Otrzymanie rozkazu powoduje, iż zdolni jesteśmy skazać innych ludzi na wycieńczenie, głód, chorobę i śmierć. Co więcej, do czasu wprowadzenia stanu wyjątkowego, wcale nie w ukryciu. To przecież było takie nasze reality-show - pisze socjolożka, prof. Izabela Wagner
Trzydzieści dwie osoby od trzech tygodni żyją na kilkuset metrach kwadratowych pod gołym niebem w tragicznych warunkach. Nie trzeba dużej kreatywności, aby wyobrazić sobie, jak może czuć się człowiek, który błaga o pomoc (i ma do tego prawo), i który zamiast wyciągniętej ręki zostaje otoczony po zęby uzbrojonym wojskiem. Przecież oni od tego po zęby uzbrojonego żołnierza uciekli.
W przeciwieństwie do nas, większość uchodźców wie, jak działa broń palna. Znają też głód i uczucie bycia zwierzyną łowną - bo uciekają od śmierci. Nie trzeba mieszkać w kraju, który jest wpisany na listę oficjalną państw w stanie konfliktu wojennego, aby doznać sytuacji wojennej. Przemoc, gwałty, morderstwa zbiorowe i indywidualne to doświadczenie nie tylko Syryjczyków czy Afgańczyków, ale także Irakijczyków, Pakistańczyków, mieszkańców Afryki Subsaharyjskiej i wielu innych miejsc na świecie.
W Usnarzu Górnym grupka zziębniętych ludzkich cieni z przerażeniem w oczach obserwuje, co się wokół nich dzieje. Mieli przecież nadzieję, że na tej ziemi - w wymarzonej, bo praworządnej, respektującej prawa człowieka i wolnej od wojny Europie - w końcu będą bezpieczni. Nie są. Zamiast urzędników w obozie dla uchodźców, którzy przygotują dokumenty do przeprowadzenia odpowiedniej zagwarantowanej prawem międzynarodowym uchodźczej procedury widzą żołnierzy w pełnym rynsztunku.
Jeśli prawo do złożenia wniosku o uchodźczy status jest pogwałcone, efekt jest taki, jakby uchodźcy byli poza prawem. Jakby przepisy ich nie chroniły.
Jakby było ich można pobić, wyrzucić na bagna, przerzucić na drugą stronę granicy, trzymać w klinczu przez 20 dni bez jedzenia, picia i schronienia. Skojarzenia są tak oczywiste, że nie trzeba być specjalistką od ludobójstw, historykiem II wojny światowe czy badaczką systemów dyktatorskich, aby nie mieć wątpliwości, że te trzydzieści dwie osoby proszące o pomoc przed żadną wojną jeszcze nie uciekły.
Wprowadzenie stanu wyjątkowego ma pomóc w ustabilizowaniu sytuacji „z uchodźcami”. Rząd Prawa i Sprawiedliwości w 2015 roku doszedł do władzy, siejąc strach przed ludźmi uciekającymi z Bliskiego Wschodu przed Państwem Islamskim i umacniając społeczeństwo polskie w przekonaniu, iż Polska ba! Europa jest zagrożona „zalewem“ uchodźców. Ponieważ uważa się, że większość elektoratu jest wroga uchodźcom (w wynikach sondaży w wielu krajach EU dotyczących zmian nastawienia do uchodźców obserwujemy wyjątkową skuteczność propagandy anty-uchodźczej), politycy dostosowują się do tzw. sekurytarnej wizji i mówią o konieczności uszczelnienia granic EU.
I większość rzeczywiście jest im przeciwna mimo tego, iż niewiele osób uchodźcę widziało w swoim życiu – a jeśli już, to od drugiej strony, jako sąsiadów czy członków rodzin uciekających z Polski, ale tego przecież też nie lubimy pamiętać. Osłabiony pęknięciem koalicji rząd uważa, że nie może pokazać słabości.
Uderzająca rykoszetem kampanijna propaganda i pomieszanie wartości sprawiły, że jako słabość interpretuje się wpuszczenie do kraju i objęcie legalną procedurą azylancką kilkudziesięciorga mężczyzn, kobiet i dzieci.
Stan wyjątkowy umożliwi nie tylko i nie tyle “uszczelnienie granic” i zaprowadzenie porządku w tej strefie, jak obiecuje władza, ale przede wszystkim jednak umożliwi zlikwidowanie “świadków” tego, co się dzieje. Zakaz wjazdu i przebywania dostali aktywiści, dziennikarze i posłowie, lekarze, a nawet duchowni, którzy korzystając z demokratycznego prawa, gromadzili się wokół kordonu służb, bezskutecznie starając się pomóc uchodźcom. Teraz reszta społeczeństwa dowiaduje się o tym, co się dzieje, z propagandowych mediów, przedstawiających to jako część gry politycznej Łukaszenki, do której wynajęto “obcych” – “migrantów”, szukających łatwego życia w Polsce i zagrażających naszemu bezpieczeństwu.
Pushbacki nie są nową praktyką (notowane były na granicach południowych i zachodnich Unii Europejskiej). Jednak w przypadku sytuacji na granicy polsko-białoruskiej mamy do czynienia z niespotykanym dotychczas zjawiskiem. Bezprecedensowość toczących się tam zdarzeń polega na: 1) jego przedłużającej się naturze, 2) jawności, i 3) pozornej legalności, tj. próbie zalegalizowania przez władzę w istocie złamania praw międzynarodowych.
1) Pushback albo refoulement („odepchnięcie“) to nielegalne w świetle międzynarodowego prawa praktyki odpychania uchodźców domagających się wszczęcia procedury uchodźczej, praktykowane przez Frontex czy inne służby graniczne. Nastawienie władz Unii odnośnie do tych praktyk zmienia się z upływem czasu. Kilka lat temu zdarzały się jako doraźne akty dokonywane przez małe grupy żołnierzy czy służby graniczne — postrzegane (taki był przekaz władz) jako anomalie funkcjonowania, wymknięcie się służb spod kontroli, “wypadek przy pracy”, czy naganne akty popełnione przez funkcjonariuszy.
Opinia publiczna krajów Europy Zachodniej ostro krytykowała podtapianie pontonów przy granicach Grecji czy zawracanie ich w stronę Turcji (ważnym momentem było tu opublikowane także przez polskie media zdjęcie ciałka małego Alana Kurdiego wyrzuconego przez morze na ląd). Podobnie było ganione brutalne traktowanie przez służby graniczne uciekających (w okolicach przejścia granicznego pomiędzy Francją a Włochami Mentone/Ventimiglia).
W ostatnich latach stało się jasne, że te praktyki są stosowane coraz częściej i dokonywane były najpierw za cichym, a w ostatnich miesiącach – kiedy to Europejski Trybunał Praw Człowieka stanął po stronie “wypychających” – już oficjalnym przyzwoleniem władz państw leżących na granicach Unii.
Dzisiaj mamy do czynienia z ambiwalentną postawa Unii Europejskiej wobec praktyki pushbacków, co daje coraz więcej swobody odpychającym uchodźców władzom państw, które stawiają przed sądem protestujących i pomagających im aktywistów.
We Francji trwa głośna w mediach walka prawnicza o to, co już określono mianem “crime de solidarité” [przestępstwo solidarności]. Jej symbolem są aktywista Cedric Herrou i jego towarzysze z farmy Roya położonej przy granicy francusko-włoskiej i należącej do znanej i szanowanej we Francji wspólnoty “Emmaüs” (założonej przez ojca Piotra). Herrou jest już we Francji medialnym celebrytą, znanym z licznych procesów, w których jest oskarżany o udzielanie pomocy uchodźcom. Jednak dotychczas w ostatniej instancji wygrywa, co świadczy o tym, iż mimo wysiłków władz we Francji nadal pomaganie nie jest karane.
Można nawet stwierdzić, iż państwo to nieformalnie deleguje na stowarzyszenia opiekę nad uchodźcami, nie wywiązując się ze swojej opiekuńczej roli. W sytuacji blokad na granicy to właśnie stowarzyszenie i jego aktywiści żywią i leczą uchodźców. Pushbaki natomiast odbywają się na ogół z dala od kamer.
Jeśli więc na granicach EU robi się „porządek z uchodźcami”, to po cichu – z dala od świadków. Tymczasem w Polsce mamy do czynienia z rekordowo długotrwałym pushbackiem. Właściwie sytuacja ta wymaga innego terminu, bowiem uchodźcy są otoczeni, a wręcz osaczeni przez kooperujące ze sobą formacje Białorusinów i Polaków.
Jak widać, mamy wraz z Łukaszenką wspólnego wroga i są nim uchodźcy.
2) To wszystko odbywa się pod obserwacją świadków i przy pracy kamer. Dzięki temu możemy obserwować stopniową degradację stanu zdrowia 32 zakładników dwóch państw, które wiele dzieli, ale, jak się okazuje, łączy dziś nie tylko wspólna granica, lecz także wspólne lęki. Jestem prawie pewna, że uwięzieni w kole uchodźcy nie do końca rozpoznają, który żołnierz jest który, to znaczy, czy to białoruska czy polska Straż Graniczna. A może jednak odróżniają, bo to strona białoruska wydaje się być bardziej „miłosierna”, dostarczając im pożywienie. I w końcu to od strony Białorusi dotarł do nich 1 września UNHCR i Białoruski Czerwony Krzyż.
3) To wszystko dzieje się oficjalnie. Rozporządzenia mają dać fasadę legalności, na którą powołują się wykonawcy. W tych ramach padają oficjalne rozkazy - “nie udzielać pomocy”, “nie dawać jeść”. Według tego nowego “prawa” procedury działają świetnie.
W potrzasku, w którym tkwią uchodźcy (zresztą teraz już nie mają siły, aby pójść gdziekolwiek – trzeba będzie ich wynosić na noszach) widzę potwierdzenie zasadności prac Stanleya Milgrama przeprowadzonych w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, badających posłuszeństwo ludzi wobec autorytetów. W warunkach laboratoryjnych testowano zdolności ludzi do zadawania cierpienia (rażenia prądem) wskazanej i nieznanej im osobie. Wyniki były przerażające. Biorący udział w eksperymencie bez trudności wykonywali rozkaz, z przekonaniem zadając coraz to większy ból swym ofiarom. Wówczas jednak w kablach nie było prądu, a reakcję na ból odgrywali aktorzy.
Niestety to, co dzieje się w Usnarzu, to nie laboratoryjna fikcja, czy film fabularny, ale społeczny eksperyment, in vivo (czyli w naturalnych warunkach), który prowadzi do takich samych wniosków: otrzymanie rozkazu powoduje, iż zdolni jesteśmy skazać innych ludzi na wycieńczenie, głód, chorobę i śmierć. Co więcej, do czasu wprowadzenia stanu wyjątkowego, wcale nie w ukryciu. To przecież było takie nasze reality-show.
Jak to się dzieje - pyta wielu - ze w chrześcijańskim społeczeństwie skazujemy na taki los uchodźców, wbrew przykazaniom Jezusa czy Boga? W naukach społecznych znamy odpowiedź na to pytanie. Jest to niestety klasyczny przypadek. Krótki, ale przełomowy artykuł Everetta Ch. Hughesa z 1962 roku zatytułowany "Good Poeple and Dirty Work" (Dobrzy ludzie i brudna robota), tłumaczy, co tu się właściwie dzieje.
Hughes postawił sobie w nim pytanie, jak to się stało, że żołnierze SS przeprowadzili „Ostateczne Rozwiązanie“, czyli, według słów autora: „przeprowadzili i chwalili się najbardziej kolosalną i dramatyczną kupą brudnej roboty, jaką dotychczas widział świat“. Wyodrębnił „dwa porządki problemów. Jeden zestaw pytań dotyczy dobrych ludzi, którzy sami nie wykonali tej roboty. Drugi zestaw dotyczy tych, którzy ją wykonali". W tym rozdzieleniu Hughes widział klucz powodzenia horrendalnej misji nazistowskich żołnierzy.
Właśnie to rozdzielenie – na dobrych ludzi, którzy nie chcą wiedzieć, i ludzi, którzy wykonują rozkazy – dokonuje się dzięki podpisowi prezydenta o stanie wyjątkowym.
Otóż “dobrzy ludzie” nie chcą uchodźców i są zadowoleni, gdy ktoś inny za nich zrobi “porządek”. Tymi oddelegowanymi do “sprzątania” są żołnierze słuchający rozkazów. Ci, którzy je wydają, wiedzą, że mają społeczne wsparcie. Wsparcie właśnie tych “dobrych ludzi”, którzy sami nie nigdy widzieli uchodźców, nic o nich nie wiedzą, nie patrzą im w twarz, ale czują ulgę, że problem jest rozwiązany.
Z chwilą wprowadzenia stanu wyjątkowego rozwiązano problem. Zgaszono kamery. Zasłonięto kurtynę. Pogoniono oponentów, aresztowano najbardziej niesubordynowanych aktywistów, Możemy spać spokojnie. Biała cywilizacja została „uratowana od najeźdźcy“!
Często od znajomych historyków i historyczek słyszę pytanie: jak to wtedy było? To się właśnie tak odbywało. Jak teraz.
Otóż okazuje się, że w tych samych okolicach na początku II wojny światowej uchodźcy z okupowanej już Polski do ZSRR znaleźli się też w klinczu - na wąskim pasie tzw. ziemi niczyjej.
Procederu osaczenia i wypychania z terytorium nie nazywano wtedy pushbackiem, ale sytuacja była bliźniacza. Jak wyjaśnił mi profesor Jan Tomasz Gross, masy uciekinierów, głównie polskich Żydów, były zablokowane przez żołnierzy sowieckich, którzy uniemożliwiali im wejście na zajęte przez nich terytorium natomiast wojska niemieckie blokowały powrót w głąb zajętej przez nich Polski. Bez środków do życia, bez schronienia, picia, pomocy medycznej, przy podobnej pogodzie ludzie czekali na ocalenie (które przyszło, bowiem Sowieci wpuścili tłoczących się, wyczerpanych uchodźców).
Może warto wrócić do książek, których autorzy są stawiani przed sądami i okrzykiwani mianem polakożerców, aby się dowiedzieć jaki jest następny etap tego procesu?
Nauki społeczne i historia znają odpowiedzi na to pytanie i każdy z nas przecież tak naprawdę je zna.
Ta władza przyzwyczaiła nas, że nawet bezprecedensowo liczne protesty nie są w stanie jej skłonić do zmiany raz powziętej decyzji – co najwyżej opóźnić jej realizację, jak w przypadku zakazu aborcji czy kwestii niezawisłych sądów. Jednak brak społecznej reakcji na wydarzenia w Usnarzu może się okazać pułapką na nas samych. Czy naprawdę chcemy być „odwracającymi wzrok bystanderami“, jak to ujmował badacz Zagłady Raul Hilberg?
Czy naprawdę chcemy być jak ci opisywani przez Hughesa „dobrzy ludzie w Trzeciej Rzeszy“, którzy oddychali z ulgą, że nie muszą wykonywać „brudnej roboty“, bo zrobi ją za nich – ktoś inny? Czy pozory legalności nadane przez rządzących łamaniu podstawowych praw uchodźczych przysługujących uchodźcom mają nam służyć za moralne alibi, kiedy w naszym kraju dzieją się takie rzeczy?
Wybór zależy od każdego z nas. Mamy teraz właśnie szansę, aby zmierzyć się z naszą trudną spuścizną historyczną i mając pełną wiedzę na temat tego, do czego prowadzi proces dehumanizacji, w którym uczestniczymy, dokonać świadomego wyboru. Po której stronie stajemy? “Dobrego człowieka”, który oczekuje, aż żołnierze wykonają brudną robotę, powołując się na rozkaz - czy sprawiedliwych".
Autorka dziękuje Agacie Czarnackiej za redakcję i uwagi. Zrezygnowała z honorarium wyrażając w ten sposób wsparcie dla OKO.press.
Dziękujemy!
Dr hab Izabela Wagner, profesor socjologii w Instytucie Socjologii Collegium Civitas i badaczka w Institut Convergences Migrations w Paryżu. https://www.icmigrations.cnrs.fr/chercheurs/wagner-izabela/
Dr hab Izabela Wagner, profesor socjologii w Instytucie Socjologii Collegium Civitas i badaczka w Institut Convergences Migrations w Paryżu. https://www.icmigrations.cnrs.fr/chercheurs/wagner-izabela/
Komentarze