze strony dużych europejskich graczy na czele z Niemcami) do „wewnętrznej dewaluacji”, czyli ogromnych cięć środków publicznych, w tym pensji w budżetówce i świadczeń. To doprowadziło do załamania się greckiego PKB, dalszego zadłużenia, a co gorsza – drastycznego zubożenia społeczeństwa i bezrobocia.

Grecy do pewnego stopnia zapracowali na swój los. W przypadku deficytu oszukiwali opinię publiczną i europejskie ciała kontrolne. W momencie wybuchu kryzysu grecki dług publiczny stanowił około 120 proc. rocznego greckiego PKB. To mniej więcej dwa razy więcej niż polski dług. Zawsze mieli też problem ze ściągalnością podatków. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 1999-2010 (czyli przed kryzysem) grecka szara strefa stanowiła 27 proc. PKB, w porównaniu do 20 proc. średnio w innych bogatych krajach.

Wysokie poparcie dla euro w krajach strefy

Nie chodzi nam tutaj o to, że Grecy w pełni zasłużyli na tak drastyczne cięcia i ubożenie - tak z pewnością nie było. To tylko ilustracja tego, że sytuacja Grecji była inna niż sytuacja Polski. I pomimo trwających latami ostrych protestów w Grecji przeciwko polityce oszczędności, często łączonej z obecnością Grecji w strefie euro, Grecy wcale nie chcą dziś odrzucenia euro.

Dr Paczos: „Nigdzie, gdzie przyjęto euro, nikt go nie chce wycofać. Poparcie dla euro jest zaskakująco wysokie. Nawet w Grecji sięga 60-70 proc.

Chęć Greków do wyjścia ze strefy euro to mit, oni woleliby wyjść z UE niż oddać euro. Europejska waluta daje instytucjonalne umocowanie w samym centrum wspólnoty. A Grecy przed euro też przeżyli kilka kryzysów walutowych przy drachmie i nie chcą do tego wracać.

Co by było z Grecją, gdyby miała drachmę? Odpowiedź nie jest jasna. Nie możemy mieć pewności, że cokolwiek potoczyłoby się inaczej. Mogły zapaść podobne decyzje, a gdyby spanikowały rynki finansowe, wówczas doszedłby jeszcze kryzys walutowy. Rola wspólnej waluty w tym kryzysie nie jest oczywista. Niektórzy uważają, że dzięki euro Grecy przeszli ten kryzys łatwiej”.

W najnowszym eurobarometrze (badanie przeprowadzone w październiku 2022) na pytanie „czy euro jest dobre czy złe dla twojego kraju” 69 proc. Greków odpowiada pozytywnie. Dokładnie tyle, co średnia w strefie euro. Najmniej entuzjastyczni wobec euro są Cypryjczycy (59 proc. na tak), Luksemburczycy (61 proc.) i Włosi (63 proc.). Wśród najnowszych członków strefy najwyższe poparcie to Estonia i Słowenia (po 78 proc.), najniższe – Łotwa (67 proc.).

Inna Europa

Dziś jesteśmy już dekadę po tym kryzysie. Decydenci w strefie euro mieli czas, by zastanowić się nad tym, jak uniknąć podobnych sytuacji w innych państwach. Co się zmieniło?

Dr Paczos: „Fundamentalnie zmieniła się polityka w UE.

Narzucenie Grekom programów oszczędnościowych to była decyzja polityczna, która nie wynikała z istnienia lub nieistnienia euro.

Decydowali duzi gracze strefy euro na podstawie ówczesnych prądów myślenia o gospodarce. Reakcja na kryzys covidowy pokazuje, że politycy europejscy myślą już dziś innymi kategoriami. Nie oszczędności, a wspieranie gospodarek, gdy jest taka potrzeba”.

Złoty nie daje pełnej kontroli nad kursem

Naukowiec zwraca też uwagę, że argument z suwerenności walutowej to pułapka. Pełna kontrola nad własną walutą kraju takiego jak Polska to mit.

