Jeden pojawił się nieoczekiwanie, by wygrać prezydenturę. Drugi to doświadczony polityk, który walczy o przekroczenie progu wyborczego. Centrolewicowi sympatycy Macrona z Polski mogą się zdziwić: prezydent Francji robi właśnie wolnorynkową deregulację w stylu Balcerowicza (i traci w sondażach). Czy coś więc ich łączy? Analizuje Agata Czarnacka
Od redakcji: Porównania Roberta Biedronia do Emmanuela Macrona pojawiają się odkąd ten pierwszy zaczął śmielej przebąkiwać, że porzuci Słupsk dla krajowej polityki, a drugi nieoczekiwanie objawił się jako największa nadzieja na powstrzymanie pochodu nacjonalistów w wyborach prezydenckich we Francji, a teraz montuje ogólnoeuropejski ruch przed wyborami do europarlamentu w 2019. Sam Biedroń chętnie zresztą porównuje się do Macrona.
Ale czy ich faktycznie cokolwiek łączy? O poważniejsze porównanie historii, ideologii i planów tych dwóch polityków poprosiliśmy filozofkę polityki doskonale znającą Francję.
Agata Czarnacka (1981) - filozofka, feministka, ekspertka ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji. Współpracuje z Fundacją im. Izabeli Jarugi-Nowackiej, Wysokimi Obcasami, Wyborczą, Polityka.pl i Liberté. W wydawnictwie Krytyki Politycznej właśnie ukazał się jej przekład książki Thomasa Piketty’ego, „Do urn, obywatele”
La République En Marche (po polsku mniej więcej «Naprzód, Republiko!») pojawiła się, kiedy we Francji, udręczonej kryzysem, rosnącymi nierównościami i falą zamachów, obywatele stracili zaufanie tak do prawicy, reprezentowanej przez Nicolasa Sarkozy’ego, jak i do lewicy, której w 2012 oddali stery rządów w apogeum kryzysu strefy euro.
Chadeków (dziś Republikanie, wcześniej Unia Ruchów Ludowych) skompromitował prawicowy styl bling-bling – kosztowne zegarki, uczty w najdroższych paryskich restauracjach, przyjaźnie z najbogatszymi ludźmi świata, dziwne konszachty z dyktatorami i supermodelka Carla Bruni w roli pierwszej damy.
François Hollande, który w Partii Socjalistycznej zawsze był kimś w rodzaju Grzegorza Schetyny – niestrudzonym organizatorem i kompetentnym ministrem – nie przywrócił godności roli prezydenta po wygranych w 2012 r. wyborach. Jego perypetiami erotycznymi zajmował się cały świat, książka porzuconej w trakcie kadencji konkubiny pod wymownym tytułem «Dziękuję za tę chwilę» zniknęła z półek księgarń jak świeże bułeczki, a wożenie kochance croissantów na skuterze w obstawie ochroniarzy przejdzie zapewne do kanonu politycznych dowcipów.
Bez względu na to, że rządy Hollande’a wyhamowały kryzys i nieco opanowały «dyktat bogatych», jak czasami nazywano kadencję Sarkozy’ego, pięciolecie pod rządami Socjalistów dość powszechnie uznano za fiasko.
Fiasko, ale nie na tyle, by nie dać szansy młodemu finansiście z kartą politycznego aktywisty, wykształconemu w «Wielkich Szkołach» – jak nazywa się we Francji bardzo prestiżowe i rozbudowane odpowiedniki polskiej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej– a w dodatku eksministrowi gospodarki, przemysłu i cyfryzacji. Ten przynajmniej potrafił się uśmiechać i od dekady był wiernym, wciąż zakochanym małżonkiem swojej starszej o 25 lat żony. Zwłaszcza kiedy ten młody eksminister okazuje się
ostatnim bastionem oporu przed nacjonalistycznym i populistycznym Frontem Narodowym, który – zupełnie jak PiS – robi wrażenie, jakby chciał odwrócić bieg transformacji ustrojowej. Tyle że w tym przypadku nie chodzi o Okrągły Stół w 1989 roku, a o Wielką Rewolucję Francuską dwa stulecia wcześniej.
Bezpośrednia rywalizacja z nacjonalistką Marine Le Pen z pewnością pomogła Macronowi osiągnąć imponujące wyniki wyborcze, ale całość przedsięwzięcia była świetnie zaplanowana i obliczona na wymierny sukces.
Nawet gdyby Macron miał z kim przegrać w pierwszej turze i nie dostał się do drugiej, ruszył polityczną maszynę zbierającą skorych do działania i znanych w regionach ludzi optujących za nową, centrową jakością we francuskiej polityce. Bowiem scena polityczna we Francji wcześniej była podzielona na dwa skrzydła, a mizerne centrum tylko z rzadka odgrywało rolę języczka u wagi.
Ale w 2017 r. i prawica, i lewica głęboko rozczarowały Francuzów, więc to właśnie nowe centrum skupiło wielkie społeczne nadzieje.
Macron jako finansista (a właściwie bankier inwestycyjny) byłby dla wyborców trudny do przełknięcia jako przedstawiciel tych samych elit, które w czasie najgłębszego kryzysu biesiadowały z Sarkozym w ekskluzywnej restauracji u Maxime’a. Miał jednak paragon wiarygodności jako energiczny minister-reformator z pogrążonego w „imposybilizmie” lewicowego rządu. Co każe się zastanawiać, czy wejście Macrona – błyskotliwego, ale przecież nie szalenie znanego czy ustosunkowanego eksperta od deregulacji – do rządu lewicy nie było właściwym i dobrze zaplanowanym początkiem tej kampanii...
Kiedy zaczął prowadzić kampanię pod dziś doszczętnie zgranym, ale wtedy całkiem świeżym hasłem „Łączyć, a nie dzielić”, eksponować swoje uczucia dla Brigitte, rozmawiać z przedszkolakami o uniwersalnej roli miłości, powtarzać, że Francją jest częścią Europy, a zwłaszcza gdy błękitnymi oczami patrzył w telewizji na miotającą się i plującą jadem Marine Le Pen – było, jak to się mówi, „pozamiatane”.
Francuzi, a zwłaszcza Francuzki zakochały się w Macronie na zabój, dając mu nie tylko mandat prezydencki, ale i społeczne przyzwolenie na głębokie reformy, przypominające w wielu punktach reformy Balcerowicza. Po roku rządzenia dekretami i galopującej deregulacji Francja dopiero zaczyna się budzić z miłosnego transu.
Macron, jeśli chce odzyskać choć cień szansy na drugą kadencję, musi uciekać do przodu i pokazać Francuzom, że jest w stanie zrobić coś ze starą, upartą Europą, co przyniesie im korzyści rekompensujące utratę socjalnych przywilejów i zabezpieczeń.
O ile w skostniałej polityce francuskiej Emmanuel Macron z jego ruchem, a następnie partią był zupełną nowością, to Robert Biedroń, mówiąc, że «będzie jeździł po kraju» i «ułoży program, jak wysłucha ludzi», powtarza nie tylko strategię Macrona, ale i co najmniej kilku polskich polityków: choćby Janusza Palikota czy Ryszarda Petru.
Nie była też wynalazkiem Macrona stopniowana instytucjonalizacja – najpierw nieustrukturyzowany ruch społeczny, napędzany nadzieją na zmianę i rozsadzenie niewydolnego systemu partyjnego, potem stowarzyszenie, które już pozwala przyjmować darowizny (formacja Macrona do dzisiaj nie żąda składek od członków, nawet jako partia) i wydawać pieniądze, a dopiero potem – tuż przed wyborami lub zaraz po nich – przekształcenie stowarzyszenia w partię.
Partia to byt stricte polityczny, obwarowany sporą liczbą reguł, lecz cieszący się też sporymi przywilejami… Jak ważny jest ten ostatni etap, widzimy na przykładzie Kukiz’15, który utknął na etapie stowarzyszenia i bez dotacji partyjnej ledwo wiąże koniec z końcem. Polska nie różnie się tu od Francji: Emmanuel Macron, któremu udało się zarejestrować partię przed wyborami do francuskiego parlamentu, trafił jackpota – około 100 milionów euro z publicznej kasy.
Wyborczy kalendarz nie będzie dla Biedronia tak łaskawy, jak dla Macrona. Gdyby wybory prezydenckie poprzedzały parlamentarne, charyzma założyciela Kampanii Przeciwko Homofobii z pewnością przyciągnęłaby wyborców w całym kraju do urn także i w następnej odsłonie wyborczej – tak jak było to z La République En Marche.
O ile łatwiej tworzyć ruch firmowany twarzą prezydenta państwa, praktycznie z gwarancją sukcesu! Biedroń jednak nie może sam wystartować we wszystkich okręgach, więc najpierw musi pomyśleć o budowaniu struktur. Tak jak Macron i wszyscy inni założyciele nowych partii, będzie szukał w całym kraju lokalnych działaczy zdolnych mobilizować spore poparcie. Znanych – ale nie z tego, że są znani, tylko z tego, że coś robią, bo primadonny na listach nowej formacji są też zagrożeniem. Tę lekcję Biedroń wyciągnął z kłopotów Twojego Ruchu i Kukiz’15 ze spójnością parlamentarnego przekazu.
Macron dziś ma ogromne kłopoty po tym, jak Nicolas Hulot – znany dziennikarz i działacz ekologiczny, ktoś w rodzaju francuskiego Adama Wajraka – który w 2017 roku został ministrem środowiska, na antenie radia zrezygnował z teki, ogłaszając, że nie może przeprowadzić szumnie zapowiadanej «transformacji energetycznej» kraju, bo nie pozwalają na to wpływy wielkich lobby.
Podobną sytuację, choć w mniejszej skali, zaliczył Palikot w konflikcie z marszałkinią Wandą Nowicką, wpływową działaczką feministyczną, wobec której niestosownie wyraził. Takie doświadczenia uczą rozwagi w budowaniu struktur, choć Biedroń z pewnością ma świadomość, że obecność rozpoznawalnych twarzy będzie dla niego niezbędna. O nie tymczasem coraz trudniej, gdyż wiele z nich «zgrało się» współpracą z Mateuszem Kijowskim, która nadwyrężyła zaufanie do opozycyjnych elit.
Mimo wszystko Robert Biedroń nie objawia się, jak Macron, na zgliszczach zbankrutowanego systemu partyjnego (choć oczywiście są i takie interpretacje), nikt też się nie spodziewa, że samodzielnie stawi czoła PiS-owi. Jednak w sytuacji polskiego «mesjasza lewicy» jest sporo podobieństw do Emmanuela (czyli mesjasza) z Francji.
Rozczarowanie dotychczasowymi układami partyjnymi jest bezsprzeczne, widmo nacjonalistycznego populizmu nawet bardziej realne niż nad Sekwaną, a centrolewica – choć raczej nie wygra wyborów – może okazać się kluczowa w odzyskiwaniu władzy przez obóz proeuropejski.
Biedroń ma jako polityk zdecydowanie bogatszą historię niż Macron – od wielu lat działa społecznie, jako poseł z ramienia Ruchu Palikota podnosił publicznie sporo tematów ważnych społecznie, a źle widzianych przez konserwatystów z PO. Poza tym jest osobiście zainteresowany progresywną zmianą w Polsce i tego nie ukrywa.
Wygląda na to, że kwestia związków partnerskich stanie się linią demarkacyjną w jego kampanii – pytanie o stosunek do tego postulatu pada np. podczas rejestracji w grupie sympatyków Biedronia na Facebooku – są w końcu granice "łączenia, a nie dzielenia", których nawet prezydent Słupska nie będzie przekraczał.
Nie bez znaczenia jest też nieukrywana sympatia Roberta Biedronia do liberalizmu, zwłaszcza jako opcji światopoglądowej. Biedroniowi zdarzało się głosować «po kapitalistycznemu», dziś jednak w swojej krytyce PiS-u oszczędza politykę socjalną, nie wprost dając do zrozumienia, że takie rozwiązania jak program 500+ uznaje za godne utrzymania.
To oznacza, że jeśli uda mu się stworzyć znaczący ruch społeczny, będzie to jedna z pierwszych formacji obok LaREM wpisujących się w nowy, przeorientowany pejzaż polityczny Europy, gdzie od podziału lewica/prawica ważniejsze jest przywiązanie do rozwiązań demokracji liberalnej i zintegrowanej Europy, z jednej strony, a protekcjonizm, konserwatyzm i eurosceptycyzm z drugiej. (Bardziej radykalną wizję tego podziału, na nieliberalne demokracje i niedemokratyczny liberalizm, przedstawia między innymi politolog z Columbii Yascha Mounk w głośnej książce People vs. Democracy wydanej w zeszłym roku.)
Z daleka więc to właśnie Robert Biedroń wydawać się może prawdziwym adwersarzem PiS-u. On, a nie Platforma Obywatelska z jej konserwatyzmem i – przy całej rządowej retoryce na temat «opozycji totalnej» – nastawieniem na pokojowe współrządzenie w samorządach, a także historią przymykania oczu na narastający nacjonalizm.
Ta zmiana nadrzędnej osi jest w tej chwili najważniejszym czynnikiem w europejskiej polityce – w skali całej Europy chadecja (centroprawica) i socjaldemokracja tracą posłuch. Jako dwie największe grupy w Europarlamencie jeszcze niedawno mogły, w ramach konsensusu, przeforsować lub zablokować w zasadzie wszystko, a mniejsze frakcje były skazane na przedstawianie propozycji i żmudne budowanie kompromisów. Ten konsensus ulega dziś korozji, a obok konserwatystów, mimo wszystko mocno uderzonych przez Brexit, najszybciej rosnącą w siłę rodziną polityczną jest ALDE – liberałowie.
Przy czym rosnąć w siłę na poziomie Europarlamentu to nie tylko mieć coraz większą liczbę stołków, ale też mieć w swojej orbicie coraz więcej głów państw i rządów – w końcu Parlament Europejski nie ma inicjatywy ustawodawczej, ma ją za to Rada Europejska składająca się z najważniejszych osób w państwach członkowskich.
Emmanuel Macron flirtował z ALDE. Na poziomie wyborów parlamentarnych we Francji i jeszcze wiele miesięcy później wydawało się jasne, że właśnie do tej grupy wstąpią europosłowie nowej partii, gdy zostaną wybrani w 2019 roku. Ale ALDE, choć bardzo proeuropejska, nie we wszystkim zgadza się z Macronem. Być może dlatego, że europejscy liberałowie, ze świetnie znanym w Polsce Guyem Verhofstadtem na czele, są za Europą w kształcie federacji, podczas gdy Macron chciałby Europę przebudować, ale tak, żeby jej nową osią była jego ukochana Francja.
Dlatego pod koniec zeszłego roku pojawiła się nowa koncepcja – nowej rodziny politycznej i nowej grupy w Europarlamencie pod auspicjami La République En Marche Emmanuela Macrona.
Biedroń, który wielokrotnie spotykał się z Verhofstadtem, kiedy ten prowadził zaawansowane rozmowy z partią Janusza Palikota, dzisiaj jest więc polityczną nadzieją nie tylko w Polsce.
Od wielu miesięcy partia Macrona jest zainteresowana nową inicjatywą, która może ją wzmocnić tam, gdzie Macron tego dziś potrzebuje najbardziej – w Brukseli.
Prezydent Francji obiecał bowiem swoim obywatelom, że będzie zmieniał Europę tak, by wszystkim (a zwłaszcza Francuzom) żyło się lepiej, tymczasem w praktyce okazało się, że akurat na niwie europejskiej nie ma żadnych narzędzi pozwalających choćby postawić centrolewicowo-centroprawicowy konsensus pod znakiem zapytania.
Po serii politycznych wstrząsów w związku zafundowaną Francji deregulacją Macron nie ma dobrej prasy. Jeśli odcinek europejski nie ruszy z miejsca, może mieć spore trudności z otrzymaniem mandatu na następną kadencję – a to może oznaczać skręt Francji w stronę jakiegoś nacjonalistycznego «trumpizmu», którego podstawową cechą będzie daleko posunięty eurosceptycyzm.
Więc Biedroń jest ważny. Na tyle ważny, że w piątek, 7 września, przyjechał się z nim spotkać Christophe Castaner, przewodniczący LaREM i sekretarz stanu w rządzie Edouarde’a Philippe’a.
Jak podkreśla sztab Roberta Biedronia, «rozmowa Roberta Biedronia i Christophe'a Castanera dotyczyła kwestii europejskich ». Obaj panowie zgodzili się, że: «Jednym z problemów, który nęka zarówno polską jak i europejską politykę jest uwięzienie w starych szablonach myślenia i przedkładanie logiki interesów partyjnych nad sprawy wartości i wiarygodność. Aby przeciwdziałać zewnętrznym i wewnętrznym kryzysom w Unii potrzebne jest porzucenie partykularyzmów i w kluczowych sprawach opowiedzenie się po stronie - często odważnych, bo naruszających status quo - zmian.»
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze