0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Dietmar RabichDietmar Rabich

Gdyby miasto Nowy Jork odłączyło się od reszty stanu o tej samej nazwie, ze swoimi ośmioma milionami mieszkańców (tylko w granicach pięciu dzielnic, aglomeracja jest znacznie większa) byłoby 12. co do liczby mieszkańców stanem w kraju. Pod względem gospodarczym NYC nie ma sobie równych w całych Stanach Zjednoczonych, a gdyby nowojorska metropolia była niezależnym krajem, to spokojnie mieściłaby się w pierwszej dwudziestce największych gospodarek świata, przed Polską.

O znaczeniu kulturowym Nowego Jorku – miasta Statuy Wolności, Empire State Building i Central Parku, MOMA, Metropolitan Museum, „Wielkiego Gatsby’ego”, „Przyjaciół” i „Seksu w wielkim mieście” – nikogo nie trzeba przekonywać. Nic dziwnego, że wybory burmistrza „Wielkiego Jabłka”, „Gotham”, „Miasta świateł”, „Miasta, które nigdy nie zasypia” budzą zainteresowanie większe, niż burmistrza jakiegokolwiek innego miasta w Stanach.

Choć wybory właściwe odbędą się jesienią, nowym burmistrzem – lub burmistrzynią – zostanie z pewnością Demokrata. Dlatego to właśnie partyjne prawybory, które odbywają się we wtorek, 22 czerwca, zdecydują o tym, kto z trzynaściorga kandydatów zostanie w listopadzie nowym burmistrzem.

Na przełomie XX i XXI wieku tradycyjną dominację Demokratów w Nowym Jorku zakłócił wybór dwóch Republikanów – Rudy’ego Giulianiego i Michaela Bloomberga. Nie byli oni jednak typowymi przedstawicielami swojej partii. Dziś, kiedy Giuliani wystawia się na pośmiewisko wspierając Donalda Trumpa w jego antydemokratycznej krucjacie, próbując podważyć wyniki ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, trudno uwierzyć, że uważano go kiedyś za liberalnego, centrowego Republikanina. Z kolei Bloomberg, najbogatszy nowojorczyk i wieloletni Demokrata, zmienił afiliację partyjną cynicznie, przed wyborami 2001 roku, bo łatwiej było mu zdobyć nominację republikańską, niż demokratyczną. Rządził przez 12 lat, łącząc społeczne i obyczajowe poglądy Demokratów z probiznesowym podejściem Republikanów, ale trzecią kadencję zdobył już jako kandydat niezależny od obu partii.

Przeczytaj także:

Miasto dla bardzo bogatych albo bardzo biednych

W 2013 roku pełnia władzy wróciła w ręce Demokratów. Bill de Blasio, wcześniej miejski rzecznik praw obywatelskich, uważany za lewicowca pełną gębą, zaczął obiecująco: stworzył system bezpłatnych żłobków, miejskie dowody osobiste, wydawane nowojorczykom bez względu na status imigracyjny, podniósł płacę minimalną do 15 dolarów za godzinę.

Wielu z zapowiedzi nie zdołał jednak zrealizować: przepaść między biednymi i bogatymi wciąż się powiększa, kryzys bezdomności jest ogromnym problemem. Ceny nieruchomości nadal rosną, windowane przez luksusowe inwestycje dla superbogaczy, więc rosną też ceny wynajmu, co w połączeniu z ciągłym niedoborem miejskich lokali sprawia, że wynajem w Nowym Jorku jest bardzo kosztowny.

„Miasto jest albo dla bardzo bogatych, albo dla bardzo biednych”, pisała Joan Didion w latach 60. i od tamtego czasu jest to wciąż aktualna ocena sytuacji. Sypie się transport publiczny, zwłaszcza chronicznie niedofinansowane metro. Co prawda MTA, agencja transportu metropolitalnego, podlega władzom stanowym (a te nie kwapią się do ciągłego wydawania pieniędzy na transport w jednym tylko mieście, nawet tak wielkim), ale rolą burmistrza jest dogadywanie się z gubernatorem – tymczasem wzajemna niechęć Billa de Blasio i Andrew Cuomo, centrowego Demokraty rządzącego stanem, była aż nadto widoczna – i bardzo szkodliwa dla miasta.

De Blasio szedł do wyborów sprzeciwiając się programowi „stop and frisk”, czyli zatrzymywania i przeszukiwania przez policję ludzi podejrzewanych o to, że mają broń lub narkotyki. Program eksplodował za czasów Bloomberga – ze 100 tysięcy przeszukań w roku 2002 do 685 tysięcy w roku 2011.

Blisko 9 na 10 kończyło się brakiem aresztowania, ale napędzało policji statystyki.

Tworzyło też w mieście napiętą atmosferę, bowiem mniej więcej 9 na 10 zatrzymanych stanowili Afroamerykanie i Latynosi – był to wręcz podręcznikowy przykład profilowania rasowego. Choć, jak pokazują badania, czarni i biali Amerykanie używają marihuany w takim samym stopniu, ci pierwsi byli za to aresztowani osiem razy częściej od drugich.

Wyrok sądu, który w 2013 roku nałożył na policję obowiązek precyzyjnego uzasadniania każdego takiego przeszukania, sprawił, że liczba akcji typu „stop and frisk” spadła do poziomu 11-13 tysięcy rocznie, ale problem zaufania do służb porządkowych pozostał.

W roku 2014, pół roku po objęciu urzędu przez de Blasio, policjant udusił Erica Garnera, czarnego mężczyznę handlującego nielegalnie papierosami. Śmierć Garnera, bardzo podobna do zabójstwa George’a Floyda sześć lat później (nieproporcjonalne użycie siły wobec podejrzanego o drobne przestępstwo, chwyt duszący, nagranie całego wydarzenia komórką przez świadków), było jednym z pierwszych impulsów rozwoju ruchu Black Lives Matter, a ostatnie słowa Garnera, „Nie mogę oddychać”, jednym z pierwszych haseł BLM.

De Blasio zapowiadał walkę z brutalnością policji, ale niewiele zdziałał – opór potężnego związku zawodowego policjantów uniemożliwił reformy, a podejście szybko zmienił sam burmistrz: na komendanta mianował Williama Brattona (szefa policji z czasów Giulianiego, jednego z architektów „stop and frisk”) i zaczął stawać po stronie policji, czym rozczarował postępowych Demokratów.

Do tego doszedł kuriozalny pomysł udziału w wyborach prezydenckich – de Blasio wystartował w prawyborach Demokratów 2020 roku, ale nie zdobył żadnego poparcia w sondażach i nawet nie zakwalifikował się do debat. Większość nowojorczyków uznała pomysł de Blasio za popis próżności i jego notowania wyraźnie spadły.

Na to wszystko nadszedł COVID-19, który dotknął Nowy Jork wyjątkowo dotkliwie: zmarło ponad 33 tysięcy osób, wzrosło bezrobocie, wielu ludzi wyjechało z miasta. W przeciwieństwie do gubernatora Cuomo, którego przywództwo powszechnie chwalono (kompromitujące szczegóły na temat zatajania niewygodnych danych wyszły później), de Blasio był krytykowany za chaotyczną walkę z pandemią.

Policja do zmiany

Odchodzący burmistrz nie namaścił następcy i nikogo oficjalnie nie poparł, ale też żaden z ubiegających się o nominację nie przedstawia się jako kandydat kontynuacji. W debatach właściwie wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, krytykowali odchodzącego burmistrza. Jednym z kluczowych tematów prawyborczej kampanii jest reforma policji – wszyscy kandydaci widzą problem i popierają zmiany, różnią się tylko skalą proponowanych zmian. W czasie protestów Black Lives Matter popularność zyskało hasło „Defund the police” („Obciąć finansowanie policji”), niektórzy progresiści mówili wręcz o „zlikwidowaniu policji” („Disband the police”).

Ten niezbyt fortunny slogan łatwo było Republikanom przedstawiać jako absurdalny pomysł oszalałych lewaków, który gwarantuje rządy bezprawia i świat rodem z Mad Maxa, tymczasem chodzi po prostu o zmianę sposobu dbania o bezpieczeństwo;

o przekazanie części środków – i odpowiedzialności – innym podmiotom, np. służbom społecznym, specjalistom od zdrowia psychicznego, negocjatorom itd.

Opieka i prewencja przynoszą często lepsze skutki, niż eskalacja i nadmierne stosowanie policji (overpolicing), czego najlepszym przykładem była polityka „stop and frisk”.

Wszyscy kandydujący na jakimś etapie popierali cięcia w policyjnym budżecie. Najbardziej lewicowa z nich – Dianne Morales, była szefowa organizacji non-profit zwalczającej biedę – proponuje zmniejszenie 6 miliardów dolarów o połowę. Maya Wiley, działaczka społeczna, wykładowczyni i była doradczyni prawna de Blasio, która dziś otwarcie krytykuje byłego szefa za uległość wobec policji, chciała cięć w wysokości 1 miliarda, podobnie jak Scott Stringer, miejski kontroler, nadzorujący działanie i wydatki miejskich agencji.

„Fund the police"

Ta trójka reprezentuje lewe, progresywne skrzydło, ale hasła „Defund the police” używa dziś otwarcie tylko Morales. Nic dziwnego: generalnie wyborcy wskazują na przestępczość jako na kwestię priorytetową i prawie trzy czwarte badanych zgadza się ze stwierdzeniem, że na ulicach miasta powinno się znaleźć więcej policjantów.

Faktem jest, że ostatni rok przyniósł wzrost przestępczości, w tym strzelanin – nie tylko w Nowym Jorku, ale w całym kraju. Prawica obwinia o to protesty BLM, ale eksperci wskazują na inne przyczyny, na czele z pandemią (pełni skutków społecznych, ekonomicznych i emocjonalnych pandemii wciąż jeszcze nie znamy), która m.in. doprowadziła do wyraźnego wzrostu sprzedaży broni palnej. Nawet po lewej stronie mówi się więc nie o zmniejszeniu finansowania policji, tylko o ”mądrzejszym” wydawaniu pieniędzy i „lepszym” dbaniu o bezpieczeństwo. „Jako czarna kobieta wiem jak to jest bać się przestępczości, ale i jak to jest bać się policyjnej przemocy” mówi Wiley i większość kandydatów próbuje znaleźć jakiś złoty środek między tymi dwiema kwestiami.

Eric Adams, szef rady dzielnicy Brooklynu, też kiedyś popierał cięcia w policyjnym budżecie, ale dziś przedstawia się jako najbardziej zachowawczy z kandydatów. Były policjant, który w czasie służby miał opinię reformatora (założył m.in. stowarzyszenie afroamerykańskich policjantów domagających się np. skończenia z profilowaniem rasowym), dziś, w cywilu, broni policji przed wyprowadzanymi z lewej strony atakami. Umiarkowane podejście Adamsa zdaje się działać, bo miesiącami utrzymywał się na czele sondaży, choć – o czym za chwilę – samo to niczego jeszcze w tegorocznych prawyborach nie gwarantuje.

Kto stoi za Andrew Yangiem?

Drugim liderem wyścigu – a przez jakiś czas nawet niekwestionowanym numerem jeden w badaniach opinii publicznej – jest Andrew Yang, największa niewiadoma tych prawyborów. Ten mało znany biznesmen w 2020 roku wziął udział w ubiegłorocznych prawyborach Partii Demokratycznej i zaszedł dużo dalej (nie tylko niż Bill de Blasio, ale i Kamala Harris, dzisiejsza wiceprezydentka), niż ktokolwiek się spodziewał. Propagował wtedy koncepcję tysiąca dolarów gwarantowanego dochodu podstawowego – dziś mówi o gwarantowanym dochodzie dla najbiedniejszych nowojorczyków.

Trudno jednak mówić u niego o jakimś konkretnym programie wyborczym i o zdefiniowanym kierunku ideologicznym –

propozycje Yanga są, eufemistycznie rzecz ujmując, eklektyczne; czasami zupełnie nierealistyczne (jak otwieranie kasyn, na co nie pozwala prawo).

Znakiem rozpoznawczym jego kampanii jest niewzruszony optymizm, przekonanie, że wszystko jest możliwe, a Nowy Jork czeka wielka przyszłość. Yang przekonuje jednak, że miasto (mające znajdować się na krawędzi upadku, co wydaje się grubą przesadą) podniesie się tylko wtedy, jeśli mieszkańcy właśnie jego obiorą burmistrzem.

To osobliwe połączenie Obamowego „Yes, we can” (Tak, damy radę) z Trumpopodobnym „Make New York Great Again” (Uczyńmy Nowy Jork znowu wielkim) wyjątkowo dobrze zadziałało na zmęczonych pandemią nowojorczyków i Yang wysunął się na prowadzenie w sondażach. Popierają go politycy kojarzeni z różnymi frakcjami partii, bowiem w jego nieokreślonym programie każdy potrafi znaleźć coś dla siebie, ale krytycy przypominają, że Yang nie ma żadnego doświadczenia i tak naprawdę jest zwykłym celebrytą próbujących sił w życiu politycznym. Nie wiadomo też dokładnie, kto za nim stoi – w tle majaczą ludzie związani niegdyś z burmistrzem Bloombergiem. Lewica ostrzega, że Yang może okazać się koniem trojańskim wielkiego biznesu, zwłaszcza technokorpów, z którymi pozostaje z zażyłych relacjach.

Wiley na pobojowisku

Dlaczego zatem progresiści nie wystawili przeciw niemu jednej osoby, tylko aż troje kandydatów? Wewnętrzne podziały okazały się zbyt silne i głos postępowy rozpraszał się między Morales, Stringera i Wiley. Kampanie dwojga pierwszych miały swoją chwilę, ale implodowały: Stringer został oskarżony o molestowanie seksualne, co sprawiło, że wiele osób i organizacji wycofało swoje poparcie; kampania Morales rozsypała się jak domek z kart, kiedy jej współpracownicy zaczęli masowo odchodzić, opowiadać o dyskryminacji i toksycznym środowisku pracy. Na polu bitwy została Wiley, która zaczęła wreszcie jednoczyć lewicowe głosy – zwłaszcza kiedy dwa tygodnie przed końcem kampanii poparcia udzieliła jej najważniejsza przedstawicielka progresywnego skrzydła Partii Demokratycznej, kongresmenka z Bronksu Alexandria Ocasio-Cortez. Wiley zaczęła rosnąć w sondażach, ale tak blisko do końca kampanii to może nie wystarczyć.

„New York Times”, najważniejszy głos mainstreamowych, centrowych Demokratów, poparł czwartą z liderek wyścigu: Kathryn Garcię – doświadczoną urzędniczkę, która całe życie spędziła w miejskiej administracji. Obecnie kieruje wydziałem oczyszczania, ale wcześniej zajmowała się m.in. przywracaniem prądu po huraganie Sandy czy rozdysponowywaniem posiłków w czasie pandemii. Nikt nie kwestionuje jej profesjonalizmu (Yang wręcz wprost powiedział, że widzi dla niej miejsce w swoim ratuszu), ale uważana jest za mało charyzmatyczną. W dodatku jej największy atut działa też na jej niekorzyść – jest kandydatką kontynuacji, a tymczasem nowojorczycy pragną zmiany.

Każdy głos się liczy

Nowa jest na pewno ordynacja wyborcza, zmieniona drogą referendum w 2019 roku. Tym razem głosujący mogą zaznaczyć do pięciu kandydatów i uszeregować ich w kolejności – od tego, który jest ich pierwszym wyborem, drugim, trzecim itd. Jeśli nikt nie zdobędzie niezbędnej większości, eliminowana jest osoba, która zajęła ostatnie miejsce, a jej głosy są przypisywane pozostałym, w zależności od wskazań wyborców. Cały proces powtarza się do momentu, gdy któryś z kandydatów osiągnie wreszcie wymagane 50 procent. System ten gwarantuje, że głos każdego wyborcy się liczy, a ponieważ nie ma zmarnowanych głosów, to być może wzrośnie frekwencja, która w ostatnich wyborach, cztery lata temu, wyniosła zaledwie 21 procent.

Nowa ordynacja uważana jest jednak za skomplikowaną, a przynajmniej jest zasadniczo odmienna od tego, do czego Amerykanie są przyzwyczajeni. Utrudnia też przeprowadzanie sondaży, symulowanie rozdziału głosów drugiego wyboru i kolejnych. Yang czy Adams są dla wielu progresistów są nie do przyjęcia; Wiley jest z kolei zbyt lewicowa dla centrystów. Wydaje się, że ostatecznie wygra osoba o najmniejszym elektoracie negatywnym – ostateczny wynik wyborów może być zaskoczeniem, ale warto pamiętać, że nawet w systemie preferencyjnym najczęściej wygrywa osoba będąca wyborem numer jeden. Jedno jest pewne: policzenie wszystkich głosów potrwa z pewnością co najmniej tydzień, więc ostatecznego wyniku na pewno nie poznamy szybko.

Udostępnij:

Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Przeczytaj także:

Komentarze