„Częściowo kurs złotego jest regulowany przez rynki finansowe. Tymczasem to nie zawsze jest obrazem tego, co dzieje się w gospodarce, to raczej obraz przewidywań, oczekiwań stosunkowo niedużej grupy specjalistów”.

Na dowód przytacza zaskakujący przykład:

„Przez lata było tak, że kiedy coś złego działo się w RPA, to kurs złotego słabł. I chociaż gospodarczo z RPA nie mamy prawie nic wspólnego, to złoty był w tym samym koszyku walutowym u dużych graczy na rynkach finansowych. To na szczęście udało się zmienić. Ale dobrze obrazuje to częściową niepewność przy kursie złotego, która jest zupełnie niezależna od tego, co robimy w Polsce. Złoty mocno spadł na początku wojny w Ukrainie. Nikt nie wiedział, jaki będzie wpływ tej wojny na polską gospodarkę, ale wszyscy od razu założyli, że zły”.

Poczucie suwerenności

Ostatecznie jednak nie da się debaty o przyjęciu euro tylko i wyłącznie ekonomii.

„To trudny temat ze względu na przywiązanie do złotego. Duża część argumentów rozgrywa się na poziomie emocji i symboliki. Dla wielu ludzi ważne jest poczucie, że to nasza waluta, która świadczy o niepodległości” – przypomina Paczos.

I do tego poczucia odwołują się obecnie politycy Prawa i Sprawiedliwości. Bo jedyny ekonomiczny argument, jaki w tym roku usłyszeliśmy od PiS to wyższe ceny w Chorwacji w pierwszych dniach stycznia. A z nim się już w tym tekście rozprawiliśmy.

Politycy muszą chcieć nas przekonać

Jaki więc scenariusz czeka Polskę i euro? Czy możemy na nie liczyć w kilku kolejnych latach, czy zwolennicy europejskiej waluty muszą się uzbroić w cierpliwość? Pytamy o to na koniec dr. Paczosa:

„Przyjęcie euro w naszym kraju wcale nie musi się ziścić. Teoretycznie jesteśmy do tego zobowiązani. Ale nikomu na tym nie zależy, a dotychczasowe doświadczenia pokazują, że można ten proces przeciągać tak długo, jak się chce. Strefa euro nie będzie na nas naciskała, byśmy dołączyli. Kraje, które chcą przyjąć euro, lub niedawno je przyjęły, podchodzą do tego nie jako do obowiązku, ale traktują to, jak przywilej. Nikt Chorwacji do tego nie zmuszał, choć tam było to zupełnie naturalne, i tak od lat europejska waluta była tam w powszechnym użyciu.

Żebyśmy przyjęli euro, w Polsce musi nałożyć się na siebie kilka politycznych fal. Musi pojawić się powód, dla którego politycy chcieliby przekonać opinię publiczną, że warto. Bo jeśli będą do tego podchodzić miękko, bez przekonania, jeśli będą biernie obserwować notowania, to de facto euro możemy nie mieć nigdy. Czechy się do euro nie szykują, Szwecja jest w Unii od lat i nie wyraża żadnego zamiaru, by euro przyjmować”.

Na razie nic nie wskazuje na to, by Polacy byli do przyjmowania euro nastawieni entuzjastycznie. Przy okazji obecnej debaty po wejściu Chorwacji do strefy euro w sondażach wychodzi, że Polacy są obecnie zdecydowanie przeciwni. W badaniu IBRIS dla Radia Zet 64 proc. badanych nie zgadza się ze stwierdzeniem „Polska powinna przyjąć walutę euro zamiast polskiego złotego”. Odwrotnego zdania jest 25 proc. badanych. Kampania PiS przeciwko euro może te wyniki pogłębić. A ze strony opozycji nie widać nikogo, kto chciałby za euro umierać.

;
Na zdjęciu Jakub Szymczak
Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze